Paoli Pietro de - Watykan 2035.rtf

(1280 KB) Pobierz

MONSIGNORE

PIETRO DE PAOLI

WATYKAN

2035

Z francuskiego przełożyły

BARBARA JANICKA WIKTORIA MELECH

Tytuł oryginału: VATICAN 2035

Copyright © Editions Plon 2005

All rights reserved

Published by arrangement with Literary Agency Agence de l'Est

Polish edition © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2008 Polish translation © Barbara Janicka & Wiktoria Melech 2008

Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka

Konsultacja religioznawcza: prof. Zbigniew Mikołejko

Zdjęcie na okładce: Getty Images/Flash Press Media

Proiekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

ISBN 978-83-7359-453-1

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.empik.com

www.ksiazki.wp.pl

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

Warszawa 2008. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole

Jak pastor King, który niegdyś dostał tą nagrodę, miałem sen.

I sądzę, że godność Człowieka polega na tym,

że miewa sny większe niż on sam.

Przemówienie Giuseppe Lombardiego, papieża

Tomasza I, podczas wręczenia mu pokojowej

Nagrody Nobla w Oslo w 2034 roku.

Przedmowa

Święty gniew

Mówi się, że gniew to jeden z siedmiu grzechów głównych... I mimo że bohaterem tej książki jest człowiek popędliwy, krewki, nieraz gwałtowny, tematem opowieści, którą postanowiłem napisać, nie są jego wybuchy złości. Do jej napisania skłonił mnie natomiast bez wątpienia mój własny gniew.

Jakiś czas temu klęczałem w ciemnościach konfesjonału. I uczy­niłem to wyznanie księdzu, którego twarzy nie widziałem, a on nie widział mojej: pieniłem się z wściekłości, a moja dusza była smutna, bo doszedłem do wniosku, że mój Kościół nie jest zdolny do głoszenia ożywczej wiary, do ofiarowania nam słowa, którego sens byłby możliwy do przyjęcia i wiarygodny.

Podczas tej spowiedzi nie oskarżałem Kościoła i tak jak niektórzy bohaterowie tej opowieści, mówiąc o Kościele, nie mówiłem „on”, ale „my”. Oskarżałem więc samego siebie o to, że w owym milczeniu uczestniczę; spowiadałem się przede wszystkim z gnie­wu, który czynił mnie tak zgryźliwym, który podsycał moją złość, niezadowolenie, pesymizm.

Spowiednik, niewątpliwie zacny człowiek, oczywiście nie wie­dział, do kogo się zwraca. Zalecał mi pokorę: „Rób to, co możesz, to, na co cię stać”. Wprawdzie mi tego nie powiedział, ale niewątpliwie myślał: „Jesteś tylko zwykłym sługą, zajmij się więc tym, co dotyczy ciebie samego”. Jego rada, jego rezygnacja wzbudziły we mnie jeszcze większy gniew i sądzę, że owego dnia dostałem rozgrzeszenie, nie czując skruchy...

Czy mówiłby do mnie tak swobodnie, gdyby wiedział, kim jestem?

Z pewnością nie. Odnosi się to także do tej książki: niech każdy ją przeczyta, skupiając się na tym, co relacjonuje, na tym, co proponuje; niech ją oceni, zważywszy na jej zalety i wady, nie sugerując się ani osobą autora, ani tym, co zrobił i czego zaniechał, kim jest i kim był.

Gdyby chodziło o traktat lub esej, na dalszych jego stronach można by się doszukać śladów mojej goryczy. Ale by śnić o przy­szłości Kościoła, postanowiłem ostatecznie stworzyć osoby z krwi i kości — Giuseppe, Paddy'ego, Paula, Leah, Jeanne-Marie, Kate, Pietra, Monice, Simona, Marka... Owi chrześcijanie z pięciu kontynentów na pewno są wspaniali, choć czasami słabi, ograni­czeni, bezsilni. Przypominają wielu ludzi, których znam. Niekiedy zrodzili się pod moim piórem ze wspomnień lub obserwacji przyjaciół i bliskich.

Starałem się skonfrontować tych wymyślonych bohaterów z oko­licznościami i wyzwaniami, dramatami, oczekiwaniami i sprawami, które wyłonią się może w przyszłych dziesięcioleciach.

Słowo, które niosę, jest większe ode mnie; wiara, która mnie ożywia, nie należy do mnie; pozwólcie, że będę zwykłym sługą, ustępującym przed tym, komu służy, pozwólcie, że moja tożsamość ustąpi na rzecz nadziei, której chciałem dać świadectwo na kartach tej książki.

Monsignore Pietro De Paoli

Prolog

Człowiek, który śnił

              Ojciec wraca do domu...

Pułkownik szepnął do walkie-talkie, a jego oczy nie odrywały się od białej, niemal świetlistej w blasku księżyca postaci zmierza­jącej w stronę kaplicy.

Na twarzy pułkownika widać niepokój. Był pewien dwóch rzeczy, że wbrew wymogom bezpieczeństwa, które wielokrotnie zalecał „ojcu”, nie przeszkodzi mu pójść, dokąd ten zechce, i że co najmniej dwudziestu zawodowych morderców dostało tej nocy zlecenie na ten biały cień, na tego papieża, który chce być ojcem jedynie dla swych córek i bratem dla innych...

Pierś pułkownika podniosła się... Westchnął, potem rzucił do talkie:

              OK, wrócił.

 

Człowiek usiadł. Tym razem już całkiem rozbudzony. Miał szeroko otwarte oczy ludzi, którzy śnią lub budzą się ze snu. W jego gęstych włosach srebrne nitki przeplatały się z jasnokasztanowymi puklami. Przez ubiegły dzień i noc na bladej skórze jego twarzy wyrosła rzadka, rudozłota, szpakowata broda.

Okrył nogi szorstką derką i trwał tak przez chwilę, objąwszy rękami podkulone kolana. Przez szeroką ramę wielkiego okna za ołtarzem rzucił okiem na wstający dzień. Okno zdobiła kuta żelazna krata, łącząca motywy krzyża i kielicha, które splatają się i na­kładają na widoczne w tle miasto.

Przetarł oczy i dotknął karku, jakby brak snu spadł mu na ramiona. Nigdy dotąd nie przeżył podobnej nocy. Wie, że nie spał w zwykłym tego słowa znaczeniu, chyba że usnął dopiero o brzasku.

Wyprostował się, jedną ręką dotknął lodowatej posadzki kaplicy.

Przez materac, który położono tu wczoraj, poczuł jej chłód. Decyzję, że będzie spał w kościele Dominus Flevit, podjął dopiero pod wieczór, po zobaczeniu tego miejsca. Siostra Marie Simon, intendentka opactwa Abu Gosh, miała rację: kiedy się ma pięć­dziesiąt pięć lat, nie należy już spędzać nocy w takich warunkach; członki mu zesztywniały, w plecach poczuł ból.

Przez ozdobne okno wpadło światło. Wydaje się całkiem nowe, jeszcze niepokryte kurzem upału i piasku. Błękitnawa poświata wciska się poprzez szare listki drzew oliwnych w ogrodzie, pieści trawę nadal pokrytą rosą i wnosi do kaplicy zapachy ziemi, która już się nagrzewa i jest jakby spękana.

Wstał, wyprostował krzepkie jeszcze ciało. Miał na sobie białe lniane spodnie i jedną z owych długich koszul ze stójką, jakie od przeszło stu lat noszą elity Półwyspu Indyjskiego. Nagie stopy wsunął w pantofle z miękkiej jasnej skóry, najwidoczniej robione na miarę. Cały świat zna ekstrawagancję, genezę, zasady tej kosmopolitycznej elegancji; przez wiele tygodni po jego wstąpieniu na papieski tron media długo rozwodziły się nad szczegółami tego prostego i wystudiowanego stroju.

Wziął derkę, zrolował ją, zarzucił na plecy i wyszedł do ogrodu. Zna owe lodowate noce poprzedzające palący ciężar dnia; przez trzydzieści lat często zdarzało mu się sypiać w podobnych warun­kach, na Synaju, na pustyni Negev, na wielkich stepach Radża-stanu... Ale nigdy nie spał pod gwiazdami u wrót Jerozolimy.

Przy drzwiach kaplicy — zwykłej kamiennej dzwonniczki w mu­rze ogrodzenia — odwrócił się i spojrzał na brunatne mury. Blanki i złota kopuła tonęły jeszcze w cieniu, nad minaretami i dzwonnica­mi unosiły się krzyki małych drapieżnych ptaków... Jerozolima znowu się obudzi i znów stanie się Miastem... — pomyślał.

Dominus Flevit

Tej nocy, okryty wełnianą derką, wiele razy opuścił swe kościel­ne schronienie, by przechadzać się w wonnych ciemnościach ogrodu.

Chłodny wiatr, który poczuł na ciele, obudził jego umysł. Spacerował między młodymi drzewkami oliwnymi, pośród za­pachu migdałów i akacji. Wydawało się, że jest obcy brunatnej ziemi, roślinom, nieczuły na wiatr. Wydawało się nawet, że nie widzi przycupniętego pod drzwiami małego kościółka męż­czyzny w niebieskiej galabii i narzuconym na nią brązowym szalu z wielbłądziej wełny. Strażnik spojrzał na niego, paląc papierosa, i taktownie nie odezwał się, szanując chwile milczenia i pozornie chaotyczny dyskurs mędrca, prowadzącego rozmowę z samym sobą.

W zasięgu ręki miał czarną broń i bez słowa wodził oczyma za wysokim człowiekiem w białej koszuli, wydanym na pastwę nocnych lęków... Zmagający się z wątpliwościami mężczyzna przypomniał sobie o obecności czuwającego w ciemnościach przyjaciela. Wyprostował się. Niewątpliwie pomyślał o ostatniej nocy swego Mesjasza, przy którym, w tymże Ogrójcu, zabrakło towarzyszy czuwających z otwartymi oczami przed jego procesem, a potem przed straceniem. Dominus Flevit, Pan płacze. Łzy Boga, który stał się człowiekiem. Dominus Flevit, tak właśnie zwie się kaplica z kawałkiem ogrodu w niewielkiej zagrodzie na Wzgórzu Oliwnym przed Jerozolimą.

Ktoś, kto natężyłby słuch, poprzez urywki rozmowy, jaką w duchu prowadził ze sobą spacerujący nocą człowiek, poprzez skrzypienie gałęzi czarnych cyprysów i szelest liści drzewek oliwnych usłyszałby jeszcze inne dźwięki...

Pod murem, na skrawku otwartego terenu górującego nad ogrodem, kroki człowieka w białej koszuli, spacerującego tam i z powrotem, są przedmiotem komentarzy rzucanych ściszonym głosem do walkie-talkie.

Mężczyźni o wyglądzie morderców, z bronią pod lewą pachą, szeptem wydawali rozkazy do mikrofonów przyklejonych do ust czarnym, matowym przylepcem. Włosy mieli ostrzyżone na jeża, na uszach słuchawki, na oczach przydymione okulary zawodowych pracowników służb bezpieczeństwa.

Niektórzy byli członkami osobistej ochrony gościa z Watykanu, ludźmi pułkownika Altobellego. Po zamordowaniu przed pięcioma laty poprzedniego papieża, który zginął od ciosów zadanych przez Chorwata Franjo Dranicia, wiedzieli, że nie ujdzie im płazem żaden błąd. Pozostali są członkami Mossadu i Czarnych Panter, lokalnych

służb bezpieczeństwa, których oba państwa oddały pod rozkazy włoskiego pułkownika policji, działającego wspólnie z siłami zbrojnymi Nowej Organizacji Narodów Zjednoczonych...

Owi ludzie, co najmniej w stopniu sierżanta, wiedzieli, że niektóre z najskuteczniejszych odłamów światowego terroryzmu wyznaczyły olbrzymie sumy za głowę tego mężczyzny w bieli — zwierzchnik katolików byłby bowiem królewskim trofeum dla fanatyków starających się wzniecić dawne wojny religijne, wypra­wy krzyżowe lub dżihad, drzemiące w podświadomości wszystkich narodów i we wszystkich duszach. Nie licząc tych, którzy myślą, że zmiecenie wszystkich religii i obalenie wszystkich bóstw zapewnią pokój, i których także skusił terroryzm...

Upłynęło już trzynaście lat, odkąd fundamentaliści trzech mono­teistycznych religii i radykałowie ateizmu wzniecili na tym wzgórzu pożar. Zamach przeciwko murowi i wojna hadż o mało nie doprowadziły świata do wojny grożącej masową zagładą... I owi spece od nienawiści, owi integryści manipulujący świętymi teks­tami jak nitrogliceryną, mieliby teraz spokojnie patrzeć na fiasko swych zamiarów, nie próbując stoczyć o nie ostatniej bitwy? W sąsiedztwie ogrodu znów zaczął krążyć helikopter z niebiesko-białym godłem Nowej Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Szum wirnika, odgłos wojny... To miasto zna dźwięk tnących powietrze łopat śmigła, przeszywający sygnał kogutów na dachach karetek i ich ostre światła.

Ale dzisiejszego ranka, w dzień Zielonych Świątek 2035 roku, których doczekania świat się nie spodziewał, na wieży Dawida powiewają obok siebie trzy flagi: niebieska gwiazda Dawida na niebieskim tle i czarno-zielono-czerwona flaga palestyńska łopoczą na wietrze obok błękitnej flagi NONZ jak wyzwanie rzucone tym, którzy przepowiadali, że nigdy nie będzie pokoju i sprawiedliwości.

Człowiek, dzięki któremu ten cud stał się możliwy, patrzył na flagi w błękitnawym świetle, które się rozprzestrzeniało coraz bardziej, dopóki murów obronnych nie zalało słońce.

Błogosławieństwa

Strażnik w niebieskiej galabii czekał, by jego gość usiadł. Mohammed ibn Mansur stał przed ułożonymi w koło kamieniami, pod

które dwie godziny wcześniej wsunął zapalone gałązki i rozżarzone węgle. Kawa z dodatkiem pachnącego kardamonu mruczała w stalowym czajniku stojącym na największym z roz­grzanych kamieni.

Tomasz, pierwszy tego imienia katolicki papież, który przedtem nazywał się Giuseppe Lombardi, obywatel włoski, francuski, indyjski, honorowy obywatel Izraela i Palestyny, laureat pokojowej Nagrody Nobla w 2024 i 2034 roku, usiadł na beduińskiej ławce, czyli wielbłądzim siodle ze skóry i twardego drewna.

Szepnął po arabsku kilka słów błogosławieństwa nad pochylo­nym człowiekiem, który parzył kawę, a potem skierował parę słów dziękczynienia ku Bogu, który nie poskąpił ziarna, ognia i nowego dnia. Tomasz nauczył się tych słów daleko stąd, w slumsach Bombaju i Islamabadu, w czasach, gdy spotykał się z rzecznikami indyjsko-pakistańskiego dżihadu. W tamtej epoce formuły błogo­sławieństwa, owe Baraka lahu fyik czy Hamdu li lah, były zwrotami pozwalającymi skłonić rozmówcę do podjęcia decyzji i przekonać siedzące naprzeciwko siebie strony, że każdego z obecnych przy tym stole ludzi wierzących, nawet najokrutniejszych, najbardziej szalonych, najbardziej krwiożerczych, darzymy szacunkiem.

Tego ranka Tomasz wypowiedział je ze szczerością i powagą, prosząc, by Bóg otoczył swym miłosierdziem klucznika, człowieka, który wielokrotnie osłaniał go z narażeniem życia i za cenę biodra przeszytego trzynaście lat temu dwoma rewolwerowymi pociskami. Na pewno nie zapomniał też o innych błogosławieństwach, innych pojednaniach; wiedział, że los całego katolickiego, prawosławnego i protestanckiego chrześcijaństwa oraz wszystkich jakże licznych jego sekt będzie zależał od tego dnia.

Był tego pewien. Albowiem widział to we śnie.

Owej nocy

W homilii wygłoszonej tego popołudnia powiedział po prostu: — Dzisiejszej nocy w Dominus Flevit we śnie ukazało mi się Słowo Pańskie.

Opowiedział sen, ale nie zdradził nic więcej o naturze tego, co przeżył; nawet mnie, swemu fratello, swemu sekretarzowi. Ta noc pozostała jego tajemnicą.  Szczegóły, które podaję, znam od ibn

Mansura i od Altobellego; ponieważ tamtej nocy postanowiłem spać u moich braci dominikanów we francuskiej Szkole Biblijnej i Archeologicznej w Jerozolimie.

Nie mogłem zgłębić tajemnic owej nocy, która zakończyła dzień sabatu, sobotę 12 maja, i zapoczątkowała niedzielę, 13 maja 2035 roku, dzień Zielonych Świątek. Co dokładnie zobaczył? Czy sen ten miał miejsce, gdy spał? Czy też śnił na jawie? Powiedział tylko: „Miałem sen”. Tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. Nie zdradził jej nawet swoim ukochanym córkom, kiedy go o to pytały.

Jednak Tomasz przeżył rzecz, której się nie spodziewał, której dotąd nie znał i która nim wstrząsnęła. Nieważne, że katolicy mówią, że Bóg przyszedł z nim porozmawiać, nieważne, że ateiści tłumaczą to stanem umysłowym, psychicznym czy nawet guzem mózgu, jak twierdzi słynny neurolog Abel Dharma. Ważne jest to, co stało się potem...

Człowiek ten, obdarzony przecież charyzmą i siłą przekonywa­nia, dotychczas znany był jedynie z inteligencji, odwagi i po­stępowości; tymczasem w niedzielę 13 maja 2035 roku ów strateg, znający wagę każdego słowa oraz kruchą równowagę dyplomatycz­nych kompromisów, kilkoma zdaniami przekreślił wieki dyskusji i sporów. Zlikwidował tysiącletnie waśnie; tego dnia był prorokiem.

W wonnych oparach drzew oliwnych i kawy nie odezwał się do milczącego strażnika, który śledził jego ruchy, by uprzedzić ewentualne życzenia. Wyobrażam sobie, że chciałby, aby już było popołudnie i aby zaczął odprawiać mszę dziękczynną przed czeka­jącymi od tygodnia kamerami mundowizji, w obliczu Jerozolimy świętującej swą trzecią, a może czwartą młodość. Czy już wiedział, jakie wypowie słowa? I czy wiedział, że trudno będzie w nie uwierzyć, że będą zaskakujące, gdy je wypowie, a staną się oczywiste, gdy już je wygłosi? Czy wyobrażał sobie, jakie wywrą wrażenie na tych, którzy je usłyszą, w Rzymie, w kościołach jego światowej diecezji i we wszystkich świątyniach niekatolickiego chrześcijaństwa? A może zastanawiał się, czy to rozsądne, by wypowiadał owe słowa, ufając jedynie temu, co mu się śniło?

Wtem przypomniało mu o sobie Miasto. Na przedmieściach, tam gdzie pierwszy muezin dojrzał blask wschodzącego słońca, zabrzmiał krzyk: Allah akbar! — Bóg jest wielki, Bóg jest największy; Adonai elohenu, Gloria in excelsis Deo... Od ilu wieków właśnie w tym miejscu trwa walka o to, by jedno z imion Boga

zatriumfowało nad innymi? Od zburzenia pierwszej Świątyni? Od kiedy spoczywa tu ojciec wierzących, Abraham? Dzięki Toma­szowi I nikt nie wydziera sobie tej ziemi, ponieważ przestała należeć do kogokolwiek.

Allah akbar... — pomyślał Tomasz, patrząc, jak przesuwając paciorki różańca, Mohammed wymienia dziewięćdziesiąt dziewięć imion Boga: Najświętszy, Najwyższy, Wszechmocny, Miłosierny... Wspomniał Jerozolimę: trzynaście lat temu, kiedy tu przybył, miasto to było centrum wojny, szczeliną, gdzie rozwierała się przepaść, która mogła pochłonąć ludzkość. Prawie natychmiast wszedł na to wzgórze. Było z niego widać gigantyczny lej, który powstał w esplanadzie po wybuchu, i odłamki, które podziurawiły złoto Kopuły; można rzec, że fundamenty Syjonu jeszcze drżą po tym wstrząsie. Słupy dymu wznoszące się ku niebu w każdej z dzielnic świadczyły, że znów doszło do starć między synami Sema. Na ulicach rozlegało się szczekanie uzi przerywane wściek­łym terkotem kałasznikowów.

Allah akbar, cichło wołanie muezinów...

Wiedział, że dzięki niemu ludzie skończyli na pewien czas z tą zmorą; święta wojna, wyprawa krzyżowa na Jerozolimę, była już tylko wspomnieniem i, być może, przyszłe stulecia będą umiały rozciągnąć status Jerozolimy na wszystkie święte miejsca, na wszystkie granice świata. Przynajmniej na pewien czas...

Czas rozejmu

Pokój. Harmonia. Jedność. Czy jeszcze w nie wierzył tego ranka? Narażał dla nich życie i bez wahania zrobiłby to jeszcze raz.

Przez prawie dwadzieścia lat doprowadzał do spotkań przed­stawicieli różnych fakcji, stosujących przemoc, terrorystycznych, fundamentalistycznych lub tylko pietystycznych. Widział, jak się zawiązują i rozpadają sojusze, jak się daje i cofa słowo, nie dotrzymuje zobowiązań. Osobiście udawał się na miejsce masakry w spalonych protestanckich świątyniach, meczetach, katolickich kościołach.

W ciągu ostatnich piętnastu lat był również świadkiem zażartych walk o władzę w Pałacu Watykańskim. Widział, że niektórzy są gotowi na wszystko, by zwyciężyła ich wizja świata. Znajdował się

dwa metry od miejsca, gdzie zamordowano jego poprzednika. Papież, z którym się przyjaźnił od przeszło czterdziestu lat, zmarł w jego ramionach i szeptem oznajmił mu swą ostatnią wolę... Wysłuchał triumfalnej spowiedzi mordercy, który nie okazał wy­rzutów sumienia ni skruchy. Gdy został papieżem, osobiście musiał przeprowadzić w swej Kurii czystki skierowane przeciwko ludziom, którzy tak jak on poświęcili życie temu samemu Bogu. Przeciwko braciom...

Jeśli chodzi o sprawy bardziej osobiste, śmierć i żałoba odarły go ze złudzeń. Przekonał się, że za każdą radością ciągnie się smuga cienia. Od śmierci Chiary — jakże to było dawno! — wiedział, że za każdą ludzką miłość płaci się łzami... Wiedział, że jednego dnia człowiek może cieszyć się życiem i być szczęśliwy, a nazajutrz rano budzi się ze smakiem popiołu w ustach.

Jednak nie mógł zrezygnować ze swego marzenia, by choć na jakiś czas ludzkość zaznała pokoju. Nie wierzył, aby człowiek mógł zmienić świat. Czy mógłby sądzić, że się to uda jemu, skoro jego Pan, Jezus Chrystus, sam się przekonał, do jakich niegodziwości zdolny jest człowiek? Wiedział, że ziarno zasiane przed dwoma tysiącami lat wyda plon dopiero u kresu czasu. Ale czy ludzie nie mogą dać sobie choćby na kilka lat nieco wytchnienia, czekając na Jego przyjście? I czy przynajmniej chrześcijanie nie mogliby zaprzestać wzajemnych walk?

Nie miał złudzeń, ale wierzył, że niektórzy pragną tak jak on zawieszenia broni i że potrafią do niego doprowadzić.

Wiedział, że ludzie zawsze będą wznosili nowe granice, narody wymyślały nowe wojny. Ale chrześcijanie?

Za chwilę, dziesięć lat po zaprowadzeniu pokoju w Jerozolimie, Tomasz zaproponuje pokój Ludowi Bożemu na całej Ziemi, „aby odtąd byli jedno”.

Potem będzie musiał liczyć na przyjaciół. Kiedy za chwilę usłyszy go Simon Cervin, Simon „Nauka”, natychmiast przewidzi konsekwencje tych słów. Wiedział, że kardynał Paul Assoumou, jego sekretarz stanu, zrobi, co trzeba. „Jego” kardynałki, Jeanne-Marie Carrière i Leah Nanah, na pewno będą umiały analizować, a potem upowszechniać obietnice, których zalążki znalazły się w jego przemówieniu; a Bartolomeo, kulawy teolog, będzie gotów oświecać drogę, którą pójdą.

Jeśli chodzi o jego „klikę”, był pewien ojcowskiej wyrozumiałości

don Enrica, który pewnego dnia zasiądzie z nim przy kieliszku wina, wspominając, jaki skutek miała jego „bomba”, a także gryzącej ironii pastora Froeligera, stwierdzającego, że w sprawie jego przemówienia „mała katolicka delegacja nie jest już jedno­myślna; zatem całe chrześcijaństwo...”; inni będą pełni entuzja­zmu... Ostatecznie wielu mężczyzn i kobiet dobrej woli, z jakimi się zetknął, to ludzie odważni i pewni. Wielu z tych, których znał jedynie z nazwiska, ale czuł, że jest im bliski, gdy czytał raporty, przysyłane przez nuncjuszy, było sługami człowieka i Boga. Mógł liczyć na miliony rąk i dusz.

Niewątpliwie także i tego ranka na myśl o odwadze, jaką chciał okazać, słyszał śmiech Chiary, który odnajdywał w śmiechu swych dwóch córek.

Człowiek, który wątpił

Ale czy wiara, jakiej potrzebował, nie była przede wszystkim wiarą w siebie? Musiał wierzyć, że nadzieja i przeświadczenie jednego człowieka, nawet jeśli jest papieżem, wystarczą, by zachwiać stuleciami walk i wykluczenia... A jeśli rozpocznie ten ruch, kto będzie mógł go zahamować? Może zepsuć to, co cierp­liwie chroniło tylu innych przed nim.

Dobrze znałem Tomasza i byłem pewien, że tego ranka ogarnęły go wątpliwości. Czy to możliwe, by Bóg potrzebował go, by spełnić prośbę swego Syna: „Niech będą jedno”? Tego ranka ten człowiek wątpił.

 

Owe wątpliwości będą nachodziły Tomasza I jeszcze w tygo­dniach, które nastąpiły po jego przemówieniu i w ciągu dwóch następnych lat, byłem tego świadkiem. Nie rozwiały się nawet wówczas, gdy postanowił zwołać sobór.

Wiedział, że droga ta będzie trudna: „Ci, do których wyciągam rękę, będą się jej bali, bo będą żałować, że nie oni pierwsi zburzyli mury...”.

Tomasz był przekonany, że Historię tworzą ludzie, a nie Bóg czy też jego Księga, i że ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin