Dick Philip - Dr Bluthgeld.pdf

(860 KB) Pobierz
Dick Philip - Dr Bluthgeld
Philip K. Dick
Dr. Bluthgeld
(Dr. Bloodmoney)
Przekład : Tomasz Jabłoński
 
Rozdział pierwszy
Wczesnym, rozświetlonym jasnym słońcem rankiem Stuart McConchie zamiatał
chodnik przed sklepem Sprzedaż i Naprawa Nowoczesnych Telewizorów,
przysłuchując się silnikom samochodów jadących Shattuck Avenue i stukotowi
wysokich obcasów sekretarek spieszących do biur. Wciągał w nozdrza podniecające
i przyjemne zapachy rozpoczynającego się tygodnia, który dla dobrego sprzedawcy
oznaczał nową sposobność osiągnięcia sukcesów. Rozmyślał o ciepłej bułce i kawie
na drugie śniadanie, które jadał około dziesiątej. Rozmyślał również o klientach,
których udało mu się namówić, by przyszli jeszcze raz do ich sklepu, a którzy może
zjawią się wszyscy naraz właśnie dzisiaj i sprawią, że książka sprzedaży przepełni się
jak biblijna czara.
Zamiatając, śpiewał piosenkę z nowej płyty Buddy’ego Greco i rozmyślał także
o tym, jakie to uczucie, kiedy jest się sławnym, znanym na całym świecie
piosenkarzem, którego ludzie oglądają za pieniądze w takich miejscach jak na
przykład Harrah’s w Reno albo w eleganckich, ekskluzywnych klubach w Las Vegas,
gdzie nigdy nie był, ale o których wiele słyszał. Miał dwadzieścia sześć lat i czasami
w piątkowe wieczory jeździł dziesięciopasmową autostradą z Berkeley do
Sacramento i dalej przez góry do Reno, gdzie można było pograć w kasynie i spotkać
dziewczyny. Jim Fergesson, właściciel sklepu Sprzedaż i Naprawa Nowoczesnych
Telewizorów, płacił mu pensję oraz prowizję, a ponieważ Stuart okazał się dobrym
sprzedawcą, zarabiał bardzo dużo. Był rok 1981 i interes się kręcił. Kolejny dobry
rok, pomyślny od samego początku dla Ameryki, która stawała się coraz silniejsza
i potężniejsza, a jej mieszkańcy mieli coraz więcej pieniędzy.
– Dzień dobry, Stuart. – Przechodzący obok mężczyzna w średnim wieku, jubiler
pracujący po drugiej stronie Shattuck Avenue, skinął mu głową. Pan Cody szedł
właśnie do swojego małego sklepiku.
Otwierano wszystkie sklepy i biura; było po dziewiątej i nawet doktor Stockstill,
psychiatra i specjalista od zaburzeń psychosomatycznych, pojawił się już z kluczem
w ręku, żeby rozpocząć kolejny dzień swojej dochodowej praktyki w gabinecie
mieszczącym się w przeszklonym budynku, który przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe
wybudowało za jakiś znikomy ułamek swoich zysków. Doktor Stockstill zostawił
swój zagraniczny samochód na parkingu, bo było go stać na płacenie pięciu dolarów
dziennie. Potem zjawiła się wysoka, długonoga, atrakcyjna sekretarka doktora,
wyższa od niego o głowę. Pierwszy tego dnia świrus, co do tego, oparty na miotle
Stuart nie miał wątpliwości, sunął ukradkiem, jakby z poczuciem winy, w kierunku
gabinetu psychiatry.
 
Cały świat jest pełen świrów, myślał Stuart. Psychiatrzy zarabiają masę
pieniędzy. Gdybym musiał kiedyś pójść do psychiatry, to wszedłbym tylnymi
drzwiami. Nikt by mnie nie widział i nie mógłby się ze mnie nabijać. Może niektórzy
tak właśnie robią, pomyślał, może Stockstill ma tylne wejście dla co bardziej chorych
pacjentów, a raczej – poprawił się – dla tych, którzy nie chcą robić z siebie
widowiska, to znaczy mają po prostu jakiś problem, na przykład martwią się Akcją
Policyjną na Kubie, i nie są nienormalni, tylko zwyczajnie się przejmują.
On sam też się przejmował, ponieważ ciągle jeszcze istniała spora szansa, że
zostanie powołany do wojska i weźmie udział w wojnie kubańskiej, która ostatnio
ugrzęzła w górskich błotach, mimo użycia nowych, małych bomb
przeciwpiechotnych, które trafiały tych żółtych śmierdzieli, choćby nie wiem jak
głęboko byli okopani. Stuart nie miał pretensji do prezydenta – to w końcu nie jego
wina, że Chińczycy zdecydowali się dotrzymać ustaleń zawartego przez siebie paktu.
Chodziło tylko o to, że prawie wszyscy przyjeżdżali stamtąd z wirusowym
zakażeniem kości. Trzydziestoletni żołnierz wracający do domu wyglądał jak jakaś
mumia wietrząca się od stu lat na świeżym powietrzu... a Stuart McConchie nie
potrafił sobie wyobrazić, że mógłby jeszcze raz zacząć od początku, wrócić do
zawodu sprzedawcy stereofonicznych telewizorów i kontynuować karierę w handlu
detalicznym.
– Dzień dobry, Stu – wyrwał go z zamyślenia dziewczęcy głos. Mała ciemnooka
kelnerka z cukierni Edy’ego przeszła obok, posyłając mu uśmiech. – O czym tak
marzysz od samego rana?
– O niczym – odpowiedział, zabierając się znów energicznie do zamiatania.
Po drugiej stronie ulicy tajemniczy pacjent doktora Stockstilla – czarnowłosy
i czarnooki mężczyzna o jasnej skórze, w zapiętym na wszystkie guziki szerokim,
również czarnym jak noc płaszczu – przystanął, żeby zapalić papierosa i rozejrzeć się
dookoła. Stuart dostrzegł zapadniętą twarz, patrzące badawczo oczy i usta – przede
wszystkim usta – ściągnięte mocno, a mimo to obwisłe, jakby jakieś wewnętrzne
napięcie, jakieś ciśnienie dawno już strawiło jego zęby i szczękę. Na twarzy
mężczyzny ciągle było widać owo napięcie. Stuart odwrócił wzrok.
Czy tak to właśnie jest? – pomyślał. Kiedy jest się szalonym? Kiedy człowiek
wypala się od wewnątrz pożerany przez... nie wiedział przez co. Może przez czas
albo przez wodę, przez coś, co działa powoli, lecz nieustannie. Już przedtem zdarzało
mu się widywać podobnie zniszczonych ludzi, kiedy obserwował wchodzących
i wychodzących pacjentów psychiatry, lecz nigdy dotąd obraz choroby nie był tak
tragiczny, tak całkowity.
W sklepie zadzwonił telefon i Stuart odwrócił się, wszedł do środka i podniósł
słuchawkę. Kiedy wyjrzał znowu na ulicę, ubranego na czarno mężczyzny już nie
 
było, a dzień znów stawał się jasny, pełen nadziei i zapachu piękna. Stuart wzdrygnął
się i wziął do ręki miotłę.
Znam tego człowieka, pomyślał. Chyba widziałem jego zdjęcie albo przyszedł
kiedyś do sklepu. To pewnie stary klient, może nawet znajomy Fergessona, albo ktoś
bardzo znany.
Pogrążony w zadumie, zamiatał dalej chodnik.
– Chce pan filiżankę kawy? – zwrócił się do swojego nowego pacjenta doktor
Stockstill. – A może herbatę albo colę? – Spojrzał na wizytówkę, którą panna Purcell
położyła na biurku. – Pan Tree – powiedział. – Czy jest pan spokrewniony z tą słynną
angielską rodziną pisarzy? Iris Tree, Max Beerbohm...
– Wie pan, to właściwie nie jest moje prawdziwe nazwisko. – W głosie pana Tree
wyraźnie było słychać obcy akcent. Wydawało się, że jest zirytowany
i zniecierpliwiony. – Przyszło mi ono do głowy, kiedy rozmawiałem z tą pana
dziewczyną.
Doktor Stockstill spojrzał na niego pytająco.
– Zna mnie cały świat – wyjaśnił pan Tree. – Dziwię się, że pan mnie nie
rozpoznał, jest pan pustelnikiem czy jak? – Trzęsącą się ręką przegarnął długie czarne
włosy. – Na świecie są tysiące, a może miliony ludzi, którzy mnie nienawidzą
i chcieliby mnie zniszczyć. Wobec tego jestem oczywiście zmuszony podejmować
odpowiednie działania i musiałem podać panu zmyślone nazwisko. – Chrząknął
i szybko zaciągnął się papierosem, którego trzymał tak jak Europejczycy: żarzący się
czubek w zwiniętej dłoni nieomal dotykał skóry.
O mój Boże, pomyślał doktor Stockstill. Teraz go poznaję. To Bruno Bluthgeld,
ten fizyk. Oczywiście ma rację, wielu ludzi i tutaj, i na Wschodzie miałoby ochotę
dostać go w swoje ręce z powodu błędu w obliczeniach, który popełnił w 1972 roku.
Z powodu straszliwego opadu radioaktywnego po wybuchu w stratosferze, który nie
miał nikomu wyrządzić krzywdy. Poczynione przed detonacją obliczenia Bluthgelda
dowodziły niezbicie, że nic się nikomu nie stanie.
– Życzy pan sobie, żebym wiedział, kim pan jest? – zapytał doktor Stockstill. –
Czy przyjmiemy po prostu, że nazywa się pan Tree? Decyzja należy do pana, mnie to
nie sprawia różnicy.
– Przejdźmy po prostu do rzeczy – powiedział pan Tree przez zaciśnięte zęby.
– Dobrze. – Doktor Stockstill rozsiadł się wygodnie i poskrobał końcem pióra po
kartce przypiętej do podkładki. – Niech pan mówi.
– Czy to, że ktoś nie może wsiąść do najzwyklejszego autobusu, w którym siedzi
kilkanaście nieznajomych osób, byłoby dla pana niepokojącym sygnałem? – Pan Tree
uważnie przyglądał się psychiatrze.
– Niewykluczone – odpowiedział lekarz.
 
– Mam uczucie, że ludzie mi się przyglądają.
– Czy jest jakiś szczególny powód?
– Patrzą na mnie, ponieważ mam zniekształconą twarz.
Doktor Stockstill niemal niezauważalnie podniósł wzrok i przyjrzał się wnikliwie
swojemu pacjentowi. Zobaczył mocno zbudowanego, czarnowłosego mężczyznę
w średnim wieku. Nie golony od kilku dni ciemny zarost odznaczał się na tle
niezwykle jasnej skóry. Dostrzegł też wywołane zmęczeniem i napięciem kręgi po
oczami i widoczną w tych oczach rozpacz. Fizyk miał zniszczoną cerę, zbyt długie
włosy, a wewnętrzna troska szpeciła jego twarz... ale nie było na niej widać żadnych
zniekształceń. Poza widocznym napięciem była to całkiem zwyczajna twarz, na którą
nikt nie zwróciłby uwagi w tłumie.
Widzi pan te krosty? – zapytał chrapliwym głosem pan Tree. Pokazał palcem na
policzki i szczękę. – Te wstrętne znamiona, które sprawiają, że wyglądam inaczej niż
wszyscy?
– Nie widzę – odparł szybko Stockstill, wykorzystując okazję, by wejść mu
w słowo.
– A jednak je mam – powiedział pan Tree. – Są oczywiście ukryte pod skórą, ale
ludzie i tak je zauważają i gapią się na mnie. Nie mogę wsiąść do autobusu ani pójść
do restauracji czy do teatru. W San Francisco nie mogę się wybrać ani do opery, ani
na balet, ani na koncert orkiestry symfonicznej, ani nawet do nocnego klubu, żeby
posłuchać na żywo folka. Jeśli nawet uda mi się dostać do środka, to zaraz i tak
muszę wyjść, bo ludzie się na mnie gapią. I robią uwagi.
– Proszę mi powiedzieć, co takiego mówią.
Pan Tree nie odezwał się.
– Jak pan sam powiedział, jest pan człowiekiem znanym na całym świecie: nie
sądzi pan, iż to naturalne, że ludzie zaczynają szeptać, kiedy zjawia się pomiędzy
nimi ktoś taki? Czy nie przytrafia się to panu już od lat? Jak pan sam wspomniał,
powstały różnice zdań dotyczące pańskiej pracy... pewna wrogość, może nawet tu
i ówdzie słychać obraźliwe uwagi. Jednak każdy, kto jest osobą publiczną...
– Nie w tym rzecz – przerwał mu pan Tree. – Czegoś takiego mogę się
spodziewać: pisuję artykuły, pokazuję się w telewizji i zdaję sobie sprawę, wiem, że
tak może być. To... o czym mówię, ma związek z moim życiem prywatnym. –
Spojrzał na Stockstilla. – Czytają mi w myślach i opowiadają mi z najdrobniejszymi
szczegółami zdarzenia z mojego prywatnego życia. Sięgają mi w głąb mózgu.
Paranoia sensitiva, pomyślał Stockstill. Chociaż oczywiście trzeba będzie
przeprowadzić testy... przede wszystkim Rorschacha. To może też być zaawansowana
ukryta schizofrenia; końcowe stadia trwającej przez całe życie choroby. Albo...
– Niektórzy dostrzegają krosty na mojej twarzy wyraźniej niż inni i potrafią też
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin