Lindsey Johanna - Nieposkromiony Colt Thunder.pdf

(830 KB) Pobierz
317535714 UNPDF
Rozdział 1
Wyoming, 1878
Nie używał teraz swojego bykowca, który przy każdym smagnięciu mógł wyrwać centymetr
ciała. Zabawa za szybko by się skończyła. Callan zaproponował krótszy, cieńszy koński bat, który
również zmieni plecy ofiary w krwawą miazgę, ale zajmie to znacznie więcej czasu. Ramsay był
jak najbardziej za tym. Mógł się tak bawić godzinę i dłużej, zanim osłabło mu ramię.
Gdyby Callan aż tak się nie wściekł, pewnie kazałby zastrzelić indiańca. Tymczasem życzył
sobie, żeby ten cierpiał i wył z bólu, nim skona, a Ramsay zamierzał spełnić to życzenie. Jak dotąd
zaledwie bawił się z ofiarą, posługując się batem w taki sam sposób jak bykowcem: ciął skórę to tu,
to tam, powodując niewielkie szkody, a jednocześnie dojmujący ból.
Indianiec do tej pory nawet nie jęknął, nawet nie wstrzymał oddechu. Jeszcze się odezwie,
kiedy Ramsay, zamiast smagać, zacznie go biczować. Ale nie ma pośpiechu, chyba że Callan się
znudzi i każe mu przestać. Do tego jednak nie dojdzie, bo szef za bardzo się wkurzył. Ramsay
potrafił sobie wyobrazić, jak by się czuł, gdyby odkrył, że człowiek zalecający się do jego córki
należy do tej przeklętej rasy.
Przez wiele miesięcy oszukiwał Callana, zapewne tak samo jak i jego córkę Jenny, na co
wskazywałaby jej reakcja, kiedy ojciec ją oświecił. Pobladła i omal nie zemdlała, a teraz stała na
werandzie wraz z ojcem, nie mniej wściekła niż on.
Cholerny wstyd, bo dziewczyna jest naprawdę ładna. Kto ją teraz zechce, kiedy rozejdzie się
wieść, z kim się zadawała, komu pozwalała się obłapiać i nie wiadomo co jeszcze. Została oszukana
tak samo jak ojciec, lecz któż by przypuszczał, że przyjaciel Summersów może być półkrwi
indiańcem? Nosił się jak biały, mówił jak biały, włosy miał krócej przycięte niż większość białych
i nosił rewolwer u pasa. Z wyglądu nikt by tego nie odgadł, bo jedyne, co w nim było indiańskie, to
zupełnie proste, czarne włosy i śniada skóra, choć szczerze mówiąc, niewiele ciemniejsza, niż mają
inni zaganiacze bydła.
Callanowie dalej by nic nie wiedzieli, gdyby Długa Szczęka Durrant im nie powiedział.
Durranta wyrzucono z roboty na ranczu w Rocky Valley i zaledwie wczoraj zatrudnił się u Callana.
Był akurat w stodole, gdy Colt Thunder* (* Dosł. Grzmiący Kolt (przyp. tłum.).) - jak ten diabli
pomiot kazał siebie nazywać - wjechał do środka na swym potężnym dereszu, potomku
wystawowego ogiera pani Summers. Naturalnie, zaciekawiony Durrant nie omieszkał zapytać
jednego z ludzi, co Thunder tutaj robi, a kiedy się dowiedział, że od trzech miesięcy kręci się koło
Na ranczu Callana ciszę letniego dnia zakłócało jedynie złowieszcze trzaskanie bata. Grupka
mężczyzn na trawiastym podwórzu przed domem obserwowała w milczeniu, jak Ramsay Pratt robi
użytek z bata z wprawą, z której już wcześniej zasłynął. Były poganiacz bydła, jak zazwyczaj
nazywano pastuchów prowadzących stada, uwielbiał popisywać się swoim kunsztem.
Błyskawicznym ruchem nadgarstka potrafił batem wybić rewolwer z dłoni przeciwnika albo
poderwać konia do galopu, nawet nie musnąwszy skóry na jego zadzie. Podczas gdy inni mężczyźni
nosili na biodrze pistolety, Pratt chodził z trzyipółmetrowym bykowcem przytroczonym do pasa.
Jednak dzisiejszy jego popis różnił się nieco od zwykłych sztuczek. Tym razem ciął na pasy skórę
na plecach jakiegoś mężczyzny.
Ramsay z wielką radością wypełniał rozkaz Waltera Callana. Już wcześniej zdarzało mu się
zaćwiczyć człowieka na śmierć, czerpiąc z tego przyjemność, o czym nikt tutaj, w Wyoming, nie
wiedział. On nie załatwiał sprawy ot tak, po prostu, jak robią to rewolwerowcy. Jeżeli im przyszła
ochota zabić człowieka, wszczynali zwadę i w parę sekund było po wszystkim, a kiedy rozwiał się
dym, twierdzili, że sięgnęli po broń w samoobronie. Natomiast przy jego wyborze broni najpierw
należało rozbroić przeciwnika, a później smagać go batem, dopóki nie wyzionie ducha. W takich
okolicznościach mało kto byłby skłonny uwierzyć, że działał w samoobronie. Lecz tym razem
wypełniał rozkaz szefa, a ofiara była nic nieznaczącym mieszańcem, więc nikt nawet palcem nie
kiwnie.
Jenny, bardzo się zdziwił. Zetknął się z Coltem w poprzedniej robocie; był bliskim przyjacielem
jego szefa, Chase'a Summersa, i jego żony Jessiki. Wiedział również, że Colt jest półkrwi
Indianinem, który jeszcze trzy lata temu żył jak wojownik pośród Czejenów, choć ta wiedza nie
wyszła poza Rocky Valley; jak widać, nie wyszła aż do dziś.
Durrant nie marnował czasu; odszukał swego nowego pracodawcę i poinformował go
o wszystkim. Może gdyby nie zrobił tego przy trzech innych parobkach, Callan inaczej by rozegrał
sprawę. Ale z powodu tych trzech mężczyzn, świadków wstydu jego córki, za diabła nie mógł
darować życia temu nędznikowi. Skrzyknął resztę swoich ludzi i kiedy Colt Thunder wyszedł na
werandę, by zabrać Jenny na popołudniowy piknik, ujrzał sześć rewolwerów wymierzonych w swój
brzuch, co było wystarczająco mocnym argumentem, żeby trzymać rękę z daleka od własnej broni,
której szybko go pozbawiono.
Colt był wysoki, żaden z mężczyzn wokół nie dorównywał mu wzrostem. Ci, którzy przez
ostatnie trzy miesiące stykali się z nim, nigdy nie mieli powodu, żeby się go obawiać, bo zazwyczaj
był uśmiechnięty i nic nie wskazywało, by miał porywczą naturę. Tak było aż do teraz, kiedy znikły
wątpliwości, że wychował się wśród północnych szczepów Czejenów, tych samych, którzy wraz
z Siuksami zaledwie przed dwoma laty pod Little Bighorn w Montanie dokonali masakry oddziału
pułkownika Custera, składającego się z dwustu żołnierzy. Colt Thunder w mgnieniu oka
przeistoczył się w Czejena, dzielnego, śmiertelnie niebezpiecznego, dzikiego, nieokiełznanego
indiańca, którego wygląd napełnia lękiem serca cywilizowanych ludzi.
Nie poddał się łatwo, kiedy pojął, że nie zamierzają go zastrzelić. Potrzeba było siedmiu
ludzi, aby go przywiązać do koniowiązu przed domem, i żaden z tych siedmiu ludzi nie wyszedł
z walki bez szwanku. Siniaki i rozbite nosy stłumiły uczucie niesmaku, jakie mogłoby ich ogarnąć,
kiedy Walter Callan rozkazał Ramsayowi przynieść bicz, chcąc, by skazaniec umierał powoli. Colt
nawet nie drgnął, słysząc polecenie. Nadal stał niewzruszony, mimo że podarta koszula nasiąkła
krwią z wielu małych ran zadanych batem Ramsaya.
Ciągle stał, oparty biodrami o półtorametrowy koniowiąz, jego jedyną podporę, z ramionami
rozciągniętymi do jego końców. Brakowało miejsca, by rzucić go na kolana. W końcu sam się
osunie, ale na razie stał wysoki i wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, i tylko przykurcz
palców mocno zaciśniętych na drągu świadczył o bólu, a może o gniewie.
Ta właśnie tak cholemie dumna postawa uświadomiła Ramsayowi, że tym razem jest inaczej
niż w tamtych przypadkach, gdy katował ludzi batem. Dwaj Meksykanie w Teksasie, do których
zabrał się w ten sam sposób, padli bez ducha po dwóch czy trzech smagnięciach. Stary poszukiwacz
złota w Kolorado, którego Ramsay pozbawił zarówno złota, jak i życia, zaczął się drzeć, zanim go
zdążył uderzyć. Ale tu ma do czynienia z indiańcem, albo przynajmniej z indiańskim
wychowankiem; a czyż nie obiło mu się o uszy, że indiańcy z Północnych Równin mają jakiś rytuał,
podczas którego sami zadają sobie tortury? Jest gotów się założyć, że ten potwór ma parę blizn na
torsie albo na plecach. Rozzłościł się na tę myśl. Wygląda na to, że się naharuje, zanim wydrze mu
z gardła krzyk. Czas poważnie zabrać się do roboty.
Pierwsze porządne smagnięcie batem przez plecy przypominało znakowanie gorącym
żelazem, z tą jedną różnicą, że zabrakło swądu przypalanego ciała. Colt Thunder nawet nie zmrużył
powiek; nie zrobi tego, dopóki Jenny Callan będzie obserwować go z werandy. Cały czas patrzył jej
prosto w oczy. Były tak samo niebieskie jak jego, tyle że znacznie ciemniejsze, przypominały szafir
w pierścionku Jessie, który tak lubiła nosić. Jessie? Boże, rozgniewa się, kiedy się dowie, bo
przecież zawsze go ochraniała, szczególnie odkąd zjawił się na progu jej domu trzy lata temu, a ona
postanowiła go zmienić w białego człowieka. Sprawiła, że sam uwierzył, iż to się może udać.
Powinien był mieć więcej rozumu.
Myśl o niej - nakazywał sobie... Nie, to na nic, potrafił jedynie przywołać obraz Jessie
płaczącej nad tym, co z niego zostanie, kiedy z nim skończą. Jenny - to na niej musi skoncentrować
uwagę.
Do diabła, ile było tych uderzeń? Sześć? Siedem?
Jenny, jasnowłosa piękność, słodka jak karmelki domowej roboty. Jej ojciec osiadł
w Wyoming zaledwie przed rokiem, gdy zakończyły się wojny z Indianami, a pobitych Siuksów
i Czejenów zamknięto w rezerwatach. Colt w najgorętszym okresie był razem z Jessie i Chase'em
w Chicago. Jessie utrzymywała przed nim te wiadomości w tajemnicy, obawiając się, że będzie
chciał wrócić i walczyć wraz ze swymi ludźmi. Nie wróciłby. Jego matka, siostra i młodszy brat już
nie żyli; w 1875 roku, zaledwie dwa miesiące po opuszczeniu przez niego plemienia, kilku
poszukiwaczy złota zmierzających ku Czarnym Wzgórzom natrafiło na nich i wszystkich zabiło.
Odkąd na tym terenie w 1874 roku natrafiono na złoto, zaroiło się tam od poszukiwaczy. To złoto
w samym sercu indiańskiego terytorium było początkiem końca. Indianie od zawsze o nim
wiedzieli, ale odkąd rozeszła się wieść wśród białych, nic nie było w stanie ich powstrzymać.
I chociaż to oni swoją obecnością złamali traktat, za nimi pojawiła się armia, żeby ich osłaniać.
Potem było jeszcze wielkie zwycięstwo Indian pod Little Bighorn i dalej już nic.
Przeczuła to matka Colta, Kobieta znad Szerokiej Rzeki. Dlatego sprowokowała awanturę
pomiędzy nim a ojczymem, Zbiegłym z Wilkami, niejako zmuszając go do odejścia z plemienia.
Wysłałaby z nim razem jego siostrę, Małego Szarego Ptaszka, gdyby nie była ona mężatką.
Matka przyznała się do tego po fakcie, kiedy było za późno, żeby odwrócić bieg wypadków;
wyznała też, czym się kierowała. Był na nią wściekły. Miał za nic jej obawy co do przyszłości.
Wiedział jedynie, że to koniec jego życia w plemieniu. Ale ona widziała nadciągający kres,
a zmuszając go do odejścia, niejako ofiarowała mu nowe życie.
Świadomość, że matka miała rację i że zamknięto by go w rezerwacie, gdyby przetrwał
wojnę, a ojczym i starszy brat też by tam mieszkali, gdyby uszli z życiem, napełniała go goryczą.
Ale jeszcze większe rozgoryczenie budziła myśl, że ocalał, by tak skończyć.
Dwadzieścia pięć? Trzydzieści?
Nieraz miał okazję podziwiać zręczność Ramsaya Pratta w posługiwaniu się batem, kiedy
przychodził z wizytą do Jenny. Ten człowiek chełpił się tym, co potrafi. A teraz popisywał się
wobec stojących za nim mężczyzn, wielokrotnie trafiając batem w to samo miejsce co wcześniej;
najpierw przecinał skórę, potem otwierał i pogłębiał ranę, by znowu powtarzać całą procedurę dla
samej zabawy, a także - by zadać ból.
Colt wiedział, że Pratt może wywijać batem bez końca. Był zbudowany jak niedźwiedź,
a z powodu spłaszczonego, ledwo zarysowanego nosa, pozlepianych, brunatnych kudłów wiszących
mu do ramion, wąsów i gęstej brody ginącej pod włosami wyglądał też jak niedźwiedź. Nikt
bardziej od niego nie przypominał dzikusa. Colt dostrzegł ów radosny błysk w jego oku, kiedy
posłano go po bat. Uwielbiał tę robotę.
Jak długo jeszcze Jenny będzie tam stać i patrzeć z takim samym obojętnym, zaciętym
wyrazem twarzy jak jej ojciec? Czy naprawdę myślał o ożenku z tą dziewczyną i o kupnie rancza za
woreczek złota, pożegnalny dar matki, który znalazł w swoich rzeczach po przyjeździe do Rocky
Valley?
Pragnął Jenny od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Jessie żartowała z jego zainteresowania
dziewczyną i namawiała do działania. To dzięki jej zabiegom nabrał pewności siebie i pokonał
wahanie.
Kiedy po raz pierwszy spotkali się tak naprawdę, przekonał się, iż Jenny odwzajemnia
zainteresowanie; tak bardzo je odwzajemniała, że zanim upłynął miesiąc, obdarzyła go wiankiem.
Tamtej nocy się oświadczył, snuli plany o wspólnej przyszłości, czekając na odpowiedni moment,
żeby poprosić ojca o jej rękę. Stary Callan widział, co się święci. Bydło z Rocky Valley pasło się na
otwartych terenach, sięgających aż po ranczo Callanów, więc Colt zjawiał się z wizytą trzy, cztery
razy w tygodniu - za dnia, a także wieczorami. Na wybuch szału Waltera Callana niewątpliwie
miało wpływ przekonanie o jego poważnych zamiarach. Ale skąd złość Jenny?
Teraz pojął, że powinien był powiedzieć jej o swojej przeszłości, o tym, że naprawdę
nazywa się White Thunder, czyli Biały Grzmot, a imię Colt wymyśliła dla niego Jessie. Kłopot
w tym, iż wiedział, że by mu nie uwierzyła, sądząc, że stroi sobie z niej żarty. Jessie aż za dobrze
wykonała swoje zadanie, on często nawet myślał jak biały.
Ale teraz dla Jenny przestał być białym. Widział jej wściekłą minę, zanim się opanowała
i, podobnie jak ojciec, skryła emocje pod maską obojętności, kiedy zaczęło się biczowanie.
Żadnych łez, niczego, co by świadczyło o tym, że pamięta dotyk jego ust i dłoni, albo swoje
błaganie o pieszczoty za każdym razem, gdy spotykali się na osobności. Stał się dla niej jeszcze
jednym Indianinem, który dostaje za swoje, bo śmiał spojrzeć na białą kobietę.
Nogi się pod nim uginały, słabł mu wzrok. Ogień trawiący ciało zdawał się eksplodować w
mózgu. Nie wiedział, jakim cudem jeszcze stoi, jak udaje mu się zapanować nad drganiem mięśni
twarzy. Sądził, że poznał granice bólu podczas Tańca Słońca* (* Rytualna ceremonia Indian
z Wielkich Równin, połączona z kilkudniowym postem, zbiorowymi tańcami i poddawaniem się
torturom, których celem była pokuta i wprowadzenie się w trans (przyp. tłum.).) , lecz to były
zaledwie igraszki w porównaniu z tym tutaj. A Jenny nie zamknęła oczu ani nie odwróciła głowy.
Z miejsca na werandzie nie mogła widzieć jego pleców. Zresztą to i tak nie miało znaczenia.
Podobnie jak nie miało znaczenia dalsze wpatrywanie się w jej oczy. Już nie tłumiło bólu.
Walter Callan dał znak Ramsayowi, by przestał, w chwili gdy Coltowi opadły powieki,
a głowa osunęła się na bark.
- Żyjesz jeszcze, chłopcze?
Colt nie zareagował. W jego głowie, w gardle narastał krzyk gotów się wyrwać, jeśli tylko
otworzy usta. Prędzej odgryzie sobie język, niż na to pozwoli. I wcale nie kierował się zawziętą,
nieopanowaną indiańską dumą, wybierając milczenie. Wśród Indian odwaga białego człowieka
budziła uznanie. Ale nie liczył na uznanie tych mężczyzn za swoje męstwo. Milczał dla siebie, ze
względu na szacunek do samego siebie.
Pytanie Callana przerwało panującą wokół ciszę. Rozległy się okrzyki zdziwienia, że
jeszcze się trzyma na nogach, dyskusje, czy można zemdleć, nie osuwając się na ziemię; ktoś rzucił
propozycję, by przynieść wiadro wody i wylać je na skazańca, jeśli rzeczywiście stracił
przytomność. I wtedy otworzył oczy, na tyle świadomy, by wiedzieć, że dotyk wody do
zmaltretowanych pleców pozbawi go kontroli nad sobą. Trudniej mu przyszło unieść głowę, ale
pokonał słabość.
- Nie uwierzyłbym, gdybym sam tego nie widział na własne oczy - odezwał się ktoś
w pobliżu.
Znowu zaświstał bat, padały kolejne razy, ale nikt już nie zwracał na nie większej uwagi -
poza oprawcą i jego ofiarą.
- Nie do wiary - burknął ktoś za plecami Colta. - To niemożliwe, że on jeszcze stoi.
- A czego się spodziewałeś? Jest tylko na wpół człowiekiem, stoi ta jego druga połowa.
Ramsay ogłuchł na te rozmowy i skupił się wyłącznie na świeżych ranach. Był wściekły, że
dotąd nie złamał indiańca, a gniew osłabia celność uderzeń. Ten skurwiel mu tego nie zrobi. Nie
może zdechnąć bez ani jednego jęku.
Był taki zły, że nie usłyszał jeźdźców, którzy nagle wypadli spoza zabudowań, choć wszyscy
inni już wcześniej ich słyszeli. Odwracając się, zobaczyli Chase'a i Jessikę Summersów, którzy
pędzili wprost na nich wraz z grupą około dwudziestu kowbojów.
Jeśli nawet doszedł go tętent koni, pewnie założył, iż to ludzie Callana wracają z pastwiska,
bo Pratt nie przerwał chłosty. Akurat w chwili, gdy się zamierzał, by kolejny raz smagnąć batem
plecy Colta, Jessie Sumrners chwyciła strzelbę i wypaliła.
Kula, która miała roztrzaskać czaszkę Ramsaya, przeleciała nad jego głową; to Chase
Sumrners, odgadując zamiar żony, podbił w ostatniej chwili jej ramię. Dla wszystkich ludzi
z Rocky Valley ten wystrzał był sygnałem do sięgnięcia po strzelby i rewolwery. Wszyscy parobcy
Callana zamarli, nie śmiejąc nawet odetchnąć.
W tej chwili do świadomości Waltera Callana dotarło, że chyba popełnił poważny błąd.
Naturalnie nie zmienił zdania, ten pies powinien zapłacić życiem, ale publiczna egzekucja chyba
nie była najlepszym pomysłem.
Ramsay Pratt wlepił przerażony wzrok w rząd luf, z których większość wycelowana była
w niego. Z batem, nawet z bykowcem, nie miał żadnych szans przeciw tylu przeciwnikom. Powoli
opuszczał rękę, aż nasiąknięty krwią rzemień zwinął się u jego stóp jak czerwony wąż.
- Ty bydlaku! - wrzasnęła Jessie Summers, zwracając się do męża. - Dlaczego mi
przeszkodziłeś? Dlaczego?!
Zanim zdążył odpowiedzieć, zeskoczyła z konia i ruszyła przed siebie, roztrącając po drodze
mężczyzn, którzy nadal nie ważyli się poruszyć. Kipiała gniewem. Nigdy w ciągu dwudziestu
pięciu lat swego życia nie była tak rozjuszona jak w tej chwili. Ani ojcu, ani matce, ani mężowi,
choć nieraz miała z nimi na pieńku, nie udało się aż tak wyprowadzić jej z równowagi. Gdyby
Chase jej nie powstrzymał, wpakowałaby cały magazynek w pastuchów Callana, oszczędzając
ostatnią kulę dla niego.
Kiedy dobiegła do Thundera i z bliska zobaczyła spustoszenie, które spowodował bicz,
w jednej sekundzie opuściła ją furia. Z omdlewającym jękiem zgięła się wpół i targana torsjami,
zwymiotowała na zbryzganą krwią murawę.
Chase znalazł się przy niej, zanim ustały torsje, i otoczył ją ramionami. Widok Thundera
jego również przyprawił o mdłości. Myślał o Colcie jak o przyjacielu, chociaż to Jessie była z nim
bardziej zżyta. Kochała go jak brata. Przez ponad połowę życia łączył ich szczególny związek. Colt
zawsze był przy niej, kiedy potrzebowała wsparcia, a teraz ona będzie wyrzucać sobie, że nie
zjawiła się w porę: Chase poważnie obawiał się, że przybyli za późno. Jeśli Colt nie umrze
z powodu szoku, to wykończy go upływ krwi.
- Nieee! - krzyczała Jessie z rozpaczą, kiedy prostując się, ponownie spojrzała na Thundera.
- O Boże! Boże! Zrób coś, Chase!
- Już posłałem po doktora.
- To zbyt długo będzie trwać. Zrób coś. Wymyśl. Zatrzymaj krwawienie. O Boże! Dlaczego
nikt nie rozciął mu więzów?!
To nie do końca zabrzmiało jak pytanie. Jessie nie była świadoma swych słów. Jak w transie
obeszła drąg. Tak lepiej. Z przodu Colt wyglądał normalnie - tylko był taki blady, nieruchomy
i płytko oddychał! Bała się go dotknąć. Pragnęła wziąć w ramiona, ale nie miała odwagi.
Najmniejsze dotknięcie mogło sprawić mu ból. Jakakolwiek zmiana pozycji mogła okazać się
torturą.
- O Boże, Biały Grzmocie, co oni z tobą zrobili? - wyszeptała głosem nabrzmiałym łzami.
Colt ją usłyszał. Wiedział, że stoi przed nim, ale nie otwierał oczu. Gdyby zobaczył jej
zrozpaczoną twarz, straciłby resztki siły. Bał się, że zechce go objąć, a jednocześnie tak bardzo
potrzebował jej czułości, pragnął ponad wszystko.
- Nie... płacz...
- Nie, nie płaczę - zapewniła go, choć łzy wciąż spływały jej po policzkach. - Nic nie mów,
dobrze? Zajmę się wszystkim. Nawet zabiję Callana dla ciebie.
Starała się go rozbawić? On kiedyś złożył jej podobną ofertę, a człowiek, którego chciał dla
niej zabić, był teraz jej mężem i kochała go całym sercem.
- Nie... zabijaj... nikogo.
- Cśśś, dobrze, już dobrze, co tylko chcesz, ale więcej nic nie mów. - Zwróciła się do męża:
- Cholera, Chase, uwiń się z tymi sznurami! Musimy powstrzymać krwawienie.
Colt nie oderwał ramion od drąga, kiedy rozcięto więzy. Chase stanął przed nim.
- Jessie, kochanie - tłumaczył łagodnie - bat od czasu do czasu spadał na ziemię. Najpierw
trzeba zdezynfekować mu plecy, bo inaczej wda się zakażenie.
Zapanowała ponura cisza. Gdyby Colt nie stał sztywno wyprostowany, teraz na pewno
naprężyłby wszystkie mięśnie.
- Chase, zrób to - półgłosem powiedziała Jessie.
- Chryste, Jessie...
- Musisz - nalegała.
Wszyscy troje bardzo dobrze się rozumieli i obaj mężczyźni wiedzieli, że Jessie nie ma na
myśli oczyszczania ran ani ruszania go z miejsca. Colt z westchnieniem ulgi rozluźnił mięśnie.
Najwyższy czas, wreszcie wymyśliła coś sensownego.
- Przede wszystkim potrzebny jest materac i paru ludzi, którzy go podtrzymają, żeby nie
runął na ziemię.
Jessie była w swoim żywiole, wydając polecenia, lecz kiedy posłała dwóch ludzi po materac
do domu Callana, ten nagle przypomniał sobie, na czyim terenie się znajdują, stanął więc w wejściu
i zastąpił im drogę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin