Krentz Jayne Ann - Wilcza Harmonia.doc

(1385 KB) Pobierz

Jayne Ann Krentz

Wilcza Harmonia

 

Rozdział  pierwszy

Tawerna tonęła we krwi. Cidra Rainforest widziała czerwień wszędzie - krew sączyła się z rozciętego czoła jakiegoś mężczyzny, innemu zaplamiła cały przód koszuli, jeszcze innemu płynęła z ust. Zerknąwszy w dół, zauważyła, że nawet rąbek jej eleganckiej popołudniowej szaty nie jest bez skazy. Mimo że było to zaledwie maźnięcie na delikatnym żółtozłotym włóknie z najlepszego krystalicznego mchu, wydawało się ono Cidrze wielką plamą, w dodatku nieusuwalną.

Podobnej sceny nigdy nie doświadczyła i nawet nie byłaby w stanie sobie wyobrazić. Zupełnie nie umiała się znaleźć w tej sytuacji. Sparaliżował ją nie tylko widok morza krwi. Dookoła niej trwała zaciekła bójka. Chociaż Cidra doskonale wiedziała, że walczący muszą zadawać sobie ciosy nie do zniesienia, to jednak atakowali się z dziką zaciekłością. Wszechobecna przemoc wzbudziła w niej trwogę.

Chrapliwe jęki, obsceniczne przekleństwa i krzyki rozpaczy wypełniały podłużną salę. Jeden z mężczyzn padł nieprzytomny, powalony zręcznym ciosem kufla po piwie Róża Renesansu, ale nikt nie przerwał walki, żeby mu pomóc. Przeciwnie, dalej odbywał się pokaz wolnoamerykanki, a Cidra odniosła wrażenie, że uczestnikom sprawia on dziką uciechę. Nikt nie leżał skulony, nikt nie zawodził jak człowiek niespełna rozumu, choć tego można by się spodziewać.

Cidra sama była bliska takiej reakcji i powstrzymała się jedynie dzięki temu, że przez wiele lat ćwiczyła się w samodyscyplinie. Scena rozgrywająca się wokół niej była doprawdy niewiarygodna.

W każdym razie tak opisano by to w powieści, pomyślała. Wielka, poorana bliznami, brutalna ręka spadła nagle na jej ramię. To wyrwało ją z osłupienia.

- Chodź, paniusiu, chyba że chcesz tłumaczyć straży, dlaczego tu jesteś. Zabierajmy się stąd jak najszybciej.

Cidra odwróciła się i zobaczyła surową twarz mężczyzny, którego poznała zaledwie przed chwilą, gdy właśnie po to przyszła do tej obskurnej tawerny. Teague Severance wyglądał niezupełnie tak, jak go sobie wyobrażała, i musiała jakoś przyzwyczaić się do tej myśli.

- Straż? - spytała, zahipnotyzowana siłą emanującą z szarych oczu mężczyzny.

- Straż miejska Port Valentine lubi, a nawet uwielbia szybko kończyć takie imprezy. I będzie tu lada chwila. Zmykajmy. Kuchennymi drzwiami powinno nam się udać.

Cidra nie zaprotestowała. Przemoc szalejąca dookoła nie tylko odebrała jej zdolność sensownego myślenia, lecz również zdawała się zakłócać zmysł równowagi, normalnie działający perfekcyjnie. Gdy mężczyzna pociągnął ją ku drzwiom, jednocześnie ratując przed przygnieceniem przez padającego olbrzyma w górniczym kombinezonie, potknęła się i osunęła na kolana.

Teague Severance puścił jej ramię, odciągnięty nagle przez dwóch mężczyzn, którzy zajęci walką na pięści, teraz postanowili z niego zrobić worek treningowy.

Cidra jednak nie zwróciła na to uwagi. Olbrzym, który upadł u jej kolan, nieprzytomnie mrugał powiekami i rozcierał krwawiącą szczękę. Instynktownie zwróciła się do niego i aby mu ulżyć, zaczęła sugestywnie szeptać.

- Skup się, przyjacielu. Skup się, skup się. Ból ustępuje. Czujesz, jak słabnie. Skup się na tym. Podają ci oblivo. Harmonia jest z tobą. Wszystko cichnie. Cichnie. Musisz odprężyć się i pozwolić, żeby ból odpłynął, odpłynął... - Kojący monolog się urwał, Cidra bowiem raptownie odzyskała pion. Pokryta bliznami ręka Severance'a znowu zaciskała się na jej ramieniu. Przez chwilę na pół świadomie zastanawiała się, dlaczego blizny tworzą taki dziwny wzór.

- Co ty wyrabiasz, kobieto, do stu tysięcy piekielnych renegatów?! Wstawaj! Musimy stąd zniknąć. Wilki wyją, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś.

Bezceremonialnie przepchnął ją przez splątaną masę ludzkich ciał i popychał dalej w stronę kuchni.

- Ale ten człowiek tak cierpiał... - szepnęła, zagubiona bardziej niż kiedykolwiek.

- Nie martw się, jutro rano nie będzie już o niczym pamiętał.

Przed Cidrą wyrosła wielka, niezgrabna postać z krwawym uśmiechem i szklistymi oczami. Była ubrana w kosmiczny skafander, podobnie jak Severance, ale pas biegnący skośnie przez tułów miała z taniego, funkcjonalnego syntetyku, a nie pięknej rantganowej skóry. Cidra zauważyła dwie ręce, które ku jej zdumieniu przypominały chwytaki i sięgały prosto po nią.

- Nie uciekaj, kobietko. Możemy gdzieś razem iść na małe manipulowanko. Jak ci się podoba ten pomysł?

Zanim zdążyła wybrać stosowną odpowiedź z listy przygotowanej w głowie na taką okazję, odrażającym natrętem zajął się jej zniecierpliwiony towarzysz.

- Nie dotykaj jej, ty renegacie! Czyżbyś był tak pijany, że nie potrafisz poznać kobiety z Klementii? A poza tym to jest klientka. Moja klientka.

Facet ze szklistymi oczami zamrugał, gorączkowo usiłując skupić wzrok.

- Przepraszam panią... chciałem powiedzieć: przepraszam, otanna. Nie miałem na myśli, uhm, niczego niewłaściwego. Nie bardzo wiedziałem, co robię. Bez obrazy, przysięgam na Świętych, że nie miałem złych zamiarów.

Cidra pośpiesznie odpowiedziała na przeprosiny. Natręt po prostu fatalnie się pomylił.

- Proszę się nie przejmować. Harmonia jest z tobą. A pan nie zrobił mi krzywdy. Jestem... - I tym razem jednak nie dane jej było dokończyć zdania, osłupiała bowiem, stwierdziwszy nagle, że facet z chwytakami wcale jej nie słucha. Stoi odwrócony do Teague Severance'a i to przed nim się kaja.

- Przepraszam, Severance. Nie chciałem spłoszyć ci klientki. To było zwykłe nieporozumienie. Ale lepiej ją stąd zabierz, bo ona w każdej chwili może dostać ocipu.

- Właśnie nad tym pracuję. Tyle że ona nie chce współdziałać.

Cidra poczuła falę uczucia niewątpliwie bliskiego irytacji. Odpowiedziała na to oskarżenie tonem, który nie był ani właściwie modulowany, ani spokojny.

- Staram się współdziałać, otan Severance. Ale okoliczności nie są sprzyjające.

- Po prostu zamknij oczy i przestań robić po swojemu za każdym razem, kiedy jakiś Wilk wchodzi ci w drogę. - Z tymi słowami mężczyzna nazwiskiem Severance znowu pociągnął ją w stronę kuchennych drzwi tawerny.

W kuchence, względnie bezpiecznej za improwizowaną barykadą z podgrzewaczy i dozowników piwa, Cidra i jej towarzysz znaleźli właściciela tawerny oraz jego pracowników, siedzących przy stole i grających w wolny rynek. Piramidki lśniących sardytowych sztonów pośrodku stołu świadczyły o znacznej wysokości stawek. Przy łokciach grających stało kilka butelek piwa. Łysiejący właściciel popatrzył surowo na przybyszy, którzy wtargnęli do środka.

- Ej, tam, do kuchni wstęp wzbroniony. Wiecie o tym - burknął.

- My w tym nie bierzemy udziału - zapewnił go Severance, bynajmniej nie zwalniając kroku w drodze do drzwi. - Po prostu szukamy wyjścia.

Tymczasem właściciel zauważył już obecność Cidry. Wszystko w jej stroju, począwszy od kosztownego grzebienia z ognistego berylu, wpiętego w starannie uplecioną koronę z warkoczy, po pantofelki wyszywane granatową jedwabną nicią, wymownie przypominało o bogactwie i wyrafinowaniu Harmoników.

- Kogo ty tu przyprowadzasz?! Ona wygląda tak, jakby była z Klementii.

- Bo jest.

- O idealna harmonio, zabieraj ją stąd, i to już!

- Właśnie próbuję to zrobić - wyjaśnił Severance, kładąc dłoń na zasuwie. - Święci wiedzą, że próbuję.

- Zdaje się, że zaszło nieporozumienie... - odezwała się Cidra, zerkając przez ramię na rozłoszczonego właściciela tawerny. - Jestem z Klementii, ale nie jestem... nie jestem Harmoniczką.

- Mniejsza o to. Wyjaśnimy wszystko później. - Severance wyprowadził Cidrę na zewnątrz. Nie puszczając jej ramienia, ruszył sprężyście po lśniącym, fluorokwarcowym chodniku, zmuszając ją do dotrzymania mu kroku.

Wonną ciszę wieczoru rozdarł w oddali arogancki jazgot ślizgacza straży miejskiej. Cidra poczuła nagły przypływ wdzięczności dla Severance'a, myśląc o tym, że nie będzie musiała znosić upokarzającego przesłuchania. Kyrene, jej mentorka, byłaby tym wstrząśnięta, nie wspominając już o rodzicach.

Lśniące pasy fluorokwarcu dawały wystarczająco dużo światła, by mogli bez trudu utrzymać właściwy kierunek w rozgrzanym mroku. Chodnik wciąż jeszcze nosił ślady niedawnego deszczu, więc osiadłe na nim krople podświetlone fluorokwarcem wyglądały jak klejnociki. Cidra chciała przystanąć i przyjrzeć się tym naturalnym pryzmatom. Cuda przyrody, prawie tak piękne jak sztuczne, zasługiwały na to, by je docenić. Ale jej towarzysz wyraźnie nie miał zamiaru zwolnić kroku, a Cidra wyczuwała, że nie jest to odpowiednia chwila na wszczęcie dyskusji.

Jednak, mimo że musiała prawie biec obok Teague'a Severance'a, nie mogła nie badać bogatej gamy zapachów niesionych przez wilgotny wietrzyk znad wody. Klementia była subtelną krainą aromatów, wydzielanych głównie przez egzotyczne hybrydy kwiatowe, delikatne tubylcze nosy były więc nieustannie pieszczone. Ale tu, w Port Valentine, zmysł węchu Cidry bombardowały zupełnie nowe wrażenia, sprawiające, że raz marszczyła nos, a zaraz potem głęboko oddychała. To właśnie tutaj Cidra odkryła zapach odpływu morza, zmieszany z zapachem roślinności, która rozkłada się na brzegu, kwaśnym odorem śmietników przy tawernach i ożywczą wonią świeżo spadłego deszczu.

Zdawało jej się też, że wyczuła smugę paprochwastkowego dymu, gdy Severance przepychał ją obok zaciemnionego wejścia. Chciała zatrzymać się i sprawdzić, dlaczego ktoś pali taką niebezpieczną substancję, skoro wszyscy wiedzą, jak bardzo szkodzi organizmowi, ale Severance nie dał jej możliwości. Dwie ulice dalej wreszcie zwolnił kroku i teraz poruszał się już tylko dziarskim marszem.

- W porządku, myślę, że się urwaliśmy. Strażnicy zgarną facetów z tawerny. Nie będą szukać kilku osób, które miały rozsądek, żeby w porę wyjść. Z tobą wszystko okej?

Cidra, która oddychała głęboko, mimo że bez trudu dotrzymywała Severance'owi kroku, odkąd zwolnił, skinęła głową.

- Oczywiście. Ale dziękuję, że pan spytał. - Cidra zawsze wyrażała takie grzecznościowe formułki bardzo oficjalnie, zgodnie z zasadami dobrego wychowania, ale przypomniawszy sobie gdzie jest, spróbowała bardziej kolokwialnego stylu swojego towarzysza.

- A pan? Czy pan jest, uhm, okej?

- Jasne. Ale lepiej zejdźmy z ulicy. Tam dalej jest następna tawerna, zwykle spokojniejsza. Możemy coś zjeść. Jeszcze nie jadłem obiadu, a ty?

- Też nie - odrzekła Cidra. - Jest dopiero druga po wieczornej przebierance, a ja mam zwyczaj jeść o trzeciej.

- Naprawdę? Ja w każdym razie zgłodniałem. Nic tak nie zaostrza apetytu doręczyciela, jak wyciąganie klientów z tawern, w których wybuchła bójka. - Przesłał jej szelmowski uśmiech, który dziwnie ją zakłopotał. - Możesz wypić nektar albo coś, co wasi ludzie normalnie piją.

Cidra zamyśliła się.

- W zasadzie jestem już dość głodna. Może to wina niezaplanowanego wysiłku.

Severance wyszczerzył zęby. Było widać, że są białe i lśniące. Chociaż odblask chodnika sprawiał, że jego szare jak mgła oczy kryły się w cieniu, to reszta surowych rysów potęgowała wrażenie drapieżcy.

- Może.

Cidra zobaczyła, że przelotny, drapieżny uśmiech znikł, i zaczęła dumać, jak to możliwe, że mimika komunikująca normalnie radość i rozbawienie może być tak całkowicie wyzuta z obu. Poczuła się niepewnie. Wilki zasługują na swoje miano, pomyślała.

- Gwoli informacji, chciałam panu powiedzieć, że nie pijamy nektaru w Klementii.

- I oto rozwiało się jeszcze jedno moje złudzenie.

Prowadząc swoją klientkę do następnej tawerny, Severance zdawał się pogrążony w filozoficznej zadumie. Neon nad wejściem informował, że lokal nazywa się Valentine, prawdopodobnie na cześć patrona głównego portowego miasta Lovelady, które rozciągało się dookoła. Napis był otoczony przez neon w kształcie serca.

Znalazłszy się w środku, Cidra z zainteresowaniem rozejrzała się dookoła. Sala, dyskretnie oświetlona różowymi jarzeniówkami, była o wiele cichsza i elegantsza niż w pierwszej tawernie. Liczni goście siedzący w lożach i przy barze, znajdującym się w głębi, posilali się albo popijali. Panowała tu swobodna, swojska atmosfera, a w dodatku było nawet dość czysto. Wilki i Harmoników łączyło upodobanie do tradycyjnej obsługi kelnerskiej, więc podawania potraw nie zautomatyzowano.

- Rozumiem, że ten lokal aprobujesz? - Severance bacznie przyjrzał się jej minie, gdy przystanęli krok od wejścia.

Cidra zarumieniła się, wyczuwając sarkazm.

- Tak. Potrzebuję jedynie miejsca, w którym będę mogła omówić z panem moją sprawę.

- Poczekaj, zamówię sobie coś do zjedzenia. Wolę rozmawiać o interesach nad dobrym befsztykiem. - Severance przeszył groźnym spojrzeniem kierowniczkę sali z Valentine i w końcu zwrócił jej uwagę. Zerknęła na niego, a potem na Cidrę. Gdy tylko dostrzegła elegancki strój Cidry i jej królewską postawę, podeszła w pośpiechu, bardzo skruszona.

- Przepraszam, że musieli państwo czekać, otanna. Mam wolną bardzo przytulną lożę w głębi sali. Nikt tam nie będzie państwu przeszkadzał.

Cidra skłoniła głowę na znak zgody.

- To bardzo miło z pani strony. - Chwilę później siedziała już na nowym miejscu. Kelner zmaterializował się błyskawicznie i wykonawszy dość niezgrabny ukłon, zaczął rozkładać sztućce na stoliku.

- Muszę przyznać, że masz swoje zalety - powiedział Severance, zająwszy miejsce na ławie naprzeciwko Cidry. - Mnie tak gorliwie nie obsługują. - Zerknął na holograficzne menu i prawie natychmiast podjął decyzję. - Zamówię befsztyk z torii. Może z uwagi na twoją obecność usmażą go tak, jak sobie zażyczę. A co dla ciebie?

Cidra przeglądała menu, gorączkowo szukając dania, które nie zawiera mięsa. Wreszcie zauważyła hologram znajomego korzenia z Lovelady i czegoś, co wyglądało na zieleninę. Grzecznie zamówiła to u kelnera, który tak bardzo skupił się na tym, żeby wszystko jak najdokładniej zapamiętać, że w końcu Cidra musiała specjalnie go prosić, żeby przyjął zamówienie również od Severance'a.

- Ja chcę befsztyk. Duży. I ma być z rusztu, a nie z mikrofalówki, rozumiesz? Chcę, żeby był półsurowy. Krwisty w środku. Powtarzam: półsurowy.

Cidra siłą woli ukryła obrzydzenie. Tymczasem Severance zamówił jeszcze dwa kufle piwa Róża Renesansu, zanim zdążyła mu powiedzieć, że nie bierze tego do ust. Wiedziała, że ciemny i mocny napój jest sporządzany z kolców kwiatu o trujących właściwościach, przez co uważano, że w nadmiarze może być niebezpieczny. Udało jej się zachować zadowoloną minę aż do odejścia kelnera, ale natychmiast potem ciężko westchnęła.

- Czujesz się jak oszustka? - Severance rozsiadł się wygodniej na ławie i wyprostował pod stołem nogi obute w glany.

W tej samej swobodnej pozie siedział, gdy go pierwszy raz zobaczyła. Świadoma swojej poprawnej i pełnej wdzięku postawy, zaczęła się zastanawiać, czy Severance kiedykolwiek usiadł tak, jak należy. Obcisły, szary skafander kosmiczny opinał mu się na ramionach i podkreślał muskulaturę torsu. Wyglądał podobnie jak u innych pilotów, miał surowy krój z funkcjonalnym kołnierzykiem i mankietami, które można było dla wygody rozpiąć lub ciasno, schludnie spiąć. Severance naturalnie oba miał rozpięte, więc spod podciągniętych mankietów wyłaniały się silne przedramiona. Równie obcisłe spodnie były wpuszczone w glany.

Patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że mimo szczupłej sylwetki jest bardzo rosły. Cidrę dziwnie to niepokoiło, lecz jednocześnie budziło jej zaufanie. Czarne włosy pilota zostały niedawno przystrzyżone na jeża, prawdopodobnie niezwłocznie po powrocie z długiej podróży na Renesans. W przyjaznym świetle fluorokwarcowej lampy Cidra zauważyła, że rantganowy pas Severance'a jest ręcznie zdobiony przez nietuzinkowego rzemieślnika.

Przez chwilę zastanawiała się, czy jest to może jego własne dzieło, nie znalazłszy odpowiedzi, ocknęła się jednak z zadumy, przypomniała sobie bowiem, że musi odpowiedzieć na pytanie.

- Owszem, czuję się oszustką. Wszyscy biorą mnie za Harmoniczkę.

- A niech biorą. To działa, nie?

- Na to wygląda. - Cidra przyglądała mu się przez chwilę. - Ale pan od razu wiedział, że nie jestem Harmoniczką, prawda?

Wzruszył ramionami.

- Nie byłem pijany, kiedy do mnie podeszłaś, a poza tym miałem okazję przyjrzeć się twoim oczom, zanim wszyscy wzięli się do bitki. Nie znam wielu Świętych, ale i tak wiem, że mają coś takiego w oczach... no, coś innego.

Cidra skinęła głową.

- Owszem. - Po chwili dodała: - Harmonicy nie znoszą tego przezwiska, pan wie, prawda?

Severance uśmiechnął się kwaśno, ale uśmiech szybko mu zgasł.

- Święci? Niemożliwe. Harmonicy są z natury niezdolni do nieznoszenia czegokolwiek, zwłaszcza jeśli chodzi o taką bagatelę jak przezwisko.

- Oczywiście ma pan rację. Powinnam była powiedzieć, że wolą, kiedy nie nazywa się ich Świętymi.

- Wobec tego nie powinni być tak cholernie doskonali – odparł bezceremonialnie Severance. Uniósł dłoń, by stłumić w zarodku protest Cidry. - Już dobrze, dobrze. Wycofuję tę uwagę. Nie chcę się z tobą kłócić. Przecież jesteś z Klementii, a do tego chcesz ze mną ubić poważny interes. - Na chwilę zamilkł, a w jego oczach znowu pojawił się dziwny wyraz. - Naprawdę jesteś z Klementii, co? Nie udajesz? Nie jesteś aktorką?

- Urodziłam się w Klementii - stwierdziła Cidra i natychmiast pożałowała tego pokazu dumy. Prawdziwy Harmonik jest wyższy ponad uczucie dumy. - Moi rodzice są Harmonikami – dodała ciszej.

Severance zerknął na nią i można byłoby to wziąć za przejaw zainteresowania, gdyby nie chłodny, taksujący wyraz jego oczu.

- Podobno skłonność do podążania Drogą jest dziedziczna.

- Nie ma reguły bez wyjątków, otan Severance. Obawiam się, że właśnie jestem wyjątkiem.

- To jasne. Inaczej zemdlałabyś, kiedy pijany górnik zachlapał ci krwią ten wymyślny fatałaszek. - Cidra wzdrygnęła się, porażona prawdziwością jego słów. Chciała wierzyć, że udało jej się zachować względną jasność myślenia dzięki długotrwałej pracy nad sobą, ale teraz musiała przyznać, że nawet najsurowsza samodyscyplina nie uchroniłaby prawdziwego Harmonika przed skutkami widoku takiej przemocy, jaki stał się jej udziałem. - Czyli jesteś wyjątkiem - ciągnął Severance - ale pochodzisz z Klementii. I chcesz załatwić ze mną sprawę?

-Tak.

- W porządku. - Zerknął na kosztowny grzebień z ognistego berylu w jej włosach. - Wyglądasz na taką, co płaci za doręczenie, a mnie klient zawsze się przyda... - Urwał, bo kelner postawił przed nimi dwa kufle ciemnego piwa Róża Renesansu. Severance natychmiast upił długi łyk i wyraźnie usatysfakcjonowany spojrzał nad brzegiem kufla prosto w oczy Cidry. - Co mam doręczyć?

Cidra odchrząknęła.

- Mnie.

Severance odstawił kufel na stół.

- Powtórz, proszę, tylko wolniej. Jestem Wilkiem, powinnaś o tym pamiętać. Nie mam zdolności wglądu ani telepatii. Nie jestem nawet szczególnie dobry w zgadywankach.

- To dosyć proste, otan Severance.

- Teague.

- Słucham?

Machnął ręką, zniecierpliwiony.

- Mam na imię Teague. Później dobrałem sobie nazwisko Severance. Możesz używać tego albo tamtego, jak wolisz, ale daj spokój z trzymaniem się form. W mojej branży nikt nie mówi otan.

Cidra z powagą skinęła głową.

- Niech mi pan wybaczy, Teague Severance. W moim świecie przestrzeganie form grzecznościowych jest bardzo ważne.

W odpowiedzi Severance się skrzywił.

- Wiem. Jestem pewien, że w Klementii znakomicie się to sprawdza. Ale w prawdziwym wszechświecie to zwyczajna strata czasu. Lepiej szybko wytłumacz, o co ci chodzi, zanim zapłaczemy się na dobre w filozoficznej dyskusji o potrzebie form grzecznościowych.

Na twarzy Cidry pojawił się na chwilę wyraz rozbawienia.

- Czy pan jest w stanie zaplątać się w tak ezoteryczną dyskusję?

- Mogę się zaplątać albo po prostu znudzić. Jedno z dwojga.

- Rozumiem. - Zaczerpnęła tchu i znów przybrała rzeczowy ton. - Jak powiedziałam, chcę nadać na bagaż samą siebie.

Przyjrzał się jej skupionej twarzy.

- Dokąd?

- Dokądkolwiek pan leci. Nie mam na myśli określonego punktu docelowego, chociaż Renesans jest wysoko na mojej liście. Doręczyciele są znani z nietypowych tras. Czytałam o ludziach pańskiej profesji, że dolecicie prawie wszędzie w całym systemie Stanza Ninę, byle tylko doręczyć przesyłkę. I nie robi wam szczególnej różnicy co to za miejsce.

- Pod warunkiem, że ktoś płaci za doręczenie - zwrócił jej uwagę. Potem pochylił się ku niej, opierając łokcie o blat stołu. Nawet w ciepłym świetle lampy jego surowe rysy nie wydawały się łagodniejsze. - Ale rzadko wozimy pasażerów, chyba że w nagłych sytuacjach. A turystów nie bierzemy nigdy.

- Wiem, że to nie jest przyjęte.

- A wiesz dlaczego?

- Przypuszczalnie wiąże się to z samotniczą naturą większości doręczycieli - zaryzykowała Cidra. - Mówiąc językiem psychologów, przedstawiciele pańskiej grupy zawodowej są często charakterologicznie niezdolni do nawiązywania bliższych kontaktów społecznych.

- Wiąże się to z kubaturą. Statki pocztowe są małe i każdy kawałek przestrzeni ma przynosić zysk. W porównaniu z paczkami i listami pasażerowie nie są dochodowi. Przede wszystkim trzeba im dawać jeść, a to oznacza dodatkowe zapasy żywności na pokładzie. Pasażerowie nie obywają się bez snu. Potrzebne jest więc dla nich miejsce do spania. Pasażerowie chcą wreszcie mieć rozrywki. To cholernie przeszkadza. Jest więc pod każdym względem taniej, korzystniej i zdrowiej dla własnych nerwów skupić się na poczcie. Jeśli chcesz zwiedzić system, to kup sobie bilet na statek pasażerski.

Cidra cierpliwie pokręciła głową.

- Statki pasażerskie kursują tylko do głównych portów na Renesansie i QED. Stamtąd musiałabym szukać innych środków transportu do mniejszych miejscowości. O ile wiem, to szanse ich znalezienia są w najlepszym wypadku niewielkie. Poza tym mam skromny kredyt. Nie stać mnie na wiele. Nie stać mnie nawet na podróż do wszystkich interesujących miejsc tutaj, na Lovelady, a co dopiero mówić o innych planetach i ich księżycach. Proszę, niech pan nie wyciąga mylnych wniosków na podstawie mojego wyglądu. Większość rzeczy, które mam na sobie, dostałam w prezencie od rodziców.

Severance wytrzeszczył na nią oczy.

- Proszę mi wybaczyć pewną ociężałość umysłową, ale zdaje się, że przegapiłem coś ważnego. Jeśli nie stać cię na statek pasażerski, to jak, do stu tysięcy piekielnych renegatów, zamierzałaś zapłacić za lot statkiem pocztowym po trasie widokowej?

Cidra uśmiechnęła się olśniewająco, dotarli bowiem do sedna jej planu.

- Zamierzałam zaciągnąć się jako członek załogi. Chcę odpracować prawo przelotu, Teague Severance.

Nie wiadomo, jaką dałby jej odpowiedź, gdyby akurat w tej chwili nie ukazał się kelner, niosący jedzenie na podgrzewanych tacach. Dymiący jeszcze befsztyk znalazł się przed Severance'em, który z satysfakcją przyjrzał się wypalonym krzyżykom, stanowiącym ślady po ruszcie. Cidra wbiła wzrok w warzywa na swoim talerzu, byle tylko nie spojrzeć na mięso. Kelner stał obok w oczekiwaniu, wyraźnie zaniepokojony, póki nie podniosła głowy i mnie zorientowała się w sytuacji.

- Och, jakie smaczne jedzenie. Właśnie o to mi chodziło. Proszę podziękować obsłudze w kuchni.

Kelner rozpromienił się i znikł, nie czekając bynajmniej, aż Teague Severance wypowie się na temat swojego befsztyka. Severance'owi to zresztą nie przeszkadzało, gdyż był zbyt zajęty rozkrawaniem krwistego przysmaku. W ogóle nie zwrócił uwagi na Cidrę, która odwracała oczy od jego talerza i z najwyższym trudem opanowywała odruchy wymiotne.

- Taki jak trzeba - oznajmił, przeżuwając pierwszy kawałek mięsa z nabożnym skupieniem, jakie Harmonicy rezerwowali dla kieliszka dobrego wina. - Słusznie powiedziałem, są z ciebie korzyści. Czy wiesz, jak trudno jest znaleźć lokal, gdzie można dostać mięso z rusztu, a nie z mikrofalówki?

Cidra nie zwracała uwagi na jego gadaninę. Była pochłonięta deklamowaniem w myśli formuły, która poprzedzała wieczorny posiłek. Ten rytuał pozwolił jej oderwać uwagę od krwawych resztek zwierzęcia na talerzu Teague. Gdy doszła do ostatniego słowa, zaczęła dyskretnie szukać na stole pałeczek, jakimi powinno się jeść warzywa. Nie znalazła jednak, musiała więc zadowolić się uniwersalnym widelcem, który leżał obok noża przy jej talerzu. Na widok ostrza drgnęła. Myśl o broni na stole była niepokojąca w najwyższym stopniu. Trudno, musiała przyzwyczaić się do łamiących przyjęte formy obyczajów Wilków przy jedzeniu.

- Dokończysz swoje piwo? - spytał Severance.

Cidra zerknęła na kufel, dotąd nietknięty, i pokręciła głową. Słynny napój nie wydawał jej się zachęcający.

- Wobec tego skończę za ciebie - powiedział Severance i sięgnął nad stołem po kufel.

- Jeśli chodzi o mój przelot pańskim statkiem, Severance, to chcę podkreślić, że jestem w pełni przygotowana do pracy. Nie zamierzam być tylko zbędnym bagażem.

- Paniusiu, statki pocztowe są obsługiwane przez jedną osobę. Większej załogi nie potrzeba.

- Słyszałam, że piloci czasem biorą kogoś na pokład – upierała się. - Z pewnością podczas lotu musi być wiele drobnych obowiązków do wykonania.

Przestał przeżuwać na wystarczająco długą chwilę, by zmierzyć ją surowym spojrzeniem.

- Sytuacje, o których mówisz, noszą potocznie nazwę umów grzecznościowych. Próbowałem tego raz i skończyło się katastrofą.

- Z jakiego powodu?

Zmełł pod nosem przekleństwo i znowu zajął się piłowaniem swojego mięsa.

- Kobieta, z którą zawarłem umowę, omal nie doprowadziła mnie do obłędu. Jeszcze zanim dolecieliśmy na Renesans, skakaliśmy sobie do gardeł. Musiałem wysadzić ją w Port Try Again zafundować jej bilet na Lovelady. Po tym doświadczeni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin