Deighton Len - Mózg za milion dolarów.pdf

(963 KB) Pobierz
Deighton Len - Mózg za milion d
Deighton Len
Mózg za milion dolarów
Przełożyła DOROTA LUTECKA
„KB”
Wiosna to dziewica, lato to matka, jesień to wdowa, a zima - teściowa
Przysłowie
rosyjskie
Dwa mityczne kraje (Kalevala i Pohjola) prowadzą ze sobą wieczną wojnę.
Oba pragną posiąść czarodziejski młynek, który bezustannie miele sól, zboże i
pieniądze. Najważniejszą postacią w tej walce jest starzec Vainamoinen. To mędrzec i
czarnoksiężnik. Jest też muzykiem wygrywającym pieśni na szczupaczych ościach.
Vainamoinen zabiega o względy młodziutkiej, prześlicznej dziewczyny, Aino, która
woli utopić się, niż poślubić starca.
KALEVALA
(Fiński epos ludowy)
Cytuje się powiedzenie pana Paula Getty’ego, że miliard dolarów nie jest wart
tyle co dawniej.
Nubar Gulbenkian
Część I
Londyn i Helsinki
Enter was puter kwas
Ty, zajączku, biegaj w las
Rymowanka dziecięca
Rozdział 1
 
Był to ranek moich setnych urodzin. W bezlitosnym blasku światła w łazience
wygoliłem ostatni odbity w lustrze krążek starej, zmęczonej twarzy. Można sobie
mówić, że Humphrey Bogart miał taki sam typ twarzy, ale Bogart miał też tupecik,
pół miliona dolarów rocznie i dublera do niebezpiecznych kawałków. Rozmazałem
mydło do golenia po wyszczerbionym ostrzu brzytwy. Powiększone przez odbicie w
lustrze wyglądało jak biała rakieta, lądująca na ciemnej stronie księżyca.
Na dworze zastałem luty i pierwszy tegoroczny śnieg. Był to taki rodzaj
śniegu, jaki cwany facet od public relations chętnie sprzedałby dziennikarzom.
Iskrzył i unosił się w powietrzu. Był miękki, a zarazem chrupki niczym nowy gatunek
ocukrzonych płatków śniadaniowych. Dziewczyny nosiły go we włosach, a
Telegraph zamieścił zdjęcie jakiegoś odzianego weń posągu. Trudno było się
domyślić, że ten dobrotliwy śnieżek doprowadza do paranoi urzędników Kolei
Brytyjskich. W ten poniedziałek układał się w pryzmy chrzęszczące pod podeszwami,
a przed biurowcem na Charlotte Street, gdzie pracowałem, opadał w białe, suche
piramidy. Powiedziałem: „Dzień dobry” do Alice, a ona rzuciła: „Nie nanieś go do
środka” - co trafnie podsumowało panujące między nami stosunki.
Gmach przy Charlotte Street to stara, sypiąca się rudera. Tapety usiane są
wielkimi, pełnymi odpadającego tynku wrzodami, a na podłodze, w miejscach, gdzie
wygniła tak, że nie nadawała się do reperacji, prześwitywały płaty metalu. Na
podeście pierwszego piętra znajdował się wymalowany szyld głoszący: „Acme Film.
Sale Montażowe”, a pod nim wizerunek kuli ziemskiej z za chudym kontynentem
afrykańskim. Zza zamkniętych drzwi dolatywały dźwięki radioli i silny zapach kleju
do taśm. Następny podest wymalowano świeżą zielenią. Na drzwiach kawałek
papieru listowego z oślimi uszami obwieszczał: „B. Isaacs. Krawiec Teatralny”, co
kiedyś’ wydało mi się bardzo zabawne. Z tyłu słyszałem Alice z sapaniem wchodzącą
po schodach z dużą puszką neski. Ktoś z wydziału depesz puścił na gramofonie płytę
z orkiestrą dętą. Dawlish - mój szef - ciągle uskarża się na ten gramofon, ale nawet
Alice nie może naprawdę zapanować nad wydziałem depesz.
Moja sekretarka powiedziała mi: - Dzień dobry. - Jean to wysoka dziewczyna,
lat około dwudziestu pięciu. Twarz ma spokojną jak Nembutal, a wysokie kości
policzkowe i ciasno ściągnięte do tyłu włosy sprawiają, że jest piękna nie starając się
o to. Były dni, gdy sądziłem, że jestem zakochany w Jean i były dni, gdy sądziłem, że
ona jest we mnie zakochana, ale jakoś nigdy te dni nie nakładały się na siebie.
- Udane przyjęcie? - zapytałem.
 
- Wyglądało na to, że dobrze się bawisz. Gdy wychodziłam, piłeś kufel
gorzkiej żołądkowej, stojąc na głowie.
- Naprawdę przesadzasz. Dlaczego poszłaś do domu sama?
- Mam dwa głodne koty do wykarmienia. Dla mnie druga trzydzieści to ostatni
moment, żeby pójść do łóżka.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem.
- Niech ci nie będzie.
- Ale naprawdę.
- Pójść z tobą na przyjęcie, to narazić się na samotność. Usadzasz mnie gdzieś,
wałęsasz się gadając ze wszystkimi, a potem dziwisz się, jak to się stało, że ich nie
poznałam.
- Dziś wieczorem - powiedziałem - pójdziemy do jakiejś cichej knajpki na
kolację. Tylko we dwoje.
- Nie zaryzykuję. Dziś wieczór przyrządzę ci w domu ucztę urodzinową. Dam
ci wszystko, co lubisz.
- Doprawdy?
- Do jedzenia.
- Przyjdę.
- Lepiej się postaraj. - Obdarzyła mnie przelotnym pocałunkiem. -
Wszystkiego najlepszego. - Pochyliła się i postawiła na moim bibularzu szklankę
wody i dwie tabletki Alka Seltzer.
- Dlaczego nie wrzuciłaś tabletek do wody? - zapytałem.
- Nie byłam pewna, czy zniesiesz dźwięk pękających bąbelków. Otworzyła
moje szafki na akta i rozpoczęła pracę - wytrwałe przekopywanie się przez wielki stos
papierów. Do południa nie udało się nam wydatnie go zmniejszyć.
- Nawet nie potrafimy załatwić wszystkich nadchodzących spraw -
powiedziałem.
- Możemy otworzyć dział „sprawy w toku”.
- Typowo kobiece postawienie sprawy - odparłem. - To tylko nadawanie
nowych nazw temu samemu. Dlaczego się do tego nie zabierzesz i nie załatwisz paru
spraw beze mnie?
- Już to zrobiłam.
- No to wydziel sprawy „tylko dla informacji”, zaznacz, aby do nas wróciły, i
przekaż je dalej. Uzyskamy wtedy trochę wolnego miejsca.
 
- No i kto sam się oszukuje?
- Możesz wymyślić coś lepszego?
- Tak. Sądzę, że powinniśmy otrzymać od Organizacji pisemną dyrektywę,
aby mieć pewność, iż zajmujemy się tylko tymi sprawami, które do nas należą. W tej
przegródce mogą być sprawy, które nie mają z nami nic wspólnego.
- Miłości moja, są chwile, kiedy myślę, że wszystko to nie ma z nami nic
wspólnego.
Jean popatrzyła na mnie bez wyrazu, w sposób, który mógł oznaczać
dezaprobatę. Być może myślała o swej fryzurze.
- Lunch urodzinowy w Ttattori - oznajmiłem.
- Ależ okropnie wyglądam.
- Tak - potwierdziłem.
- Muszę się uczesać. Daj mi pięć minut.
- Dam ci sześć. - powiedziałem. Jednak myślała o fryzurze.
Lunch zjedliśmy w „Trattori” Terrazza: Tagliatelle alla carbonara, Osso
buco, kawa, Pol Roger do wszystkich dań. Mario powinszował mi z okazji urodzin i
ucałował Jean, aby to uczcić. Strzelił palcami i przyniesiono Strega. Ja również
strzeliłem palcami i przyniesiono więcej Pol Roger. Siedzieliśmy popijając szampana
na przemian ze Stregą, rozmawiając, strzelając palcami, odkrywając prawdy
ostateczne i własną nieskończoną mądrość. Wróciliśmy do biura o trzeciej
czterdzieści pięć. Uświadomiłem sobie wtedy po raz pierwszy, jak niebezpieczny
może być ten naderwany kawałek linoleum na schodach.Gdy wszedłem do pokoju,
interkom brzęczał jak mucha robaczyca w pułapce. - Słucham - powiedziałem.
- Natychmiast do mnie - oznajmił Dawlish, mój szef.
- Natychmiast, proszę pana - odparłem wolno i z namysłem. Dawlish
zajmował jedyny w całym budynku pokój z dwoma oknami. Było to wygodne
pomieszczenie, choć zapchane różnymi niezbyt cennymi antykami. Czuć tu było
zapach mokrych płaszczy. Dawlish to poważny mężczyzna o wyglądzie koronera z
czasów króla Edwarda. Ma siwe, przechodzące w biel włosy oraz długie i szczupłe
ręce. Czytając, przesuwał koniuszki palców po kartce, jakby zmysł dotyku ułatwiał
lepsze zrozumienie tekstu. Uniósł wzrok znad biurka.
- Czy to ty spadłeś ze schodów?
- Potknąłem się - odparłem. - Miałem śnieg na podeszwach.
 
- Oczywiście, że to dlatego, mój chłopcze - powiedział Dawlish. Obaj
popatrzyliśmy przez okno; śnieg padał szybciej, długie białe węże owijały się wokół
rynny, gdyż był jeszcze na tyle sypki, że unosił go wiatr.
- Wysyłam właśnie do premiera kolejną porcję akt numer 378. Nie znoszę tej
roboty przy weryfikacjach. Łatwo tu strzelić byka.
- To prawda - przyznałem zadowolony, że to nie ja muszę je podpisać.
- Co o tym myślisz? - zapytał Dawlish. - Czy sądzisz, że ten chłopak stanowi
zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa?
378 to okresowy przegląd lojalności klasy S.l - ważnych chemików,
inżynierów itp. - ale wiedziałem, że Dawlish chce sobie tylko pomyśleć na głos.
Odchrząknąłem.
- Wiesz, o kogo się niepokoję. Znasz go.
- Nigdy nie prowadziłem jego akt. - Tak długo, póki będę miał możliwość
wyboru, za cholerę tego nie zrobię. Wiedziałem, że Dawlish ma na mnie jeszcze
jednego haka: akta numer 378 podpunkt 14, które odnoszą się do pracowników
związków zawodowych. Najlżejsza oznaka zrozumienia i zainteresowania, a znajdę je
na swoim biurku.
- Co o nim sądzisz osobiście? - zapytał Dawlish.
- Błyskotliwy młody naukowiec. Socjalista. Pęka z dumy z powodu
habilitacji. Budzi się pewnego ranka z zamszową kurtką, dwoma bachorami, pracą,
którą dostał po wygraniu konkursu, i hipoteką w Hampstead, wartą dziesięć tysięcy
funciaków. Zaczyna prenumerować Daily Worker tylko po to, aby czytać Statesman’a
bez wyrzutów sumienia. Nieszkodliwy. - Miałem nadzieję, że moja odpowiedź
zawiera właściwą dozę ignorancji i okrągłych frazesów.
- Bardzo dobrze - oznajmił Dawlish przerzucając akta. - Powinniśmy dać ci tu
robotę.
- Nie potrafiłbym współżyć z szefem.
Dawlish złożył inicjały na nagłówku akt i wrzucił je do przegródki z
załatwionymi sprawami.
- Mamy inny problem - powiedział - którego nie da się rozwiązać tak łatwo. -
Sięgnął po cienki skoroszyt, otworzył go i odczytał nazwisko. - Olaf Kaarna. Znasz
go?
- Nie.
- Dziennikarze, którzy mają wysoko postawionych, niedyskretnych przyjaciół,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin