Christie Agatha - Tajemnica siedmiu zegarów.pdf

(649 KB) Pobierz
Christie Agatha - Tajemnica sie
Agatha Christie
Tajemnica siedmiu
zegarów
Tłumaczyli Leszek Śliwa i Anna Pełech
Tytuł oryginału: The Seven Dials Mystery
 
Rozdział pierwszy
O wczesnym wstawaniu
Jimmy Thesiger, przemiły młodzieniec, zbiegał po szerokich schodach wiekowej
rezydencji „Chimneys”. Pokonywał po dwa stopnie naraz z takim pośpiechem, że u
stóp schodów omal nie zderzył się z Tredwellem, statecznym kamerdynerem, który
przemierzał hall niosąc dzbanek gorącej kawy. Podziwu godny spokój i niezwykła
zręczność Tredwella zdołały szczęśliwie zapobiec katastrofie.
— Przepraszam — rzucił Jimmy beztrosko. — Czy już wszyscy zeszli?
— Nie, proszę pana. Nie ma jeszcze pana Wade’a.
— No tak — rzekł Jimmy i podążył do jadalni. Pokój był pusty, jeżeli nie liczyć
obecności pani domu, która obdarzyła młodzieńca spojrzeniem pełnym wyrzutu.
Jimmy poczuł się nieswojo. Podobnego wrażenia doświadczał, ilekroć napotkał
wzrok martwego dorsza na wystawie w sklepie rybnym. Do diabła, czemu ta kobieta
tak na niego patrzy? W końcu kto to słyszał, żeby podawać śniadanie punktualnie o
dziewiątej trzydzieści? I to mają być miłe wywczasy w uroczej wiejskiej rezydencji?
Wprawdzie jest kwadrans po jedenastej, ale i tak…
— Obawiam się, że nieco zaspałem, lady Coote — usprawiedliwił się.
— Och, nic nie szkodzi — westchnęła lady Coote z nutką melancholii w głosie.
Przyznać należy, że nic nie wytrącało jej z równowagi bardziej niż ludzie, którzy
spóźniają się na śniadanie. Przez pierwsze dziesięć lat małżeństwa sir Oswald Coote
(wtedy jeszcze zwyczajny pan Coote) czynił jej wyrzuty, ilekroć ranny posiłek
podano choć pół minuty później niż o ósmej. Lady Coote przez te wszystkie lata
przyzwyczaiła się traktować niepunktualność jak śmiertelny grzech. A powszechnie
wiadomo, że przyzwyczajenie bywa drugą naturą człowieka. Ponadto, będąc kobietą
nad wyraz dobroduszną, często zadawała sobie pytanie, jak ci młodzi ludzie będą
kiedykolwiek w stanie dojść do czegoś, skoro nie potrafią zmusić się do wczesnego
wstawania. Sir Oswald często podkreślał w swych wypowiedziach dla prasy, a nawet
w rozmowach w gronie znajomych, że swoje osiągnięcia zawdzięcza tylko i
wyłącznie skromnemu życiu i dobroczynnym skutkom wczesnego wstawania.
Lady Coote była kobietą o obfitych kształtach i o twarzy, na której malował się ból
istnienia. Miała wielkie, smutne oczy i dojmująco głęboki, niski głos. Artysta
szukający modelki do Racheli opłakującej swe dzieci na jej widok niewątpliwie
zapiałby z zachwytu, zaś reżyser melodramatu z radością przyjąłby ją do roli
skrzywdzonej żony brnącej przez głębokie śniegi w ucieczce przed mężem łajdakiem.
Postronny obserwator patrząc na lady Coote wysnułby przypuszczenie, iż na dnie
swej duszy kryje ona jakiś przeraźliwie smutny sekret. Prawdę powiedziawszy,
jedynym problemem, który trapił tę poczciwą niewiastę, był sir Oswald, który niczym
gwiazda rozbłysnął w sferach finansjery. W młodości była przemiłym, tryskającym
optymizmem stworzeniem zakochanym po uszy w Oswaldzie Coote’ie. Ten młody,
pełen aspiracji chłopiec pracował w sklepie z rowerami znajdującym się tuż obok
magazynu jej ojca. Po ślubie Coote’owie pędzili wesoły żywot w skromnym,
wynajętym mieszkanku. Wkrótce przenieśli się do niewielkiego domku, potem
większego domu, potem zaś zamieszkiwali niezliczone domostwa, kamienice i tym
podobne, zawsze jednak w pobliżu huty. Teraz jednak, kiedy osiągnął tak pokaźny
stan konta, że mógł się wreszcie jako tako uniezależnić od huty, sir Oswald czerpał
przyjemność z wynajmowania największych i najwspanialszych posiadłości w Anglii.
„Chimneys” było miejscem, gdzie o historię można się było potknąć na każdym
kroku, więc siłą rzeczy sir Oswald nie potrafił oprzeć się pokusie i odnajął rezydencję
 
na dwa lata od markiza Caterham. Jego ambicje póki co były zaspokojone.
Lady Coote, przyznajmy to otwarcie, nie podzielała ambicji męża. Czuła się
samotna. Od niepamiętnych czasów jedyną radością rozświetlającą jej szarą
egzystencję u boku męża były rozmowy ze służbą. Nawet teraz, po latach, kiedy
liczba usługujących jej osób rosła w zastraszającym tempie, lady Coote z
namiętnością oddawała się temu zajęciu, mimo że tak naprawdę, pośród tej rzeszy
roztrzepanych pokojówek, czuła się niczym rozbitek na bezludnej wyspie. Przerażał
ją kamerdyner o manierach arcybiskupa, kucharz z obcym akcentem, potężna
gospodyni, pod której stopami deski podłogi trzeszczały przeraźliwie…
Westchnęła ciężko i odpłynęła niczym zjawa przez otwarte drzwi tarasu ku
niepomiernej uldze Jimmy’ego Thesigera, który skwapliwie skorzystał z okazji i
sięgnął po następną porcję wyśmienitych nereczek.
Lady Coote stała przez chwilę na tarasie przybrawszy pozę tragiczną, po czym
zebrała się na odwagę, by zamienić parę słów z MacDonaldem, głównym
ogrodnikiem, który z miną udzielnego władcy lustrował właśnie swe włości.
MacDonald był zaiste księciem pośród ogrodników. Jego obowiązkiem było rządzić i
należy przyznać, że czynił swą powinność skutecznie, jak przystało na despotę.
Lady Coote nieśmiało dała znać o swej obecności.
— Dzień dobry, MacDonald.
— Dzień dobry, jaśnie pani.
Mówił z powagą i dostojeństwem, jak cesarz na pogrzebie.
— Zastanawiam się, czy nie można by zerwać trochę winogron na dzisiejszy
podwieczorek?
— Muszą jeszcze trochę dojrzeć — odparł MacDonald grzecznie, lecz z
naciskiem.
— Ach, tak — rzekła lady Coote, po czym niepewnym głosem dorzuciła: —
Wczoraj zajrzałam do szkłarni. Spróbowałam trochę i wydawały się w sam raz.
MacDonald spojrzał na nią tak, że aż poczerwieniała ze wstydu. Miała wrażenie,
że popełniła niewybaczalny grzech. Najwyraźniej nieboszczce markizie Caterham
przez myśl by nie przeszło dopuścić się podobnej niestosowności.
— Gdyby jaśnie pani rzekła słówko, kazałbym ściąć kiść i dostarczyć jaśnie pani
przez Tredwella — rzucił MacDonald z wyrzutem.
— Och, dziękuję — powiedziała lady Coote. — Następnym razem tak właśnie
zrobię.
— Ale i tak muszą jeszcze trochę dojrzeć.
— No cóż — wymamrotała lady Coote — w takim razie obędziemy się bez
winogron.
MacDonald milczał taktownie. Lady Coote postanowiła raz jeszcze zebrać się na
odwagę.
— Zamierzałam porozmawiać z wami na temat trawnika na tyłach ogrodu
różanego. Zastanawiam się, czy nie można by go użyć do gry w kręgle. Sir Oswald
bardzo lubi grać w kręgle.
„W końcu cóż w tym złego?” — dodała w duchu. Z lekcji historii pamiętała, że sir
Francis Drake również grywał w kręgle ze swymi znamienitymi przyjaciółmi. Wszak
wiadomość o Armadzie dotarła do niego, właśnie kiedy oddawał się tej szlachetnej
grze. Niewątpliwie było to więc zajęcie godne gentlemana i nawet MacDonald nie
będzie miał nic przeciwko temu. Nie wzięła jednak pod uwagę dominującej u
każdego dobrego ogrodnika cechy, jaką jest odrzucanie wszelkich czynionych mu
sugestii.
— Raczej się do tego nie nadaje — odparł MacDonald niezobowiązująco.
Lady Coote nie zdawała sobie sprawy, że brnie w zastawioną podstępnie pułapkę.
 
— A gdyby go tak nieco przystrzyc i… no… uprzątnąć? — ciągnęła z nadzieją.
— Niby tak — cedził MacDonald. — To by się dało zrobić. Ale wtedy musiałbym
ściągnąć Williama z dolnego skraju.
— Ach, tak — odparła skonfundowana lady Coote. Wprawdzie termin „dolny
skraj” nic jej nie mówił, ale dla MacDonalda najwyraźniej wiązał się on z przeszkodą
nie do pokonania.
— A to by było przecież nierozsądne… — dorzucił ogrodnik.
— No tak, rzeczywiście nierozsądne — przytaknęła skwapliwie, sama nie
wiedząc, czemu tak łatwo się zgodziła.
MacDonald zmierzył ją wzrokiem.
— Naturalnie — ciągnął — jeżeli takie jest jaśnie pani życzenie…
Tu urwał, ale lady Coote przestraszona groźnym tonem jego głosu natychmiast
skapitulowała.
— Och, nie — rzekła. — Doskonale rozumiem. Niech William pozostanie przy
dolnym skraju.
— Święte słowa, jaśnie pani.
— No tak — bąknęła lady Coote.
— Wiedziałem, że jaśnie pani się zgodzi.
— No tak — powtórzyła lady Coote. MacDonald uchylił kapelusza i odszedł.
Lady Coote ciężko westchnęła spoglądając za odchodzącym ogrodnikiem. Jimmy
Thesiger, z żołądkiem pełnym bekonu i nereczek, stanął obok niej na tarasie i również
westchnął, chód, dodajmy, z innych zgoła pobudek.
— Klawa pogoda — zagadnął.
— Słucham? — lady Coote spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem. — Och, tak,
rzeczywiście. Nie zwróciłam uwagi.
— A gdzie reszta towarzystwa? Zbijają bąki nad jeziorem?
— Tak przypuszczam. Wcale by mnie to nie zdziwiło. Lady Coote odwróciła się
na pięcie i wróciła do jadalni. Tredwell stał przy stole zajęty studiowaniem czajniczka
do kawy.
— Mój Boże! Czy pan… jak mu tam, pan…
— Wade, milady?
— Wade, no właśnie. Jeszcze go nie ma?
— Nie, milady.
— Już późno.
— Tak, milady.
— Mój Boże! Mam nadzieję, Tredwell, że w końcu zaszczyci nas swą obecnością.
— Niewątpliwie, milady. Wczoraj pan Wade wstał o jedenastej trzydzieści.
Lady Coote zerknęła na zegar ścienny. Pokazywał za dwadzieścia dwunastą.
Ogarnięta nagłym współczuciem rzekła:
— To musi być strasznie kłopotliwe, prawda? Sprzątnąć to wszystko i zdążyć na
pierwszą z lunchem.
— Przywykłem już do manier dzisiejszej młodzieży, milady.
W tym dystyngowanym stwierdzeniu kryła się nagana. W podobny sposób
zapewne biskup wyrzucałby barbarzyńcy nieumyślne bluźnierstwo.
Twarz lady Coote po raz drugi tego poranka pokryła się rumieńcem. Szczęśliwie w
tymże momencie otwarły się drzwi i do jadami wszedł poważny młodzieniec w
okularach.
— Aaa, tu pani jest, lady Coote. Sir Oswald pyta o panią.
— Już idę, panie Bateman.
I pośpieszyła w stronę hallu.
Rupert Bateman, osobisty sekretarz sir Oswalda, ruszył w stronę otwartych drzwi
 
tarasu i pogrążonego w błogim nieróbstwie Jimmy’ego Thesigera.
— Witaj, Pongo — rzucił Jimmy. — Zdaje mi się, że wypadałoby poszukać tych
przeklętych dziewczyn i spełnić towarzyski obowiązek. Idziesz ze mną?
Bateman zaprzeczył ruchem głowy i podążył tarasem do biblioteki. Jimmy posłał
w ślad za nim pobłażliwy uśmieszek. Obaj młodzieńcy uczęszczali niegdyś do tej
samej szkoły i z tych czasów pochodziło owo przezwisko, którym ktoś obdarzył
Batemana z bliżej nie wyjaśnionych powodów.
Pongo, zdaniem Jimmy’ego, nie zmienił się wiele od szkolnych czasów i pozostał
takim samym osłem, jakim był podówczas. Wszystkie slogany w rodzaju „bez pracy
nie ma kołaczy” były, jak się zdaje, wymyślone specjalnie z myślą o nim.
Jimmy ziewnął i ruszył niespiesznie w stronę jeziora. Dziewczęta rzeczywiście już
tam były, cała trójka, nic nadzwyczajnego. Dwie miały czarne włosy przycięte na
pazia, trzecia, również krótko obcięta, w odróżnieniu od koleżanek była blondynką.
Ta,’ która najczęściej i najgłośniej chichotała, zwała się (jeśli dobrze pamiętał) Helen,
druga — Nancy, na trzecią zaś wołano, nie wiedzieć czemu, Socks. Obok stali dwaj
koledzy Jimmy’ego, Bill Eversleigh i Ronny Devereux, obaj zatrudnieni w
Ministerstwie Spraw Zagranicznych, choć, zdaniem Jimmy’ego, było z nich tam
mniej pożytku niż z obrazów na ścianie gabinetu.
— Jimmy! Dzień dobry — powiedziała Nancy (a może Helen?). — A gdzież jest
ten… jak mu tam?
— Tylko mi nie mów — dodał Bill Eversleigh — że Gerry Wade jeszcze nie
wstał. Na miłość boską, trzeba coś zrobić z tym chłopakiem.
— Jak tak dalej pójdzie — zauważył Ronny Devereux — to biedny Gerry prześpi
nie tylko śniadanie, ale i lunch. Jak już zdoła zwlec się z łóżka, będzie musiał
zadowolić się herbatą.
— Taki wstyd! — rzuciła Socks. — Lady Coote tak się niepokoi. Sprawia
wrażenie kwoki, która chciałaby znieść jajko, a nie może!
— Chodźcie, chłopaki — podsunął Bill — ściągniemy go z łóżka! Idziesz, Jimmy?
— Och, tak nie można. Trzeba bardziej subtelnie — zaprotestowała dziewczyna
zwana Socks. Najwyraźniej kochała się w słowie „subtelnie”, bo używała go przy
lada okazji.
— Daleko mi do subtelności — rzekł Jimmy. — Nie potrafię być subtelny.
— Słuchajcie, obmyślmy jakiś dowcip, co? — podrzucił Ronny. — Obudzimy go
o siódmej. Pomyślcie tylko! Gerry schodzi na dół o siódmej rano! Służba otwiera
gęby z wrażenia. Tredwell gubi swoje fałszywe bokobrody i upuszcza dzbanek z
kawą. Lady Coote dostaje histerii i mdleje prosto w ramiona Billa. Sir Oswald
wykrzykuje „Ha!” i stal na giełdzie podskakuje o pięć procent. Co wy na to?
— Nie znasz Gerry’ego — odparł Jimmy. — Przyznaję, że zimna woda mogłaby
go ewentualnie obudzić, oczywiście umiejętnie zaaplikowana. Ale on obróciłby się
tylko na drugi bok i znowu zasnął.
— Może znajdziemy jakiś inny sposób, coś bardziej subtelnego niż zimna woda?
— rzekła Socks.
— Ba, ale jaki? — spytał Ronny. Nikt jakoś nie pospieszył z propozycją.
— Coś trzeba wymyślić — rzekł Bill. — Kto tu ma najwięcej pomyślunku?
— Pongo — odparł Jimmy. — Właśnie nadchodzi, jak zwykle w pośpiechu. Pongo
zawsze miał łeb. To jego przekleństwo, z którym boryka się biedak od wczesnego
dzieciństwa. To jak, wciągamy go do spisku?
Bateman wysłuchał cierpliwie całej tej nieskładnej paplaniny, choć przez cały czas
sprawiał wrażenie człowieka, który ma ważniejsze sprawy na głowie. Gdy wreszcie
dopuścili go do głosu, bez chwili zastanowienia podrzucił im rozwiązanie.
— Proponowałbym budzik — zaopiniował. — Sam go używam, by nie zaspać.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin