Swiat pięciu bogów 1. Klątwa nad Chalionem.doc

(2437 KB) Pobierz

Lois McMaster-Bujold

 

Klątwa nad Chalionem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

Autorka pragnie podziękować profesorowi Williamowi D. Phillipsowi Juniorowi za

Historię 3714, za niezwykle przydatne czterysta dolarów oraz dziesięć tygodni spędzonych w

szkole. Dziękuje również Pat „Oh, c’mon, it’ll be fun” Wrede za grę literową, która

wyciągnęła na światło dzienne pierwowzór Cazarila, oszołomionego i zdumionego, z

zakamarków umysłu Autorki. Oraz zakładom użyteczności publicznej za ten gorący prysznic

pewnego zimnego lutowego dnia, kiedy to pierwsze dwa pomysły zderzyły się w jej głowie,

powodując powstanie nowego świata i narodziny jego mieszkańców.

1

Cazaril usłyszał zbliżających się jeźdźców, zanim ich jeszcze zobaczył. Obejrzał się

przez ramię. Mocno wydeptany szlak za jego plecami wił się po zboczu łagodnego

wzniesienia - na tych wietrznych równinach uchodzącego za wzgórze - by nieco dalej zapaść

się w późnozimowe błota żyznej baocjańskiej ziemi. U stóp Cazarila gościniec przecinała

zielona wąska strużka wypływająca z pobliskich pastwisk; ponieważ była mała i pokazywała

się jedynie w sezonie, nie przerzucono nad nią mostka ani nie zrobiono przepustu. Tętent

kopyt, podzwaniające dzwonki, szczęk uzbrojenia i beztroskie echo rozmów upewniły

Cazarila, że nie zbliża się podróżujący z obstawą farmer ani oszczędni przewoźnicy, którzy

prowadzą muły.

Kawalkada około tuzina ludzi w pełnych zbrojach zakonu objeżdżała dwójkami

zbocze wzgórza. To nie bandyci, Cazaril odetchnął z ulgą, bo żołądek podszedł mu na chwilę

do gardła. Prawdę mówiąc, mógł dostarczyć bandytom jedynie chwilowej rozrywki. Zszedł ze

szlaku i stanął na uboczu, żeby przyjrzeć się przejeżdżającym.

Jeźdźcy mieli na sobie posrebrzane kolczugi, migocące w rozmytym porannym blasku

słońca, nie był to rynsztunek bojowy, lecz reprezentacyjny. Niebieskie kaftany, o niemal

jednakowym odcieniu, nosiły białe znaki Wiosennej Pani. Rozwiane w pędzie szare peleryny

powiewały jak sztandary; na ramionach spinały je srebrne brosze, na ten dzień wyczyszczone

i wypolerowane do połysku. Żołnierska brać jechała na ceremonię, nie na wojnę; zapewne nie

chcieliby umazać sobie tych strojów trudnymi do sprania plamami krwi.

Kiedy się zbliżyli, kapitan drużyny, ku zaskoczeniu Cazarila, uniósł rozkazująco rękę.

Kolumna zatrzymała się w niezgrabnej rozsypce, a pogłos chlupoczących w błocie kopyt

niósł się tak długo, że stary masztalerz ojca Cazarila na widok takiej bandy zacząłby

niechybnie wywrzaskiwać ciężkie i wielce zabawne przekleństwa. No, mniejsza o to.

- Hej, ty tam, stary! - zawołał przywódca, wychylając się z siodła.

Cazaril, który stał na drodze zupełnie sam, ledwie się powstrzymał, by się obejrzeć i

sprawdzić, do kogo zwracają się w ten sposób. Wzięli go za jakiegoś miejscowego gbura

człapiącego po zakupy na targ, i pewnie tak właśnie się prezentował grubo okutany w źle

dobrane ciuchy z darów, które miały ochronić kości przed przenikliwym, lodowatym

wschodnim wiatrem. A przecież wdzięczny był bóstwom roku za każdy skrawek szorstkiej,

grubo tkanej materii. Na brodzie świerzbił go dwutygodniowy zarost. W rzeczy samej -

wieśniak. Kapitan byłby w pełni usprawiedliwiony, gdyby zwracał się doń ze znacznie

większą pogardą. Ale żeby stary?

Kapitan wskazał ręką na drogę, tam gdzie krzyżowała się z innym traktem.

- Czy to droga do Valendy?

To już... Cazaril przestał obliczać w myślach, bo liczby natychmiast napełniły go

przerażeniem. Siedemnaście lat minęło, odkąd ostatni raz podróżował tą drogą, lecz nie na

uroczystość, tylko na najprawdziwszą wojnę w drużynie prowincjara Baocji. Choć

rozgoryczony, że musi jechać na wałachu miast na pięknym bojowym rumaku, był tak samo

młody i wyfiokowany, arogancki i pełen próżności jak te tutaj młodziaki, które spoglądają

teraz na niego z taką wyższością. Dziś byłbym szczęśliwy, mając choćby osiołka, chociaż w

czasie jazdy musiałbym zginać kolana, żeby nie szurać stopami po błocie. Cazaril uśmiechnął

się do żołnierskiej braci w pełni świadom, jak często za piękną fasadą kryje się pusty, do cna

wybebeszony mieszek.

Patrzyli nań z góry, jakby nawet z wysokości swych siodeł mogli poczuć jego niemiły

zapaszek. Z pewnością nie należał do tych, na których chcieliby wywrzeć dobre wrażenie -

lordów i dam, skłonnych do okazania im szczodrobliwości - ale wystarczył jako publiczność,

by mogli poćwiczyć przybieranie arystokratycznych póz. Spojrzenie Cazarila wzięli mylnie

za podziw, a może po prostu mieli go za głupka.

Zdusił w sobie pokusę, by skierować ich w złą stronę, wprost do jakiejś owczej

zagrody czy gdzie tam mógł ich zaprowadzić ten zwodniczo szeroki gościniec. Takich

brzydkich sztuczek nie płata się straży przybocznej Córki w samą wigilię jej święta. A poza

tym ludzie, którzy wstępowali w święte szeregi zakonów rycerskich, nie słynęli  raczej z

poczucia humoru, a on mógł się przecież natknąć na nich raz jeszcze, jako że zmierzał do tego

samego miasta. Cazaril odchrząknął, żeby oczyścić gardło, bo od wczoraj ani razu do nikogo

się nie odezwał.

- Nie, kapitanie. Droga do Valendy jest oznaczona królewskim kamieniem milowym.

- Przynajmniej kiedyś była. - Będzie ze trzy mile dalej. Nie można go przeoczyć. - Wyciągnął

spod łachmanów dłoń, żeby wskazać kierunek. Palce nie chciały się rozprostować,

toteż ujrzał, że macha zgrabiałym szponem. Mroźne powietrze raziło spuchnięte stawy, zatem

pospiesznie schował dłoń pod okrycie ze szmat.

Kapitan skinął głową do chorążego, barczystego draba, który przesunął sztandar w

zagięcie łokcia i jął grzebać w mieszku, aby wyłowić odpowiednio małą monetę. Trzymał

właśnie kilka w palcach i badał przy świetle ich wartość, kiedy jego koń nagle się poruszył. Z

garści wypadła mu moneta - złoty rojal, nie miedziana vaida - i poleciała w błoto. Gapił się na

nią przez chwilę, skonsternowany, lecz zaraz się opanował. Nie będzie przecież na oczach

towarzyszy zsiadał z konia, żeby wygrzebywać ją z błota. Na to mógł sobie pozwolić tylko

wieśniak, za jakiego uważał Cazarila. Na pocieszenie uśmiechnął się kwaśno i czekał, aż

Cazaril rzuci się gorączkowo, a przy tym wielce zabawnie na swą niespodziewaną gwiazdkę z

nieba.

Lecz Cazaril tylko skłonił się i wyrecytował:

- Oby Wiosenna Pani przelała na twą głowę wszelkie błogosławieństwa, młody panie,

równie hojnie i chętnie, jak ty obdarowałeś przydrożnego włóczęgę.

Gdyby młody żołnierz był choć odrobinę bystrzejszy, pewnie by się domyślił

szyderstwa, a rzekomy wieśniak Cazaril otrzymałby wtedy zasłużone smagnięcie batem przez

twarz. Szansę na to były jednak niewielkie, jeśli się widziało mało przytomne spojrzenie

bratażołnierza, a choć kapitan skrzywił usta poirytowany, potrząsnął tylko głową, a potem

machnięciem ręki dał rozkaz do kontynuowania podróży.

Chorąży był zbyt dumny, żeby babrać się w błocie, natomiast Cazaril zbyt zmęczony.

Poczekał, aż przejedzie tabor oraz gromadka sług z mułami, i dopiero wtedy przykucnął,

sycząc z bólu, by podnieść małą złotą iskierkę z podchodzącego zimną wodą odcisku

końskiego kopyta. Zrosty na plecach zabolały okrutnie. O bogowie. Rzeczywiście ruszam się

jak staruch. Złapał oddech, po czym wstał, a czuł się przy tym, jakby miał sto lat; czuł się jak

to łajno na drodze, które przylgnęło do obcasa Zimowego Ojca, kiedy odchodził z tego

świata.

Starł błoto z monety - niezbyt wartościowej, chociaż złotej - i wysupłał własny, pusty

mieszek. Wrzucił do środka metalowy krążek i wpatrzył się w jego samotny błysk. Westchnął

i schował trzos z powrotem. Teraz bandyci znów mogli go ograbić z nadziei, znów miał

powód, żeby się bać. Wlókł się powoli drogą za żołnierską bracią i rozmyślał nad tym nowym

brzemieniem, tak niezmiernie ciężkim. Prawie nie jest warte tego wszystkiego. Prawie. Złoto.

Pokusa dla słabych, a dla mędrców - znużenie... A czymże było dla tego byczka o tępym

spojrzeniu, tak skonsternowanego własną przypadkową szczodrobliwością?

Cazaril rozejrzał się po niegościnnej okolicy. Niewiele tu drzew lub innych kryjówek,

tylko w oddali, w mglistym świetle poranka widać było ciągnący się nad grafitowymi wodami

kanału rząd nagich zarośli i chaszczy. Za jedyną w zasięgu wzroku kryjówkę mógł służyć

opuszczony wiatrak stojący na pagórku po lewej, z zapadniętym dachem i połamanymi,

spróchniałymi skrzydłami. A jednak... tak na wszelki wypadek...

Cazaril zboczył z traktu i zaczął piąć się na wzgórek. Wzgóreczek raczej w

porównaniu z wzniesieniami, jakie przemierzał ledwie tydzień temu. Mimo to wspinaczka

pozbawiła go tchu; już już miał zawrócić. Wyżej wiatr stawał się jeszcze bardziej porywisty,

polatywał nisko nad ziemią, tarmosząc srebrzyste kępki wyschłych traw. Cazaril z ulgą

umknął z nieprzyjaznego chłodu w ciemne wnętrze wiatraka, gdzie wspiął się po

rozklekotanych schodach, które wiodły na półpiętro. Wyjrzał przez pozbawiony okiennic

otwór.

Na drodze poniżej jakiś człowiek poganiał batem gniadego konia. Nie należał do

żołnierskiej braci, był raczej czyimś sługą. W jednej ręce trzymał wodze, w drugiej - tęgą

pałkę. Czyżby pan posłał go, by po cichu wytrząsł z łachmanów włóczęgi przypadkowo

darowaną monetę? Zniknął za zakrętem, lecz po kilku minutach wrócił. Przystanął przy

błotnistym wzgórku i obracając się w siodle na wszystkie strony, obejrzał dobrze puste

zbocza, po czym potrząsnął z niesmakiem głową, spiął konia ostrogami i popędził z powrotem.

Cazaril uświadomił sobie znienacka, że się śmieje. Czuł się z tym dziwnie - dygotał

cały, a przecież nie z zimna ani szoku, ani ze skręcającego wnętrzności strachu. I ten dziwny,

ziejący pustką brak... czego właściwie? Drążącej zawiści? Gorączkowego pragnienia? Nie

chciał podążać za żołnierzami, nie chciał już nawet im przewodzić. Nie chciał już do nich

należeć. Przyglądał się ich paradzie równie beznamiętnie jak człowiek oglądający widowisko

mimów na jarmarku. O bogowie. Ależ muszę być zmęczony. No i głodny. Do Valendy

pozostało mu jeszcze ze ćwierć dnia marszu, a tam znajdzie lichwiarza, który zamieni tego

złotego rojala na bardziej przydatne miedziane vaidy. Jeszcze dziś wieczór, za

błogosławieństwem Pani, mógłby spać w gospodzie, a nie w zagrodzie dla krów. Mógłby

kupić sobie gorący posiłek, pójść do golibrody, a nawet do łaźni...

Odwrócił się i rozejrzał, bo wzrok zdążył mu tymczasem przywyknąć do panującego

wewnątrz półmroku. A wtedy na zasypanej gruzem podłodze zobaczył rozciągnięte nieruchomo ciało.

Zastygł na chwilę w przypływie paniki, lecz zaraz odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że

ten ktoś już nie oddycha. Żaden żywy człowiek nie leżałby z tak dziwnie wygiętym

grzbietem. Cazaril nie bał się umarłych, ale ci, którzy zadali im śmierć, zawsze stanowili zagrożenie.

Chociaż zwłoki leżały bezwładnie i nieruchomo, Cazaril, zanim podszedł bliżej, na

wszelki wypadek podniósł z ziemi kawałek gruzu. Umarły był pulchnym mężczyzną w

średnim wieku, jeśli oceniać po siwiejącej, schludnie przystrzyżonej brodzie. Twarz nad

brodą była fioletowa i nabrzmiała. Został uduszony? Na szyi nie widać było żadnych śladów.

Ubranie miał dość surowe i praktyczne, jednak w dobrym gatunku, tyle że jakoś źle na nim

leżało - za ciasne i jakby rozchełstane. Brązowa wełniana szata i długa kamizela obszyta

srebrną krajką mogłyby należeć do kupca lub pomniejszego lorda o surowych gustach bądź

też ambitnego uczonego. W każdym razie nie do rolnika czy rzemieślnika. Ani żołnierza. Na

dłoniach, teraz pokrytych fioletowożółtymi cętkami i spuchniętych, nie widać było zgrubień

ani uszkodzeń, tu Cazaril zerknął na własną lewą dłoń, u której brakowało końców dwóch

palców, co świadczyło o bezsensownym zmaganiu się z miotaną wiatrem liną. Człowiek ten

nie miał żadnych ozdób - pierścieni, łańcuchów, sygnetów, które uzupełniałyby dostatni strój.

Czyżby jakaś hiena trafiła tu przed Cazarilem?

Cazaril zazgrzytał zębami, kiedy się schylał, by się lepiej przyjrzeć, bo ruch ten

obudził uśpiony ból i dolegliwości w całym ciele. Przy bliższych oględzinach okazało się, że

ubranie nie było źle dopasowane, a sam człowiek wcale nie był gruby - tylko na całym ciele

tak samo nienaturalnie spuchnięty jak na twarzy i rękach. Niemniej zwłoki w tak daleko

posuniętym stopniu rozkładu powinny wypełnić ten ponury schron nieznośnym smrodem,

który zaparłby Cazarilowi dech w piersiach, kiedy tylko przekroczył próg młyna. Tutaj

natomiast czuło się jedynie mglisty, piżmowy zapach perfum lub kadzidła, palonej świecy i

zimnego potu.

Cazaril szybko odrzucił pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy - że nieszczęśnika

zabito i obrabowano na gościńcu, a potem przywleczono tutaj - kiedy rozejrzał się po

oczyszczonym kawałku klepiska, na którym leżały zwłoki. Znalazł tam pięć wypalonych do

ogarka świec: niebieską, czerwoną, zieloną, czarną i białą. Kupki ziół i popiołu, teraz

porozrzucane na wszystkie strony. Ciemna, zmierzwiona sterta piór, która z bliska okazała się

krukiem z ukręconym łebkiem. Po chwili znalazł jeszcze zwłoki szczura z poderżniętym

gardłem. Szczur i Kruk, święte zwierzęta Bękarta, bóstwa wszelkich nagłych nieszczęść:

huraganów, trzęsień ziemi, suszy, powodzi, poronień i morderstw... Pragnąłeś’ wymusić cos’

na bogach, co? Głupiec chciał pewnie uprawiać magię śmierci - wszystko na to wskazywało -

i zapłacił za to zwyczajną cenę. Ale czy sam?

Niczego nie dotykając, Cazaril podniósł się i obszedł wiatrak w środku, a potem także

z zewnątrz. Nie dostrzegł pakunków, płaszczy ani osobistych drobiazgów, upchniętych gdzieś

w kącie. Od strony gościńca niedawno musiał stać uwiązany koń lub nawet kilka koni, sądząc

po wilgotnym łajnie.

Cazaril westchnął. To nie jego sprawa, ale bezbożnością byłoby porzucić zwłoki, żeby

zgniły bez należnego obrządku. Bogowie jedni wiedzą, kiedy trafi tu następny przechodzień,

który go znajdzie. Choć z drugiej strony zmarły wyglądał na zamożnego, ktoś więc na pewno

będzie go szukał. Nie należał do tych, co to znikają bez śladu przez nikogo niezauważeni jak

jacyś obdarci włóczędzy. Cazaril odsunął od siebie pokusę, by wyjść z powrotem na gościniec

i udawać, że nic się nie wydarzyło, ruszył natomiast ścieżką, która dochodziła do wiatraka od

tyłu. Na dr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin