Susanna Clarke - Jonathan Strange i pan Norrell tom 01.pdf
(
675 KB
)
Pobierz
Susanna Clarke - Jonathan Stran
Susanna Clarke
Jonathan Strange i pan Norrell tom 01
Wydanie angielskie: 2004
Wydanie polskie: 2004
Tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Pamięci mojego brata, Paula Fredericka Gunna Clarke’a
Pan Norrell
Rzadko mówił o magii, a gdy już zaczynał, przypominało to lekcję historii i nikt
nie mógł go słuchać.
Rozdział pierwszy
Biblioteka w Hurtfew
jesień 1806-styczeń 1807
Wiele lat temu działało w Yorku towarzystwo magów. Jego członkowie spotykali
się w trzecią środę każdego miesiąca, by wspólnie studiować długie i nudne
dokumenty o historii angielskiej magii.
Magowie byli dżentelmenami, co oznaczało, że nikogo nie krzywdzili za pomocą
czarów, ale też nikogo nie uszczęśliwiali. Prawdę mówiąc, żaden nie rzucił nigdy
najprostszego nawet zaklęcia, nie poruszył mocą magii listka na drzewie, nie zawrócił
z drogi drobinki kurzu ani nie zmienił uczesania bądź koloru cudzej czupryny. Mimo
to cieszyli się oni sławą najmądrzejszych i najlepiej obeznanych z magią
dżentelmenów w całym hrabstwie York.
Pewien znakomity mag powiedział, że praktykujący magię “muszą stawać na
głowie, by dokonać jakiegoś postępu w nauce, za to talent do kłótni rozwijają
błyskawicznie”. Magowie z Yorku przez długie lata udowadniali słuszność tej tezy.
Jesienią 1806 roku do ich grona dołączył pan John Segundus. Na pierwszym
spotkaniu wygłosił mowę powitalną, w której pochwalił wybitne osiągnięcia
historyczne towarzystwa i wymienił licznych jego członków. Wyznał, że istnienie tak
znakomitej organizacji bardzo go zachęciło do zamieszkania w Yorku. Przypomniał
też, że magowie z północy zawsze cieszyli się większym poważaniem niż ci z
południa. Pan Segundus oświadczył ponadto, że studiował magię przez wiele lat i
poznał losy wszystkich jej luminarzy. Czyta nowe publikacje poświęcone magii i sam
przyczynił się do jej rozwoju. Martwi go jednak, że ślady wielkich dokonań sztuki
magicznej można obecnie znaleźć wyłącznie w księgach, że nie widać ich w życiu i
nie pisze się o nich w prasie. Pan Segundus wyznał, że pragnie poznać odpowiedź na
pytanie, dlaczego współcześni magowie nie posługują się magią, a jedynie o niej
piszą. Krótko mówiąc, chciał wiedzieć, czemu nikt w Anglii magii nie praktykuje.
Było to powszechne pytanie. Prędzej czy później musi na nie odpowiedzieć każda
guwernantka i każdy rodzic w królestwie. W uczonych z Yorku nie wzbudziło ono
jednak entuzjazmu i to z oczywistego powodu: mieli na ten temat tyle samo do
powiedzenia, co inni.
Prezes towarzystwa (zwał się doktor Foxcastle) poinformował więc Johna
Segundusa, że pytanie jest niestosowne:
- Nonsensem jest założenie, że magowie mają obowiązek praktykować magię.
Chyba nie sugeruje pan, że botanicy powinni wymyślać kwiaty, a astronomowie
przestawiać gwiazdy? Magowie, szanowny panie, studiują magię praktykowaną w
dawnych czasach. Czy trzeba czegoś więcej?
Starszawy mag o bladoniebieskich oczach (zwał się Hart albo Hunt, pan
Segundus nie dosłyszał nazwiska), odziany w pastelowy strój, oznajmił omdlałym
głosem, że sprawa nie podlega dyskusji. Dżentelmenowi nie przystoi praktykować
magii. To zajęcie dla ulicznych sztukmistrzów, którzy oskubują dziatwę z grosików.
Magia stosowana podupadła, zbratała się z ludźmi podejrzanej konduity i kojarzy się
ją z różnymi niebieskimi ptakami, cyganerią, włamywaczami, a uprawia w
obskurnych budkach o brudnych żółtych kotarach. O nie, dżentelmen nie powinien
praktykować magii. Może ją studiować (trudno o szlachetniejsze zajęcie), ale nie
wolno mu się nią posługiwać. Starszawy jegomość wbił spojrzenie wypłowiałych, po
ojcowsku zatroskanych oczu w pana Segundusa i wyraził nadzieję, że uczony kolega
nie próbował czarować.
Pan Segundus oblał się rumieńcem.
Maksyma słynnego maga okazała się prawdziwa. Członkowie stowarzyszenia
szybko się podzielili - połowa stanęła po stronie doktora Foxcastle’a i pana Hunta
(bądź Harta), a reszta była odmiennego zdania. Część dżentelmenów doszła do
wniosku, że w całej nauce o magii nie ma ważniejszego pytania od tego, które
postawił pan Segundus. Głównym poplecznikiem pana Segundusa okazał się
dżentelmen o nazwisku Honeyfoot - sympatyczny, jowialny jegomość o rumianym
obliczu i siwych włosach, liczący sobie pięćdziesiąt pięć lat. Gdy zgryźliwość
oponentów przybrała na sile, a doktor Foxcastle zaczął wygłaszać uszczypliwe uwagi
pod adresem Segundusa, pan Honeyfoot podtrzymywał nowego kolegę na duchu:
“Proszę na nich nie zważać. Bez zastrzeżeń podzielam pańskie zdanie” - szeptał. Lub:
“Ma pan absolutną rację, niech się pan nie da przekabacić!” Albo: “Trafił pan w
sedno! W rzeczy samej, drogi panie! To właśnie przez brak odpowiednio
postawionego pytania nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Teraz, razem z panem,
dokonamy wielkich rzeczy”.
Te życzliwe uwagi zyskały wdzięcznego słuchacza w osobie pana Segundusa,
który nie krył zdziwienia.
- Obawiam się, że wywołałem burzę - wyszemrał do pana Honeyfoota. - Nie
miałem takiego zamiaru. Liczyłem na życzliwość zebranych tu dżentelmenów.
Ale zdziwienie i przygnębienie Segundusa szybko ustąpiło oburzeniu, które
wywołała szczególnie zjadliwa uwaga doktora Foxcastle’a.
- Ten dżentelmen chyba pragnie, by spotkał nas taki sam los jak nieszczęsnych
magów z Manchesteru! - oznajmił Foxcastle, rzucając adwersarzowi lodowate
spojrzenie.
Pan Segitndus nachylił się do pana Honeyfoota.
- Nie sądziłem, że magowie w hrabstwie York są tak zawzięci - powiedział
stłumionym głosem. - Skoro magia nie ma tutaj przyjaciół, to gdzie ich szukać?
Życzliwość pana Honeyfoota wobec pana Segundusa była większa, niż Segundus
mógł się spodziewać. Starszy pan zaprosił go do swojego domu na High Petergate na
wyśmienitą kolację w towarzystwie pani Honeyfoot i trzech urodziwych córek.
Segundus, niezbyt zamożny kawaler, przyjął zaproszenie z wdzięcznością. Po kolacji
najstarsza panna Honeyfoot zasiadła do fortepianu, a młodsza śpiewała po włosku.
Następnego dnia pani Honeyfoot oznajmiła mężowi, że John Segundus to dżentelmen
w każdym calu, ale niewiele mu to da, gdyż skromność, powściągliwość i łagodność
nie są w cenie.
Znajomość dżentelmenów szybko się zacieśniała. Wkrótce pan Segundus spędzał
nawet trzy wieczory w tygodniu w domu na High Petergate. Czasem pojawiało się
tam tylu młodych ludzi, że tańce stawały się obowiązkowe, lecz panowie Honeyfoot i
Segundus wymykali się chyłkiem, by omówić jedyną interesującą ich sprawę:
mianowicie dlaczego w Anglii nie praktykuje się już magii? I choć dyskutowali o tym
nawet do drugiej czy trzeciej nad ranem, ani odrobinę nie zbliżyli się do rozwiązania.
Być może nie powinno to nikogo dziwić, skoro od ponad dwustu lat bezskutecznie
głowili się nad tym rozliczni magowie, antykwariusze i uczeni.
Pan Honeyfoot był wysokim, pogodnym i wiecznie uśmiechniętym jegomościem
o niespożytej energii. Wciąż coś robił lub planował zrobić, ale rzadko rozmyślał nad
celowością swych poczynań. W obecnej sytuacji przypomniał sobie postępowanie
słynnych średniowiecznych magów. Mając do rozwiązania pozornie
nierozwiązywalny problem, wyjeżdżali oni na rok i jeden dzień, w towarzystwie tylko
jednego lub dwóch elfów i zawsze znajdowali właściwą odpowiedź. Pan Honeyfoot
oświadczył więc Segundusowi, że jego zdaniem nie pozostaje im nic innego, jak iść
w ślady tych wielkich mężów. Część średniowiecznych magów udała się w
najodleglejsze rejony Anglii, Szkocji i Irlandii (gdzie magia była najpotężniejsza), a
inni całkiem zniknęli z tego świata i nikt nie miał pewności, dokąd pojechali i co
robili po dotarciu do celu. Pan Honeyfoot nie proponował aż tak dalekiej podróży. W
ogóle nie chciał się zbytnio oddalać, bo zimą drogi były w opłakanym stanie. Miał
jednak głębokie przeświadczenie, że powinni się dokądś udać i zasięgnąć czyjejś
rady, bo inaczej obaj tutaj zgnuśnieją. Korzyści ze świeżego spojrzenia na sprawę
byłyby niezmierzone, ale nic nie przychodziło im do głowy. Pan Honeyfoot był już
bliski rozpaczy, gdy nagle przypomniał sobie o pewnym magu.
Kilka lat wcześniej do członków towarzystwa dotarła wiadomość, że w cichym
zakątku hrabstwa York żyje jeszcze jeden mag. Dżentelmen ów podobno dniem i
nocą studiował rzadkie teksty o magii, zgromadzone w zasobnej bibliotece. Doktor
Foxcastle ustalił nazwisko i adres maga, po czym napisał do niego uprzejmy list z
propozycją wstąpienia do towarzystwa magów Yorku, ale w odpowiedzi tajemniczy
jegomość podziękował jedynie za uczyniony mu honor i wyraził głębokie
ubolewanie, że nie może przyjechać. Przyczyną była duża odległość dzieląca York i
opactwo Hurtfew, liche drogi oraz praca, której żadną miarą nie mógł zaniedbać.
Wszyscy członkowie towarzystwa obejrzeli list i wyrazili wątpliwość, czy ktoś,
kto stawia tak małe litery, może być przyzwoitym magiem. Następnie z niejakim
żalem za wspaniałą biblioteką, której nie będzie im dane zobaczyć, wyrzucili
uczonego ze swych myśli. Pan Honeyfoot doszedł jednak do wniosku, że ze względu
na powagę problemu nie mogą omijać żadnej drogi, która może ich doprowadzić do
odpowiedzi. Kto wie, może warto poznać opinię nieznajomego? Napisał doń zatem
list z informacją, że wraz z panem Segundusem pozwolą sobie odwiedzić maga o
czternastej trzydzieści, w trzeci wtorek po Bożym Narodzeniu. Nie musieli długo
czekać na odpowiedź. Gdy nadeszła, pan Honeyfoot, życzliwy i przyjazny z natury,
niezwłocznie posłał po pana Segundusa i pokazał mu list. Mag napisał, oczywiście
drobnymi literkami, że chętnie zawrze z nimi znajomość. To w zupełności
wystarczyło. Wielce zadowolony pan Honeyfoot natychmiast pośpieszył powiadomić
stangreta Watersa, że wkrótce będzie potrzebny.
Pan Segundus z listem w dłoni został sam w pokoju. Przeczytał: “Przyznaję,
nieco mnie zdumiewa ten niespodziewany zaszczyt. Niezmiernie trudno pojąć, czemu
magowie z Yorku, czerpiący taką radość z własnego towarzystwa i nieocenione
korzyści z mądrości swojej i kolegów, pragną zasięgnąć porady takiego jak ja
odludka...” List bez wątpienia trącił sarkazmem. Autor w każdym słowie szydził z
pana Honeyfoota i pan Segundus z ulgą stwierdził, że uszło to uwagi jego uczonego
kolegi, w przeciwnym bowiem razie nie spieszyłby tak radośnie umawiać Watersa.
List był do tego stopnia nieżyczliwy, że pragnienie poznania nowego maga całkiem
opuściło pana Segundusa. Trudno, pomyślał jednak, trzeba jechać, takie jest życzenie
pana Honeyfoota. I cóż strasznego może się wydarzyć? Poznamy go, rozczarujemy
się i już, po sprawie.
Na dzień przed wyjazdem rozpętała się burza. Ulewa pozostawiła po sobie liczne
nieforemne jeziorka na nagich, brunatnych polach. Nazajutrz mokre dachy wyglądały
jak z połyskliwego zimnego kamienia, a powóz pocztowy pana Honeyfoota
przemierzał świat, w którym prawa natury wydawały się zakłócone: chłodne szare
niebo spuchło i ciążyło nad zazwyczaj rozległymi i przyjaznymi terenami...
Zazwyczaj, bo dzisiaj były one mgliste i ponure.
Rozmowę rozpoczął pan Segundus. Już od pierwszego spotkania z panem
Honeyfootem zamierzał go spytać o uczone towarzystwo magów z Manchesteru, o
którym wspomniał doktor Foxcastle. Uczynił to teraz.
- Towarzystwo to powstało całkiem niedawno - odparł pan Honeyfoot. - Jego
członkami zostali mniej znaczący duchowni, powszechnie szanowani byli kupcy,
aptekarze, prawnicy, no i emerytowani fabrykanci, którzy liznęli nieco łaciny i innych
nauk. Można by ich wszystkich określić mianem półdżentelmenów. Jak mniemam,
doktora Foxcastle’a ucieszył rozpad towarzystwa. Jego zdaniem ludzie tego pokroju
nie mają prawa studiować magii. Ale, drogi panie, znalazło się w tym gronie kilku
zmyślnych osobników. Zaczęli, podobnie jak pan, od próby przywrócenia światu
magii. Byli praktyczni, kierowali się rozumem i prawami nauki, podobnie jak w
rzemiośle. Nazwali to racjonalną taumaturgią. Ściągnęli jednak na siebie rozmaite
kłopoty. Niepowodzenie ich zniechęciło, i nic dziwnego. Doszli do wniosku, że
magia nie istnieje i nigdy nie istniała. Twierdzili, że aureaci byli oszustami lub padli
ofiarą oszustwa. I że Król Kruków to wymysł Anglików z północy, którzy pragnęli
się uchronić przed tyranią południowców (jako mieszkańcy północy, magowie z
Manchesteru do pewnego stopnia się z nimi solidaryzowali). Och, ich argumenty były
bardzo pomysłowe, choć nieco naiwne. Zapomniałem, jak próbowali tłumaczyć
istnienie elfów. Jak już mówiłem, rozwiązali towarzystwo, a jeden z nich, chyba
Aubrey, zamierzał wszystko spisać i opublikować. Okazało się jednak, że opanowała
go nieuleczalna melancholia, przez co w ogóle nie mógł się zabrać do pracy.
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Susanna Clarke - Jonathan Strange i pan Norrell tom 02.pdf
(963 KB)
Susanna Clarke - Jonathan Strange i pan Norrell tom 01.pdf
(675 KB)
Inne foldery tego chomika:
Cabot Meg
Cadigan Pat
Caidin Martin(McCoy Max)
Caldwell Erskine
Callison Brian
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin