Laurens Stephanie - Rodzina Lesterow 03 - Jak usidlic kawalera.pdf

(1253 KB) Pobierz
5658192 UNPDF
Stephanie Laurens
Jak usidlić
kawalera?
Tłumaczyła
Anna Bartkowicz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie,
zadane niewinnym tonem przez stajennego i wiernego
giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera.
- Gorzej, mój drogi Dawlish, gorzej. Przed podstarzały­
mi swatkami i salonowymi lwicami.
Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego
siwki, eleganckie i silne, szły naprzód, całkiem zadowolone
z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą kariol-
kę. Newmarket było już niedaleko.
- A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny
odwrót.
- Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo
kto by pomyślał, że pan Jack się podda. I to właściwie bez
walki.
Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie mo­
że zobaczyć jego miny, pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa
towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy jako piętnasto­
letni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Le­
sterów po raz pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka.
- Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że-ja nie
mam zamiaru ulec wdziękom żadnej kusicielki.
- To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno
się im oprzeć. Niech pan popatrzy na pana Jacka.
5658192.001.png
- Wolę tego nie robić - uciął Harry.
Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał
się usidlić, odbierała mu pewność siebie i dobry humor.
Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe ży­
cie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej po­
wodów od niego, by kwestionować wartość miłości, jednak |
fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli, wyprowa­
dzał Harry'ego z równowagi.
Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze.
Sądził, że, przyczaiwszy się poza stolicą, przeczeka aż do
czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że
to się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu.
Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację
- lwa salonowego, hulaki i rozpustnika, wcielonego diabła,
przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora, dosko­
nałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym
i przenośnym. Z drugiej strony jednak wiedział, że pienią­
dze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on,
jak i jego bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów
zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym wrodzonym talen­
tom i pozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostat­
nie dziesięć lat przyjemnie, smakując w równym stopniu wi­
na, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by mu się
oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpu­
stny tryb życia.
Teraz jednak, gdy został właścicielem znacznej fortuny,
zaczną się ustawiać w kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać
się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie.
Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowa­
ło się skrzyżowanie z gościńcem prowadzącym do Cam-
5658192.002.png
bridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej
drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących
przeważnie dżentelmenów, którzy pragnęli, by wyścigi kon­
ne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej.
Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na któ­
rym tylko gdzieniegdzie rosły kępy drzew, w oddali maja­
czyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge
nie zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą
drogę. Newmarket i jego wygodną kwatera w hotelu Pod
Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil.
- W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha.
Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew.
Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni,
a prawą sięgnął po pistolet znajdujący się pod siedzeniem.
Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeń­
stwa.
Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewol­
wer, skomentował to następującymi słowy:
- W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzie­
je? Dokąd zmierza ten świat?
Kariolka pojechała szybko dalej.
Harry nie zdziwił się, że mężczyźni przyczajeni między
drzewami nie próbowali nawet ich atakować. Byli na ko­
niach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzyma­
niem rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali
w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich przekleństwa.
- A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet
wóz ukryty między drzewami. Muszą być piekielnie pewni
łupu.
Harry zmarszczył brwi.
5658192.003.png
Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry I
otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtów- I
nie, a kariolka stanęła w poprzek drogi, kołysząc się przez 1
chwilę na resorach.
Z kozła posypały się przekleństwa.
Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował
się na koźle, a nie w przydrożnym rowie. Ale widok, jaki \
przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy.
W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na I
to, że rozpadło się jedno z tylnych kół, wskutek czego ciężki
i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się. Wypa­
dek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu ko­
ła wciąż się obracały. Harry zobaczył młodego chłopaka, pra­
wdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu
histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy
człowiek - sądząc po stroju, stangret - pochylał się nad si­
wowłosą kobietą leżącą na ziemi.
Konie zaprzężone do powozu były spłoszone.
Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i pod­
biegli, żeby je uspokoić.
Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił
konie w rękach swego stajennego i podszedł do starszej ko­
biety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi ocza­
mi i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi.
- Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzy- \
wiąc się. - A niech cię, Joshua, rozprawię się z tobą, gdy już
stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To zna­
czy, jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała.
Do Harry'ego zbliżył się stangret.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin