MARGO MAGUIRE
Celtycka narzeczona
PROLOG
Wczesną zimą w zachodnim Cheshire, Anglia, Roku Pańskiego 1428
Noc była ciężka, długa i nie przyniosła ukojenia. Keelin O'Shea przypomniała sobie na wpół zatarte w pamięci wydarzenia. Kierowana przedziwną intuicją, wyczuwała, że grozi jej niebezpieczeństwo. Nie tylko jej. Podobna groźba wisiała nad stryjem Tiarnanem. Gdzieś w pobliżu czaili się żołdacy Mageeana. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko wyjąć ze schowka starodawną włócznię i pod jej dotknięciem spytać: co dalej? Traktowała ją niby świętość. Przez chwilę stała w zamyśleniu. Zastanawiała się, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji.
Kiedyś się skończy moja tułaczka, rozmyślała. To już niedługo. Spokojnie wrócę do Irlandii i poślubię tego, którego wybrał mi przed laty ojciec mój, Eocaidh O'Shea, naczelnik klanu Ui Sheaghda. Wnet znikną troski, gdy u mego boku stanie mąż silny, krzepki i zdrowy. Będzie mnie chronił od wszelkiego zła. Z radością wejdę do dawnego domu, który zawsze był drogi memu sercu.
Łzy napłynęły jej do oczu, kiedy pomyślała o swoim klanie. Od czterech lat pędziła nędzny żywot na wygnaniu, sama - jeśli nie liczyć Tiarnana. Miała już tego dość. Ani dnia dłużej, postanowiła.
Podróż we wczesnych miesiącach zimy nie należała do najbezpieczniejszych. Na szczęście Tiarnan wciąż miał ze sobą kilka cennych monet z zapasu, który zabrali z sobą tuż przed ucieczką z Irlandii. Mogliby nimi zapłacić za morską przeprawę, tyle że wtedy pewnie nic by im nie zostało.
Keelin zdawała sobie sprawę, że oszaleje, jeśli choć jedną zimę dłużej przyjdzie jej spędzić poza domem. Chciała przynajmniej wiedzieć, co się stało z klanem po krwawej bitwie, w której zginął jej ojciec. Keelin uciekła, zabierając ze sobą włócznię Sheaghda, ale tęskniła do swoich kuzynów i młodych dziewcząt ze wsi Carrauntoohil.
Stryj Tiarnan nie budził w niej niechęci. Wręcz przeciwnie - kochała go tak mocno, jak tylko można kochać pokrewną duszę. Lecz w starym ciele nic już nie zostało z młodzieńczego wigoru. To ona głównie troszczyła się o to, by przeżyli, lecz ta rola okazała się ciężkim brzemieniem dla niedoświadczonej dziewczyny.
Keelin zwinnie ześlizgnęła się z wąskiej pryczy i popatrzyła na Tiarnana. Starzec spał snem sprawiedliwego. Oczy miał zamknięte. Mocno zaciśnięte usta rysowały się wąską szczeliną w jego śnieżnobiałej brodzie. Dobrze, że spał. Niedawno zachorował na płuca, gorączkował i jeszcze nie całkiem wydobrzał. Ciągłe był słaby. Keelin nie chciała go budzić. W obecnym stanie tylko by marudził i pewnie jej przeszkadzał. Na moment przymknęła powieki. Już nieraz uratowała życie wyłącznie dzięki intuicji.
Niezmiernie rzadko się myliła. Teraz także nie miała czasu do stracenia. Wyczuła, że Mageeanowie są bardzo blisko. Nieważne, dokąd zmierzali, byle tylko ominęli tę niewielką, opuszczoną chatę, która stała się jej schronieniem. Wiele pracy włożyła w to, by urządzić tutaj choć trochę przytulne siedlisko.
Zarzuciła szal na ramiona, dołożyła kilka polan do ognia i po cichu wyszła na zewnątrz, w chłodną ciszę poranka. Blada poświata wstającego dnia oświetlała wąską ścieżkę. Z łatwością doszła na tyły chaty, do grubo ciosanej zagrody dla muła. Za schronienie przed zimnem i deszczem służył zwierzęciu tylko przedłużony kawałek dachu, podparty grubymi drągami.
Keelin podeszła do krytego wozu i po omacku przesunęła ręką po chropowatym drewnie, szukając wąskiego zagłębienia. Sama zrobiła tę kryjówkę. Miała nadzieję, że deska wytrzyma jeszcze jedną próbę. Kto by pomyślał, że skarb rodu - włócznia z grotem z obsydianu - mógłby być ukryty w tak widocznym miejscu?
Palce dziewczyny trafiły na metalowy haczyk. Odsunęła go, włożyła rękę do schowka i poczuła owiniętą w skóry włócznię. Włócznię, której niegdyś dotykały dłonie pogańskiej bogini. Wśród członków klanu znana była pod nazwą Ga Buidhe an Lamhaigh, a wodzowie otrzymali ją w niepamiętnych czasach, przed najazdem wikingów, zanim jeszcze druidowie zaczęli odprawiać czary. Przez całe wieki piękna czarna włócznia była symbolem panowania Sheaghdy w Kerry.
Utrata włóczni równałaby się zagładzie klanu O’Shea. To dlatego polował na nią ich zaciekły wróg, Ruairc Mageean.
Dotykając Ga Buidhe an Lamhaigh, za każdym razem Keelin czuła magię czarnego ostrza. Także i teraz owionął ją chłodny powiew, silniejszy od poprzedniego, trwalszy i wysysający z niej wszystkie siły.
To był zarazem jej przywilej i przekleństwo. Poza nią nikt nie miał w sobie dostatecznej mocy, by na stałe obcować z włócznią.
Keelin głęboko zaczerpnęła tchu, usiadła na podściółce z sosnowych szpilek, przymknęła oczy i powoli wyjęła włócznię ze skórzanej pochwy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Południowa część Chester, Anglia, początek zimy 1428 roku
Grube gałęzie drzew tworzyły w górze coś na kształt baldachimu. Słabe promienie słońca z trudem przebijały się przez gęstwinę i jasnymi plamkami kładły się na ciemnych pniach i konarach. Było już późne popołudnie. Grupa jeźdźców popędzała zmęczone konie, chcąc przed zmierzchem dotrzeć do zamku Wrexton. Marcus de Grant jechał u boku ojca. Skrzywił się, kiedy Eldred z uporem wrócił do rozmowy o ślubie.
Małżeństwo. Sam dźwięk tego słowa wywoływał ciarki na skórze.
- W Haverston było wiele panien na wydaniu, synu - powiedział Eldred de Grant. - Młodych i powabnych.
- Ojcze.
- Starzeję się, mój drogi chłopcze. Ty też nie jesteś coraz młodszy - ciągnął Eldred. - Pewnego dnia zajmiesz moje miejsce jako earl Wrexton. Chciałbym, żebyś miał towarzyszkę życia. Przyjaciółkę, żonę. Kogoś, kto będzie równie dzielny jak twoja matka, Rhianwen.
Akurat pod tym względem Marcus w pełni podzielał zdanie ojca. Niestety, dotąd nie spotkał niewiasty, która by mu się spodobała. Owszem, znał kilka, które były ładne, miłe i z polotem, ale były to żony przyjaciół. Przy pannach - zwłaszcza szlacheckiego rodu - od razu tracił cały rezon. Peszyły go ich wykwintne stroje, szelest jedwabiu, melodyjne głosy, wydęte usta i trzepotanie powiek. A do tego ta cała służba, fraucymer, zamieszanie.
Kruche istotki, myślał o nich. Delikatne i tajemnicze. Marcus był wojownikiem, a nie paziem, i nie bardzo wiedział, jak z nimi rozmawiać. Nie miał w sobie nic z bawidamka. Wysoki, potężnie zbudowany, bał się, że zgniecie każdą dziewczynę, gdy tylko mocniej ściśnie ją w objęciach.
- Żonę, wuju Eldredzie? - spytał młodociany kuzynek Marcusa, jadący wraz ze starszymi. Liczył sobie jedenaście wiosen, nazywał się Adam Fayrchild i od kilku lat był sierotą. Poczciwy Eldred przygarnął chłopca, choć ich pokrewieństwo było raczej dalekie. - A po co nam jakaś żona w zamku Wrexton? Przecież tam panuje porządek i zgoda. Mamy kuzynkę Isoldę, zbrojnych, kucharzy, pokojówki...
- Prawy mąż godzien jest następcy, Adamie - ze śmiechem odpowiedział Eldred. - Pewnego dnia sam to zrozumiesz, kiedy już znajdziesz odpowiednią Ewę.
- Odpowiednie co? - Chłopiec zmarszczył piegowaty nos. Nie zrozumiał żartu rycerza. - Powiem ci szczerze, wuju, że w Haverston nie spotkałem ani jednej dziewczyny, z którą chciałbym spędzić chociaż dzionek, a co dopiero miesiąc lub rok, nie daj Boże!
Marcus uśmiechnął się, choć słowa Adama poruszyły czułą strunę w jego sercu. Owszem, wysoko cenił sobie miłość ojca, lecz na weselu w zamku Haverston czuł w duszy dziwną pustkę. Jego druhowie coraz liczniej garnęli się do małżeństwa i rodziny.
On sam pozostawał wciąż w bezżennym stanie. Po części winił za to swoją nieśmiałość. Obawiał się, że już do końca życia przyjdzie mu zostać kawalerem. Owszem, podobał się niewiastom, lecz one chciały być adorowane. Czekały.
Głośny krzyk wyrwał go z zamyślenia. Zaraz potem rozległy się wojenne zawołania. Z drzew zeskakiwali rudowłosi barbarzyńcy, z mieczami w rękach. Celtowie! Koń Marcusa od dawna odwykł od bitewnego zgiełku i zapachu krwi, teraz więc stanął dęba, omal nie zrzucając jeźdźca. Zgrzytnęła stal, gdy pierwsi z napastników starli się ze zbrojnymi. Zapanowało straszliwe zamieszanie. Kilku z eskorty zostało rannych i spadło z koni, zanim zdążyli dobyć mieczy.
Celtowie górowali nad nimi liczebnością. Marcus z przerażeniem patrzył, jak jego ojciec spada z siodła, pociągnięty przez rudego draba. Marcus nie wyobrażał sobie, jak mógłby dalej żyć bez ojca. Eldred po prostu nie mógł zginąć!
- Marcus! Twój ojciec! - krzyknął Adam. Chłopak miał dość rozsądku, żeby ukryć się za zbrojnymi, lecz napastnicy stali się bardziej agresywni. Ludzie z Wrexton padali coraz częściej.
Marcus zeskoczył z konia, chwycił Adama wpół i przeniósł go w bezpieczniejsze miejsce, za gruby pień starego, zwalonego drzewa. Potem z mieczem w krzepkiej prawicy przebijał się przez zwartą tłuszczę wrogów w stronę nieruchomo leżącego na ziemi Eldreda.
- Paniczu! Za tobą! - krzyknął jeden ze zbrojnych, zanim Marcus zdołał dotrzeć do ojca. Młodzieniec odwrócił się błyskawicznie i szerokim cięciem rozpłatał głowę nadbiegającemu przeciwnikowi, ale na miejscu zabitego zaraz pojawił się następny. Marcus zacisnął zęby i podjął walkę.
Bój trwał nadal. Szala zwycięstwa wyraźnie przechylała się na stronę Celtów. Marcus wciąż nie mógł dotrzeć do Eldreda, ponieważ musiał walczyć z napastnikami. Nie zamierzał jednak ustępować. Chciał przynajmniej zginąć jak mężczyzna, z mieczem w garści.
- Panie! Ktoś nadjeżdża! - zawołał jeden z jego podkomendnych.
- To Anglicy!
- Markiz Kirkham i jego ludzie!
Barbarzyńcy także zobaczyli uzbrojony oddział i czym prędzej pierzchli do kniei. Potyczka dobiegła końca.
Marcus uporał się z ostatnim napastnikiem, wyrwał miecz z zakrwawionego ciała i podbiegł do Eldreda. Zbrojni już zdążyli przenieść rannego rycerza na skraj drogi. W serce Marcusa wstąpiła nadzieja, kiedy ujrzał, że ojciec otwiera oczy.
- Synu... - wyszeptał Eldred.
Marcus nie mógł wykrztusić ani słowa, pociemniało mu w oczach, gdy odruchowo zliczył wszystkie rany Eldreda.
- Nie szlochaj po mnie - szepnął ojciec. - Idę... do twojej matki. Wiedz tylko... że przez całe życie... byłem z ciebie... ogromnie dumny. Byłem i będę.
Głowa mu opadła i wydał ostatnie tchnienie.
Zapadła cisza. Nawet ptaki umilkły wśród listowia, a wiatr przestał szumieć w konarach.
Rycerze i zbrojni uklękli na ziemi i przeżegnali się zamaszyście, z powagą. Kilku z nich półgłosem wyraziło współczucie dla Marcusa. Nowy kasztelan na zamku Wrexton ledwie słyszał ich słowa. Kilka chwil temu rozmawiał z ojcem o białogłowach i małżeństwie. A teraz... wszystko się zmieniło. Jak to możliwe?
- Panie! - zawołał ktoś z oddali. - Prędko! Marcus odwrócił się i zobaczył jednego ze swoich ludzi, stojącego przy zwalonym pniu, za którym ukrył Adama. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Zerwał się na równe nogi i popędził w stronę kryjówki.
Adam musiał chyba wychylić się zza drzewa. A może ktoś go tam zobaczył? Teraz leżał na miękkim mchu, ze strzałą sterczącą z pleców.
Marcus ukląkł przy nim. Chłopiec wydawał mu się jeszcze mniejszy niż zazwyczaj.
- Jeszcze oddycha - rzekł półgłosem.
- Tak, milordzie - powiedział sir Robert Barry - ale pewnikiem wykrwawi się na śmierć, jeżeli teraz wyciągniemy strzałę.
- Minie co najmniej kilka godzin, zanim dotrzemy do Wrexton! - zawołał sir William Cole. - Chłopak umrze, nim...
- Jeśli dobrze pamiętam, w pobliżu znajduje się samotna chata - ponuro wtrącił Marcus. - Tam, pod tym wzgórzem, przy strumieniu. - Popatrzył na rycerzy. - Poniosę go - dodał po chwili i wziął chłopca na ręce. - Zajmijcie się moim ojcem.
- Spokojnie, stryju - cicho powiedziała Keelin O'Shea do Tiarnana. Czułym, delikatnym ruchem położyła mu rękę na czole. Kasłał już coraz rzadziej, lecz konwulsje ciągle wstrząsały jego wychudzonym ciałem. - Nie dam nikomu świętej włóczni. Żaden Mageean jej nie dostanie.
Czuła się tak, jakby ogromny ciężar leżał jej na piersiach. Wciąż jeszcze nie mogła przyjść do siebie po straszliwej wizji, którą miała dziś z samego rana. I tak, jak to podejrzewała wcześniej, znów na nich przyszedł czas ucieczki. Nie mogli tu pozostać dłużej, skoro w lesie aż się roiło od Mageeanów.
Zdawało jej się, że od czasu pospiesznej ucieczki z Irlandii minęły już całe wieki. Wiedziała, że utrata włóczni na zawsze zepchnie klan O'Shea w pomrokę zapomnienia. Władza przeszłaby w ręce krwiożerczych i okrutnych Mageeanów.
Keelin nie mogła na to pozwolić. Za często była mimowolnym świadkiem ohydnych czynów Ruairca Mageeana.
Dla zmylenia pościgu, od przybycia do Anglii, już czterokrotnie zmieniali z stryjem Tiarnanem miejsce swojego pobytu. Za każdym razem myśl, że są bezpieczni, okazywała się zwykłą ułudą. Żołdacy Mageeana ciągle deptali im po piętach.
Swe ocalenie Keelin zawdzięczała tylko przedziwnej intuicji i snom, wzmocnionym poprzez czary włóczni.
- Unieś się, stryju - poprosiła cicho, pomogła, mu podnieść głowę i przytknęła do jego ust glinianą miskę. - Wypij trochę.
- Och, dzieweczko - wychrypiał Tiarnan. - Odpocznij. Rano rozmawiałaś z włócznią. Wiem, ile cię to kosztowało.
- Nic mi nie będzie - odparła Keelin, choć wiedziała, że kłamie. Po każdej wizji całymi godzinami nie mogła dojść do siebie. Nie powinna jednak mówić o tym Tiarnanowi, bo denerwował się nie mniej od niej. A przecież dosyć już wycierpiał.
- Powiedz mi, co widziałaś - poprosił. Popatrzył na nią zasnutymi bielmem oczami. Już dawno oślepł ze starości, lecz wciąż ją widział oczami duszy, piękną i zgrabną jak zawsze. Płeć miała białą jak jej matka, z lekkimi rumieńcami na policzkach. Oczy zielone niczym trawa na ojczystych łąkach, włosy czarne jak noc i lśniące jakby skrzydło kruka. Wysoka, wzrostem równa mężom, silna i wytrzymała.
Biedna. Nawet nie przypuszczała, że Ruairc Mageean pożądał nie tylko włóczni. Chciał na swoim dworze mieć dwie zdobycze: Ga Buidhe an Lamhaigh i młodą konkubinę. Łotr, pałał do niej nieprzystojną żądzą od dnia, w którym ujrzał ją po raz pierwszy, choć była wtedy zaledwie dziewczynką.
Gdyby porwał Keelin i zatrzymał włócznię, łatwo przejąłby rządy nad ziemiami Kerry. Stary Tiarnan nie miał co do tego złudzeń.
Mageean nie był jedynym, który gubił oczy za dziewczyną. Tiarnan z goryczą przypominał sobie, że dawno ją już obiecano wodzowi sąsiedniego klanu, niejakiemu Fenowi McClancy'emu. Co gorsza, obietnicę złożył jej rodzony ojciec, zanim - Panie świeć nad jego niegodną duszą - zginął w podstępnej zasadzce. Tiarnan westchnął i pokręcił głową.
Fen był nie tylko stary - niemal tak stary jak Tiarnan - ale do tego sprośny i lubieżny. Co prawda, władał wielkim obszarem na wschód od ziem klanu O’Shea, ale przecież istniały jeszcze inne sposoby utrzymania sojuszu niż ofiara z niewinnej duszyczki.
Niestety, brat Tiarnana, Eocaidh O’Shea, zawsze przedkładał dobro klanu nad swoje i najbliższej rodziny. Bez zmrużenia oka poświęcił własną córkę, chociaż pewnie wiedział, że postąpił niesłusznie, bo do śmierci nie wspomniał jej o zaręczynach.
Tiarnan użył swoich wpływów, by przekonać starszyznę klanu, aby Keelin wyjechała do Anglii wraz z włócznią. Nie chciał, aby została w Kerry i wyszła za McClancy'ego. Powierzył jej opiekę nad Ga Buidhe an Lamhaigh z nadzieją, że stary Fen odejdzie z tego świata, zanim dziewczyna wróci do Irlandii. Nie żebym mu życzył nagłej śmierci, pomyślał teraz. Niech sobie umrze w spokoju, byle umarł.
Miał nadzieję, że Keelin nigdy nie dowie się o planach ojca. Nie zniosłaby takiego ciosu. Eocaidh był dla niej niedościgłym wzorem. Zabawne, myślał Tiarnan, choć jest niemal wróżką, nic nie wie o intencjach najbliższych jej osób. W tych sprawach zawsze się myliła.
Co prawda, była jeszcze młoda. Ma czas, żeby lepiej poznać ludzką podłość.
- Nic nie mów, stryju - poprosiła Keelin. - Po prostu leż i odpoczywaj. Porozmawiamy później. Na razie nic nam...
- Nieprawda - wpadł jej w słowo Tiarnan, kładąc głowę na miękkiej poduszce, którą zrobiła dlań dziewczyna. - Jest kilka ważnych spraw, maleńka, tym bardziej że czas ucieka. Posłuchaj mnie.
- Co mi chcesz powiedzieć na tyle ważnego, żeby nie mogło poczekać? - spytała nadąsanym tonem, ale posłusznie przysunęła stołek bliżej łóżka i usiadła. Na zewnątrz panował chłód, ale w chacie było przyjemnie ciepło, a ogień wesoło trzaskał w palenisku. W powietrzu unosiła się silna woń ziół, które Keelin rozwiesiła do suszenia. Czekała, aby Tiarnan zasnął, żeby je pokruszyć i spakować przed czekającą ich wędrówką.
- Znowu nadchodzą Mageeanowie - zaczął stryj bez niepotrzebnych wstępów. - Wiem o tym, choć nie miewam wizji.
Keelin zmarszczyła brwi. Tiarnan był mądry, ale skąd mógł wiedzieć, co wydarzyło się dzisiaj o poranku? Przypomniała sobie rozedrgane obrazy. Celtyccy najemnicy w walce z Anglikami. Szczęk mieczy, kwik przestraszonych koni, słodkawy zapach świeżej krwi. Nie wiedziała, kiedy to się stanie. Na pewno niedługo.
- Są bardzo blisko - chrapliwie szeptał stary. - Nie zaprzeczysz. Siedzieliśmy tutaj zbyt długo. Musimy poszukać innego schronienia.
Keelin rozejrzała się po ciasnej izbie. Dobytku było niewiele, ale jak miała się spakować, zabrać włócznię i chorego stryja ...
ella19