Bojarska Anna & Bojarska Maria - Król Lear nie żyje.pdf

(1206 KB) Pobierz
MARIA BOJARSKA
Król Lear nie żyje
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
I
Przyjechałam do Poznania w piątek, 21 lutego. Dwa tygodnie wcześniej
rozstaliśmy się w
Warszawie wśród przekleństw, złorzeczeń i trzaskania drzwiami. Czy
myślała pani kiedyś o
rozwodzie? – O tak, prawie przed każdą premierą! Przed tą
szczególnie: Szekspir. Przegapi-
łam właściwy przystanek, ale i tak wciąż jeszcze było przed drugą,
przed końcem próby. W
Teatrze Nowym portier rozpromienił się na mój widok. „Pan Łomnicki
prosił, żeby pani we-
szła. Jest próba, ale pani może wejść. O tam, na prawo, bardzo proszę
wejść!”
Nie weszłam. Do dziś pamiętam, jak w Krakowie, w świątyni polskiego
teatru, podczas
próby (to również był Szekspir) weszła na scenę żona aktora: w
płaszczu, bodajże z siatkami
w rękach, a na pewno z torebką przewieszoną przez ramię, stukając
obcasami. Scena była
pusta, aktorzy próbujący tego dnia słuchali właśnie reżyserskich
uwag na widowni, a żona
aktora weszła z głębi, z życia, ze sklepu, przemierzyła całą scenę
stukając obcasami, zapytała
o męża, obróciła się na pięcie i przemierzyła scenę z powrotem, aby
udać się z kolei do bufetu
albo sekretariatu, albo garderoby. W krakowskim Starym Teatrze
nikogo to nie zdziwiło.
Mnie tak. I w poznańskim Teatrze Nowym zbagatelizowałam
namowy portiera, znajdując
dobrą wymówkę: papieros, najpierw wypalę papierosa. Tu, w foyer.
Przez uchylone na widownię drzwi widziałam Tadeusza. Aktorzy siedzący
w rzędach po-
zostawali poza zasięgiem wzroku, w kadrze drzwi mieścił się tylko on:
tłumaczył coś niewi-
docznym postaciom, tłumaczył z pasją, sugestywnie, błagalnie,
poetycko, rozsądnie, czarują-
co, żartobliwie, dosadnie, logicznie, szczegółowo, bez końca, jak to
on. Mówił cicho, do foyer
dobiegały jedynie ułamki słów. Jakieś „musimy”. Jakieś „i
dlatego trzeba”. Jakieś „proszę
państwa”. Zdążyłam wypalić dwa papierosy, zapalałam właśnie
trzeciego, kiedy próba dobie-
gła końca. – Dlaczego nie weszłaś? – Bo nie chciałam przeszkadzać. –
Nie chciała przeszka-
dzać! I oczywiście, pali. Cała moja żona!
Po chwili ściskałam niezliczone dłonie, istna gwiazda tego piątkowego
popołudnia. „Pan
musi poznać moją żonę, proszę się przedstawić mojej żonie, prawda, wy
się znacie z moją
żoną jeszcze z PWST, a to jest właśnie moja żona”. Żona, żonie, żoną,
o żonie, pod żoną, na
żonie. Jak u Różewicza w Kartotece. Kartoteka Bohatera, który
„urodził się żonaty”. Gone-
ryla, Błazen, Oswald, Kent, Gloucester, Regana, Książę Szkocji,
 
Edmund, Edgar... W kolejnej
wyciągniętej w moją stronę ręce tkwił mikrofon. Ależ ja tu
przyjechałam tylko obejrzeć ju-
trzejszą próbę, porozmawiać o roli i o przedstawieniu, pójść na obiad
do chińskiej restauracji,
opowiedzieć o tym, co nowego w domu, w Warszawie, jaki mam pomysł
felietonu i co mnie
spotkało w środę u Mariana Brandysa, dowiedzieć się szczegółów o
grypie z zeszłego tygo-
4
------------------------------------------------------------- page 5
dnia i o kłótni ze scenografem sprzed dwóch dni, pokazać
lutowy numer „Zwierciadła” z
rozmową z nami (Czy myślała pani kiedyś o rozwodzie? – O tak, prawie
przed każdą premie-
rą!) i nową płytę Cohena, której będziemy mogli słuchać w drodze
powrotnej z Poznania do
Warszawy, w niedzielę, ależ nie ma powodu, żeby akurat ze mną robić
wywiad dla radia!
Pierwsze pytanie dotyczyło oczywiście Leara. Roli, która jest
zwieńczeniem, ukoronowa-
niem i szczytem aktorskiej kariery, prawda? Nie pamiętam już
dokładnie słów, ale pamiętam,
że szczerze się zdziwiłam. Zwieńczenie? Szczyt? Więc jednocześnie
jakby koniec, kres? Ani
przez chwilę tak o Learze nie myślałam! Dla mnie to rola, która jeśli
wieńczy cokolwiek, to
tylko jakiś etap, jakiś okres w życiu, więc tym samym otwiera inny,
nowy, ja tak to widzę. I
bardzo jestem ciekawa, co to będzie – to nowe. Jakie to będzie. Czym
będzie się różnić od
poprzedniego, wcześniejszego. Sam Lear to przecież tylko rola.
Wielka, trudna, znacząca ro-
la. Jedna z wielu. Drugie pytanie dotykało spraw z pogranicza
prywatności: nasz dom musi
chyba trochę przypominać teatr, prawda? Odrzekłam, że tak, istotnie,
nasz dom bywa po tro-
sze teatrem, gramy czasem Szekspira, a czasem Strindberga, często
odgrywamy farsę, a naj-
częściej chyba melodramat...
Słyszałam później ten wywiad w radiu, fragment wywiadu: pytanie o
Leara – i moją od-
powiedź, w której najprawdziwsze zaciekawienie przyszłością,
teatralną przyszłością Tade-
usza Łomnickiego, zabarwione było lekką, nieuchwytną chyba dla
postronnych, nutą histerii.
Ten głos, Boże!
Dziennikarka z poznańskiego radia nie była jedyną, która mówiąc o
roli Leara, używała
słów takich jak zwieńczenie, ukoronowanie, szczyt. Po dwóch dniach
nikt już nie mówił ina-
czej. Po dwóch dniach Lear stał się nie tylko szczytem, ukoronowaniem
i zwieńczeniem, lecz
także rolą magiczną, symboliczną, „wymarzoną” i jedyną. Rolą-
fetyszem. Rolą-absolutem.
Heroiczną grą. Grą o najwyższą stawkę. W poniedziałkowym Teatrze TV,
w dniu własnego
pogrzebu, Tadeusz jako żydowski aktor, Icyk Sager, wyjaśniał Jerzemu
Treli jako Stalinowi,
że Lear „to dla aktora znakomita rola na zakończenie kariery”. Ale
 
Lear Sagera był Learem z
innego teatru, tego sprzed kilkudziesięciu lat! Z Moskwy. Z czasów
żydowskiego spisku leka-
rzy, aktorów, reżyserów, dyrektorów teatrów, antyfaszystów,
członków JOINT. To nie był
Lear – to był aktor grający Leara. W konkretnych
okolicznościach, w historycznym (choć
pewnie ponadczasowym) kostiumie. Aktor-błazen, aktor-kapłan,
aktor-człowiek, aktor-Żyd.
Siedzący, stojący, klęczący przed drugim aktorem, błaznem, kapłanem,
człowiekiem. Gruzi-
nem, nie Żydem. (Może więcej imion trzeba by tu napisać
dużymi literami? Człowiek to
przecież brzmi dumnie, czy chodzi o Żyda, czy o Gruzina. Błazen to
imię postaci tragedii, tak
samo jak Lear... Ale wtedy trzeba by nietaktownie i arogancko
zestawić pisanego dużą literą
Błazna z pisanym małą literą kapłanem? Tak, tak właśnie trzeba by
zrobić.) To nie była rola
Leara! To była rola aktora, który w Związku Radzieckim grał Leara.
Kiedyś. Dawno temu.
Nie wiem, czy ludzie oglądający tamten poniedziałkowy Teatr TV nie
utożsamiali ze sobą
mimo woli k il k u Learów, całkowicie odmiennych – Learów z różnych
epok i różnych za-
mysłów, z różnych zakamarków świadomości i różnych życiowych
katastrof. Nie wiem, czy
zdawali sobie sprawę, że nie był to jeszcze ten mityczny Lear,
wieńczący aktorską drogę Ta-
deusza Łomnickiego. I na dobrą sprawę nie wiem, czy istnieje powód,
żeby to dziś roztrząsać.
Był aktor. Nie ma aktora. Pozostała taśma z nagraniem widowiska pt.
Stalin, widowiska, które
jego reżyser, Kazimierz Kutz, i nie tylko on, nazwie „artystycznym
testamentem” Tadeusza
Łomnickiego, widowiska, które swą premierę miało w dniu pogrzebu
aktora i które od tego
czasu będzie mogło być przedstawiane widzom po wielokroć, w
nieskończoność, póki będzie
istniała telewizja, póki będzie istniał świat.
O Icyku Sagerze wiedział Tadeusz bardzo dużo, zanim jeszcze
przeczytał sztukę Salvatore.
Rok wcześniej kupiłam książkę, która wydawała nam się wtedy
symbolem niebywałych
zmian zachodzących w Polsce: Mon pre Salomon Mikhöels (wydawnictwo
zachodnie, nie
obojętne politycznie, dostępne powszechnie w państwowej
księgarni!), czyli wspomnienia
5
------------------------------------------------------------- page 6
córki wielkiego aktora żydowskiego, Michöelsa, jednego z
największych ponoć Learów w
historii teatru, ofiary Stalina i w dużym stopniu pierwowzoru postaci
Icyka Sagera. Pasjonu-
jąca lektura! Wszystko, o czym Salvatore napisał w swej sztuce
Stalin, wszystko było tam
opisane z perspektywy rodzinnego domu Michöelsa, żydowskich enklaw,
moskiewskiej ulicy.
Polityka, teatr, życie. Najkrócej może streści to anegdota, która
niezmiennie – z rozmaitych
 
okazji – bawiła nas przez kilka lat. Wciąż mnie bawi. Któregoś dnia
Salomon Michöels, dy-
rektor Teatru Żydowskiego w Moskwie, został przez władze zrugany za
„żydowski repertuar”
swej sceny: dlaczego nigdy nie sięga po rosyjską klasykę? Sięgnął, co
miał robić. Przetłuma-
czył na jidysz początek Rewizora, zaprosił na pokaz mnóstwo
znamienitych gości i zagrał
przed nimi (wraz z Beniaminem Zuskinem, Błaznem w Królu Learze) po
żydowsku. Goście
płakali ze śmiechu, spadali z krzeseł. I nikt nigdy już nie kazał
Michöelsowi grać w Teatrze
Żydowskim rosyjskiej klasyki.
Przypomniała mi się ta anegdota całkiem nie w porę, w momencie, kiedy
w poniedziałko-
wym Teatrze TV padła kwestia Stalina: „Muszę wam teraz przekazać
bardzo poważną wia-
domość”. (Jedzie rewizor z Petersburga?!) Prawda, że wszystko w
sztuce Salvatore zmierza
już do tragicznego finału, a kontekst jest wysoce dramatyczny, ale...
Czy w wielkim teatrze
świata Stalin nie wypowiedziałby tej kwestii z gruzińskim akcentem?
Kiedy czytaliśmy to w
domu, na głos, kilkakrotnie – mimo dramatycznego kontekstu – przy
pominał nam się Salo-
mon Michöels i jego żydowski Gogol. Ja nie potrafiłam powyższej
kwestii wypowiedzieć z
intonacją Icyka Sagera. Tadeusz potrafił. I wiedział, od bardzo dawna
wiedział, że aktor musi
dobrze się nabłaznować, żeby móc zagrać Leara. Pierwszy ma pstre
odzienie, drugi – królew-
ski płaszcz. Pajacem mnie nazywasz, chłopaczku?
Scena jest zawsze w s p ó ln a , czy chodzi o życie, czy o teatr. Po
cesarskich schodach miał
prawo wchodzić tylko cesarz – ale i czyściciel schodów. Stalin w
sztuce Salvatore chce mieć
w aktorze Błazna, ale jeśli aktor jest Learem, rolę Błazna musi
przejąć Stalin. Banalna praw-
da? Ależ prawda nigdy nie jest banalna! Ta wymienność postaci i ról,
ta lustrzaność odbicia u
Szekspira, ta (mówię to bardzo, ale to bardzo ostrożnie) dialektyka
Króla Leara od dawna
fascynowała Tadeusza i przez długi czas wydawała mu się ważnym
kluczem do inscenizacji.
Kiedyś, szukając owej wspólnej – w bardziej zresztą dosłownym i
prozaicznym rozumieniu –
sceny, zaproponował jednemu ze swych kolegów zagranie Leara i Błazna
naraz. Mieli grać
obydwie role na zmianę: jednego wieczoru Tadeusz byłby Learem,
nazajutrz Błaznem, i na
odwrót. Kolega zimno odparł, że nie interesuje go „gra do jednej
bramki”.
Musiało to być w 1987 roku, może trochę wcześniej, kiedy Lear nie
stał się jeszcze „wy-
marzoną” rolą Tadeusza, może trochę później. We wrześniu 1987
Stanisław Barańczak napi-
sał w liście, że z największą ochotą przetłumaczy Króla Leara, jeśli
zagrać go ma Tadeusz
Łomnicki. Zaczęliśmy wtedy poważnie myśleć o Szekspirze. Zaczęliśmy?
No, tak. Scena na-
prawdę zawsze jest w s p ól n a , czy chodzi o teatr, czy o życie. Po
schodach dla Leara ma
prawo wchodzić tylko Lear – ale kręci się tam również mnóstwo
innych postaci. Tłumacz.
 
Reżyser. Scenograf. Partnerzy. Sufler. Żona. Dzieciaki. Sąsiedzi.
Rodzeństwo. Szewc. Kra-
wiec. Uliczni przechodnie. Mężowie stanu. Przywódcy partii
politycznych. Pijak wrzeszczący
pod oknem.
Ściskałam niezliczone dłonie, uśmiechałam się grzecznie do Goneryli,
Błazna, Oswalda,
Kenta, Gloucestera, Regany, Księcia Szkocji, Edmunda, Edgara...
Błaznowałam. W kolejnej
wyciągniętej w moją stronę ręce tkwił mikrofon – i już miałam
kategorycznie odmówić od-
powiedzi lub zjadliwie wysyczeć, co myślę o teatrze jako takim i jak
wygląda życie z aktorem
tej miary i tej pracowitości, kiedy napotkałam wzrok Tadeusza. Trwało
to sekundę, ułamek
sekundy. Ale ułamek sekundy zawsze nam wystarczał, żeby zrozumieć, że
identycznie oce-
niamy osobę, sytuację, problem. Moja odpowiedź na pytanie o Leara
była nie najważniejszą,
co prawda, ale jednak częścią kampanii o możliwość zagrania
„wymarzonej” roli. O możli-
6
------------------------------------------------------------- page 7
wość zagrania roli wielkiej, trudnej, znaczącej. Odpowiedziałam.
Teatr jest przecież od życia
silniejszy. Bywa ważniejszy niż życie. Warto dla teatru pobłaznować.
Słyszałam później ten wywiad w radiu, i to kilkakrotnie. Bo
możliwość zarejestrowania
czyjegoś głosu i wyglądu, mechanicznego utrwalenia na wieki dźwięku i
obrazu jest dla ludz-
kości prawdziwym dobrodziejstwem! Wystarczy przycisnąć guzik.
Pamiętam, jak przed kil-
kunastu już chyba laty byłam na wieczorze poświęconym pamięci
Helmuta Kajzara: dwie
aktorki, wdowa i matka wdowy, przyciskały guzik w magnetowidzie i na
monitorach pojawiał
się o n , mąż, zięć, reżyser, pisarz, człowiek teatru, i z głośników
płynęły jego myśli na temat
sztuki, jego „testament artystyczny”. Pamiętam, że wróciwszy
ze Starej Prochowni dałam
przed Tadziem wyraz naiwnemu zdziwieniu: mnie by przecież serce chyba
pękło z żalu, ja
bym tak nie mogła! Ale minęło kilkanaście lat i okazało się, że mogę.
Serce aż tak łatwo nie
pęka. To maszyneria, to taki sam mechanizm jak magnetowid, telewizor
czy radio. Tyle że
boli.
Naciska się guzik – i słychać moje dukanie do mikrofonu (błaznuję,
ale mówię prawdę!),
przerwane wesołym okrzykiem Leara-Tadzia: „Chodź, kochanie, idziemy
na obiad!” Naciska
się guzik i widać Tadeusza Łomnickiego, jak ubrany w kostium Icyka
Sagera, aktora Teatru
Żydowskiego w Moskwie, który to aktor włożył kostium Leara, żeby
błaznować przed Józe-
fem Wissarionowiczem Stalinem, który to Stalin kiedyś istniał
naprawdę, ale został też wy-
myślony jako postać w sztuce Gastona Salvatore, który to Salvatore,
spowinowacony z pre-
zydentem Allende i zaprzyjaźniony z Rudim Dutschke... Widać Leara,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin