Chmielewska Joanna - Autobiografia 05 - Wieczna młodość. Aneks do wszystkich pozostałych.pdf

(676 KB) Pobierz
Chmielewska Joanna - Autobiogra
JOANNA CHMIELEWSKA
AUTOBIOGRAFIA
Wieczna młodość
(Aneks do wszystkich pozostałych)
 
Kadłub przywiędły,
ale dusza młoda
 
No dobrze, a czyja się nie mogę pomylić? Errare humonum est , a kobieta to
podobno też człowiek. Przez cholerną „Marię” Malczewskiego wyrwałam sobie z
głowy resztki włosów, bo dopiero w wydanej książce przeczytałam, co mi się udało
napisać.
Ogólnie biorąc, nie tylko pisuję, także czytam. Różne rzeczy. W chwili
tworzenia tamtego tekstu czytałam sobie akurat Orzeszkową, gdzie ustawicznie
plątała się ta „Maria”, może to było Nad Niemnem , „…czy Maria ciebie kocha, mój
miły, mój złoty…” i tak dalej, po czym bezmyślnie zamieniłam „Czaty” Mickiewicza
na „Marię” Malczewskiego, za co ze skruchą tłukę głową w podłogę. Ogłuszyłam
nawet wydawnictwo.
Oczywistą jest bowiem rzeczą, iż „Z ogrodowej altany wojewoda zdyszany”
to są „Czaty”, a nie „Maria”, i kołysany na łonie brudny łeb żadnej Marii nie dotyczy.
Dziwię się, że jeszcze nikt nie zgłosił protestu, przystrojonego w słuszne okrzyki
oburzenia.
Okropna, skandaliczna i kompromitująca pomyłka z „Marią” i „Czatami”
znajduje się w drugim tomie autobiografii, opiewającym moją pierwszą młodość.
Między nami mówiąc, ta cała prawda i ścisłość już mi nosem wyszły i marzę o bodaj
odrobinie fikcji. Ja sama sobie również nosem wyszłam i zaczynam żywić do siebie
serdeczny wstręt oraz obrzydzenie. Obawiam się, że osoby czytające również, ale im
dobrze, bo przymusu czytania jeszcze u nas nie ma.
Niemniej kilku sprostowań i uzupełnień bezwzględnie powinnam dokonać.
Pierwsze dotyczy czasów najdawniejszych. Ten drób mianowicie urżnął się
wiśniami ze spirytusu wcale nie u hrabiego Rościszewskiego, tylko u mojej prababci
w Tończy. Możliwe, że u hrabiego też, ale przy rym nie będę się upierać. Pierwotna
informacja była prawdziwa, a dopiero znacznie później rodzina pokręciła wydarzenia,
mącąc mi w głowie.
Ponadto wyszła na jaw przyczyna nieobecności prababci przy stole, kiedy
moja matka i wujek Piotrek na wyścigi nabierali łyżką gorącego mleka. Otóż prababci
nie bywało z reguły. Nie pospolitowała się z własną rodziną, jadała oddzielnie w
swoim pokoju i nie żadne ordynarne byle co, tylko wymyślne smakołyki. Niewiele,
ale za to bardzo dobre, co zaświadczyła Maryśka, którą spotykał niekiedy zaszczyt
towarzyszenia babci, bo dla Maryśki moja prababcia była babcią, przy posiłku.
Pozostałych dzieci i wnuków pilnował dziadek. Możliwe, że po prababci
odziedziczyłam niechęć do jadania w towarzystwie, do czego przyznaję się bez
 
oporów, a możliwe także, iż moje upodobanie do samotności w tych okazjach
pochodzi z okresu późniejszego i ma ścisły związek z upodobaniem do lektury.
Przez ładne parę lat, kiedy moje dzieci były jeszcze małe, poczytać książkę
mogłam wyłącznie przy jedzeniu. Jedyne prawo, jakiego mi nie odmawiano, to prawo
do pożywienia, jadać, nie było siły, od czasu do czasu musiałam, a trudno z widelcem
i nożem w ręku zamiatać podłogę, zabawiać dziecko, kreślić czy robić zakupy.
Wykorzystywałam te chwile na czytanie i nie będę ukrywać, że starałam się jeść w
możliwie wolnym tempie. Po czym weszło mi w nałóg i pozostało na zawsze.
Z okresu dzieciństwa pochodziło także jedno doświadczenie osobiste, które
nie wiadomo dlaczego pominęłam. A pewnie, że stanowi mało ważną drobnostkę, ale
z jakichś tajemniczych powodów pamiętam je doskonale do tej pory, więc może
gdzieś, w jakieś komórki, zapadło. Każda przyczyna daje jakiś skutek, ciekawe, co
też mogła wywołać akurat ta jedna…
Moja matka dbała o towarzystwo jedynaczki i postanowiła sama wybierać mi
przyjaciółki. Nie z każdym mogłam się bawić. Wskazała jedną dziewczynkę jako
odpowiednią, zgodziłam się na nią posłusznie, chociaż sama serca do niej nie miałam.
Dziewczynka była nieco starsza ode mnie. No i zaraz przy pierwszej zabawie wybór
okazał się nie najszczęśliwszy, owa dziewczynka bowiem rąbnęła młotkiem w plecy
drugą, młodszą, chcąc na niej wymusić posłuch i karząc za grymasy. Poczułam się
wstrząśnięta, bo nie przywykłam do przemocy fizycznej, i oceniłam czyn jako szczyt
niegrzeczności. Popędziłam do matki zwierzyć się z przeżycia, rezultat zaś był taki,
że moja matka porzuciła wszelką myśl o dobieraniu mi przyjaciółek i koleżanek i nie
wtrącała się do nich aktywnie już nigdy więcej. Najwyżej wypowiadała swoją opinię
tak jakby w przestrzeń.
Zaniedbałam także Tomirę. Teresa poślubiła Tadeusza, kiedy miałam osiem
lat, rodziny poznały się wzajemnie. Tadeusz miał starszą siostrę, ta siostra zaś dwie
córki, Zosię i Tonie. Różnica wieku między nimi wynosiła trzynaście lat, Zosia była
starsza. Czteroletnia wówczas Tomira odznaczyła się osobliwością, do dziś przez
wszystkich zapamiętaną.
Mieszkali na Żoliborzu, byłyśmy tam z wizytą obie, Teresa i ja. Tomira
bawiła się w ogródku w jakiś bardzo ruchliwy sposób, starsza od niej o pięć lat, nie
brałam w zabawie udziału, siedziałam na ławce, Teresa chyba obok, był tam ktoś
jeszcze. Tomira porzuciła nagle zabawę i podeszła do nas.
- Zmęczyłam się - oznajmiła w tonie zwierzenia. - Muszę pobiegać.
 
I rzeczywiście zaczęła biegać z jednego końca ogródka w drugi.
Niezwykłość tego rodzaju wypoczynku dotarła do mnie i niejeden raz później,
kiedy ktoś mówił, że się zmęczył, odpowiadałam pod nosem:
- I co, musisz pobiegać?
Nic dziwnego, że uważano mnie za jednostkę o umyśle niekoniecznie
zrównoważonym.
Z dzieciństwa pochodzi także pogląd na rogi. Nie jelenie albo krowie, tylko
ulic, innymi słowy skrzyżowania, tym mianem określane. Nic gorszego, niż sterczeć
na rogu ulicy, dno upadku, szczególnie w towarzystwie chłopaka. Przekonanie o
niestosowności takiego postępowania zakorzeniło się we mnie tak dokładnie, że przez
całe dzieciństwo i wczesną młodość miałam same kłopoty. Wracałam, na przykład, ze
szkoły, chłopak, zwyczajny kolega z klasy, szedł ze mną, bo mieszkał w pobliżu, na
ostatnim rogu rozchodziliśmy się w dwie różne strony. Rozmawiałam z nim po
drodze, oczywiście, dlaczego nie, zazwyczaj o sprawach szkolnych, i na tym ostatnim
rogu następowało nieszczęście. Trudno urwać pogawędkę w pół słowa,
wymienialiśmy ostatnie zdania stojąc na rogu i ziemia gryzła mnie w zelówki.
Cierpłam w sobie. Łypałam nerwowo okiem, czy mnie nikt nie widzi, traciłam wątek
rozmowy, wylatywała mi z pamięci tabliczka mnożenia, chłopak nie mógł zrozumieć,
co mi się nagle stało i dlaczego zaczynałam się tak okropnie śpieszyć. Reasumując,
róg padał mi na mózg i trwało to całe lata.
To się nazywało, że byłam dobrze wychowana.
Wymagania miałam również. Znacznie później wstępne kroki podrywcze
rozpoczął obcy młodzieniec w ogonku do kina. Sposoby zdobywania biletów w
powojennych czasach już opisałam i nie będę ich powtarzać, ale wszyscy widzą, że
znajomości nawiązywało się przy tych okazjach łatwo. Chłopak mi się nawet
spodobał, prawie gotowa byłam zrezygnować ze sztywnego oporu, bilety
kupowaliśmy równocześnie i na widowni siedział obok mnie, na ekranie szła kronika,
pokazywali żaglówki na jeziorze i chłopak skomentował widok.
- To przyjemność tak pływać - rzekł. - Pogoda i taki wiater…
No i tym wiaterem wykończył się z miejsca. Po skończeniu seansu postarałam
się czym prędzej zniknąć mu z oczu, mógł sobie być najpiękniejszy na świecie, ale
własnym językiem mówić nie umiał. Odpadał w przedbiegach.
Cofnę się jeszcze do chwil dzieciństwa, bo przeoczyłam także utwór literacki.
Napisałam go pod koniec wojny, a zaczynał się następującymi słowami:
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin