Brockway, Connie - Kaprys panny młodej.pdf

(974 KB) Pobierz
Brockway, Connie - Kaprys panny
Brockway Connie
Kaprys panny mlodej
Dla mojej córki Rachel.
Jesteś cudowna!
Mama
Prolog
Chelsea, Anglia Ostatnie ćwierćwiecze panowania królowej
Wiktorii
Młodziutkiej Evelyn Cummings Whyte głośno zaburczało w
brzuchu. Zerknęła niespokojnie na drugą stronę łóżka; jej siostra była - na
szczęście - pogrążona w błogim śnie. Gdyby jednak żołądek nadal
wyprawiał harce, trzeba go jakoś uciszyć, zanim jego pomruki obudzą
Verity. Złożyło się tak niefortunnie, że musiały dzielić z siostrą pokój, ale
gości zaproszonych przez rodziców na półoficjalny debiut towarzyski
Verity było więcej niż sypialń w ich rezydencji. Należało jednak za
wszelką cenę zadbać o to, by jutro Verity prezentowała się jak najlepiej.
Jeśli zaś idzie o nią - cóż, w przypadku Evelyn ciemne kręgi pod oczami
nie miały najmniejszego znaczenia.
Evelyn wzięła do ręki notatnik, podniosła go jak najbliżej
gazowego kinkietu i zmrużyła oczy. Przemknęło jej przez myśl, że może
warto by postarać się o okulary. W rubryce opatrzonej nagłówkiem
SPRAWY DO ZAŁATWIENIA dopisała: Przenieść Verity do pokoju
 
mamy. Potem sprawdziła inne pozycje z takim skupieniem, jakby
gotowała się do kolejnego starcia z dobrze znanym, irytującym
przeciwnikiem, z którym walczyła i którego pokonywała setki razy.
Większość dziewcząt - a nawet dorosłych kobiet - wpadłaby w
panikę na widok tasiemcowej listy spraw do załatwienia i niezbędnych
obowiązków, ale młodziutkiej lady Evelyn wcale to nie odstraszało. W
brzuchu znów jej zaczęło burczeć. Verity wymamrotała coś i przewróciła
się na bok. Złote loczki opadły jej na pulchny, różowy policzek.
Evelyn odłożyła notatnik i odrzuciła kołdrę. Nie ma rady, trzeba
zejść do kuchni i wypić szklankę mleka. To powinno uspokoić żołądek.
Chwyciła pierwszy szlafrok, który nawinął się jej pod rękę - był to
strojny peniuar Verity - i narzuciła go na siebie. Mimo woli spostrzegła,
że jej odbicie w wielkim prostokątnym lustrze ściennym powtórzyło ten
ruch. W pierwszej chwili zawahała się, potem jednak podeszła do
zwierciadła z ciekawością i strachem. Ze strachem, ponieważ Evelyn
Cummings Whyte niedawno uświadomiła sobie, iż jest wyjątkowo
brzydka.
Z ponurą miną przyjrzała się swemu odbiciu.
Ujrzała niską, niemal dziecinną postać tonącą w powodzi koronek.
Ponieważ jedyne źródło światła znajdowało się za jej plecami, rysy ginęły
w mroku. Zdołała jednak dostrzec zarys chudej twarzy, otoczonej masą
czarnych włosów. Cienka jak szypułka szyja mogła w każdej chwili
złamać się pod ciężarem ogromnej głowy. Ciemniejsze plamy
wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się oczy, a długa czarna krecha
znaczyła linię ust.
Powłóczysty, zbyt obszerny peniuar nie pozwalał ocenić figury, ale
spod atłasu i koronek sterczały wąskie białe stopy. Z zaciekawieniem
Evelyn podciągnęła rękawy szlafroczka i przekonała się, że jej przeguby
są mniej więcej tej samej grubości, a raczej chudości, co przedramiona.
Odsłoniła dekolt.
- Istny kościotrup! - Tak się wyraziła tamta kobieta.
Przyjrzawszy się uważnie swojej klatce piersiowej, Evelyn musiała
przyznać jej rację. Nawet przy słabym świetle widziała wyraźnie mostek i
ostro sterczące obojczyki.
Przypomniała sobie dalszy ciąg podsłuchanej konwersacji.
- Ten dzieciak to po prostu strach na wróble! - szeptała do swej
przyjaciółki tak dobrotliwa z pozoru pani Bernhardt. - Czarne kudły, a
 
ręce i nogi jak patyki!
Evelyn nieśmiała pojęcia, że kobiety mówią o niej. Chciała się
nawet odwrócić, żeby na własne oczy zobaczyć tego stracha na wróble,
gdy dotarły do niej słowa rozmówczyni pani Bernhardt.
- Aż dziw bierze. Rodzone siostry, a takie różne! Verity
śliczniutka, a ta mała… brrr!
Od tamtej pory tak często słyszała szeptane po kątach uwagi na
temat własnej brzydoty, że musiała w końcu uwierzyć, iż to prawda.
Kłopot polegał na tym, że wcale nie czuła się brzydka! A jeśli teoria
Mendla na temat przekazywania cech dziedzicznych była słuszna, to ona
- Evelyn -powinna być równie urocza jak jej matka i siostra!
Widocznie z ludźmi sprawa przedstawia się inaczej niż z
odmianami grochu. Szkoda!
Istotnie, Francesca, matka Evelyn, była nie tylko urodziwa, ale
nieziemsko piękna. I miła. I dobra. A jej ojciec Charles, syn i
spadkobierca księcia Lally, zdecydowanie przystojny. Uchodził niegdyś
za najlepszą partię w Anglii i przez całe lata opędzał się od ścigających
go panien na wydaniu, zanim spotkał Francescę.
Ta we właściwym czasie obdarzyła męża prześliczną córeczką.
Charles był nią oczarowany. Trzy lata później miał więc pewność, że
następne dziecko okaże się równie zachwycające. Jednak - w odróżnieniu
od różowiutkiej, słodkiej Verity - druga córka była żółta i wrzaskliwa.
Francesca nigdy nie zastanawiała się nad własną urodą, toteż nie
przejęła się jej brakiem u młodszej córki. A Charles, kiedy wreszcie
nauczył się kochać, odkrył w sobie tyle miłości, że starczyłoby jej dla
całej ludzkości. Uroda lub jej brak… nie, w domu Whyte'ów nie myślano
takimi kategoriami!
Nie znaczy to oczywiście, że Evelyn nie dostrzegła uroku Verity.
Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy porównywać się ze starszą
siostrą. Ani z kimkolwiek innym. Miała o wiele ważniejsze sprawy na
głowie. Tak, tak. Niemal w tym samym momencie, gdy stało się jasne, że
Evelyn "nie zapowiada się na piękność", zauważono, że jest "oryginalną i
utalentowaną osóbką".
Stała się ulubioną towarzyszką ojca. Jej nienasycona ciekawość
dopingowała go, nieustraszona postawa była przedmiotem ojcowskiej
dumy, a inteligentna, choć niezbyt urokliwa buzia chwytała wprost za
serce. A poza tym młodsza córka okazała się wspaniałym kompanem!
Evelyn dbała zresztą o to, by nie stracić jego miłości. Charles był
 
mar¬nym organizatorem, więc stała się mistrzynią planowania. Ponieważ
ani jej matka, ani starsza siostra nie miały zielonego pojęcia o
gospodarności i oszczędzaniu, Evelyn uchodziła za rodzinnego eksperta
w tej dziedzinie.
I tak oto - szczerze kochana przez matkę, rozpieszczana przez
starszą siostrę i ubóstwiana przez ojca - Evelyn dożyła wieku piętnastu
lat, nie przejmując się ani trochę mankamentami swej urody, o których
lustro głośno teraz krzyczało. Nigdy jednak - w tym momencie przez
twarz dziewczynki przemknął dreszcz bólu - nigdy nie przypuszczała, że
jest odrażająca!
Evelyn rozejrzała się dokoła, szukając obrony przed atakującymi ją
emocjami, których dotąd nie znała. Jej wzrok padł na leżącą na nocnym
stoliku otwartą Biblię. Czyż nie z tej księgi pochodziła rada: "Jeśli więc
twoje prawe oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć za
siebie?" … No cóż, z pewnością nie zamierzała się okaleczyć, ale może
by wykorzystać ten po¬mysł w wersji złagodzonej? Każe po prostu
usunąć ze swego pokoju wszyst¬kie lustra, a w inne nie będzie
spoglądać. Uniknie wówczas wiecznego porównywania swego wyglądu z
powierzchownością innych. Nie podda się zazdrości. Nie zniży się do
użalania się nad sobą. Nie wykoślawi swej osobowości!… A poza tym
nie warto biadać nad czymś, na co i tak nie ma rady.
Doszedłszy do tak praktycznego wniosku, Evelyn od razu poczuła
się lepiej. Wyszła z sypialni i skierowała się w stronę kuchni. Znajdowała
się w połowie mrocznego korytarza, gdy usłyszała szczęk otwieranych
drzwi. Zatrzymała się. Wysoki mężczyzna w wieczorowym stroju
wymknął się z pokoju pani Underhill.
Widocznie pan Underhill zdołał się jednak oderwać od swych
licznych obowiązków dyplomatycznych i weźmie udział w ich przyjęciu.
Evelyn wstrzymała się z powitaniem do chwili, gdy szacowny gość
zamknie drzwi. Odwrócił się jednak tak raptownie, że wpadł na nią, nim
zdążyła wymówić choćby słówko.
- Oj!…
Silne ramiona wyciągnęły się ku Evelyn i chwyciły ją
bezceremonialnie pod pachy.
- Jeśli pan się obawia, że upadnę wskutek naszego zderzenia,
zapewniam, że to mi nie grozi. Może pan mnie puścić.
Ktoś wysoko nad jej głową zaczerpnął nagle tchu.
- Kim ty jesteś, u diabła?! - spytał niski męski głos.
 
- Jestem Evelyn Cummings Whyte. Zechce mnie pan łaskawie
puścić?
- Evelyn?… - mruknął, rozluźniając nieco chwyt.
Czekała cierpliwie. Dorośli, zwłaszcza ci z najwyższych sfer, byli
przeważnie tępi.
- A, ta mała siostrzyczka?
Podniosła na niego oczy.
- Tak, panie Un…
Urwała. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. To nie mąż
wyśliznął się ukradkiem z pokoju pani Underhill. To był pan Justin
Powell!
Evelyn zdrętwiała, uświadomiwszy sobie, na co przypadkiem
wpadła… a raczej co przypadkiem na nią wpadło. Schadzka
zakochanych. Umówione spotkanie. Potajemne rendez-vous! Z trudem
przełknęła ślinę.
- …panie Powell!
- Niech to diabli! Dokąd się wybierasz? - szepnął z irytacją.
- Do kuchni.
Puścił jedną z rąk Evelyn, ale mocno trzymał drugą. Odwrócił się i
pociągnął dziewczynkę w stronę schodów.
Widocznie chce ze mną pomówić. To może być całkiem
interesujące! - pomyślała z czarnym humorem.
Zupełnie nie odpowiadał jej wyobrażeniom o… rozpustnikach.
Podczas swego pobytu tutaj znacznie częściej przesiadywał nad mapami
w gabinecie ojca, niż grywał w badmintona z młodymi damami. Był dla
nich oczywiście bardzo grzeczny, ale zawsze wydawał się trochę…
nieobecny duchem. Niezbyt zainteresowany.
Teraz jednak nie zdradzał żadnych objawów roztargnienia. I
Evelyn doskonale wiedziała czemu.
Na szczęście niełatwo było ją zaszokować. Za to biedna Verity…
Verity - stwierdziła ponuro - będzie przerażona.
- Cicho! - zazgrzytał gdzieś na wyżynach głos pana Powella.
Prawie biegiem ściągnął ją ze schodów i zapędził na tyły domu, gdzie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin