Miller_Henry_-_Zwrotnik_Koziorozca.rtf

(910 KB) Pobierz
Henry Miller

Henry Miller

 

 

 

Zwrotnik Koziorożca

(Przełożyła Anna Kołyszko)


W WAGONIE JAJNIKÓW

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

HISTORIA CALAMITATUM

(Historia moich niedoli)

 

Zdarza się często, że przykłady daleko skuteczniej niż słowa potrafią wzniecać lub koić ludzkie uczucia. Dlatego to natchnąwszy cię już niejaką otuchą w rozmowie naszej, postanowiłem jeszcze z oddali napisać do ciebie list właśnie o samych nawiedzeniach nieprzyjaznego mi losu, ażebyś się podniósł na duchu i uznawszy, że doświadczenia twoje w porównaniu z moimi albo w ogóle na miano cierpień nie zasługują, albo są bardzo znikome, cierpliwiej je znosił.

PIOTR ABELARD

(Przełożył Leon Joachimowicz)


Skoro ktoś raz się pozbył upiora, wszystko następuje z niezachwianą pewnością, nawet pośród chaosu. Od początku był tylko i wyłącznie chaos - płyn, który mnie omywał i który wchłaniałem skrzelami. W substracie, gdzie księżyc rzucał jednostajny, mleczny blask, królował spokój i płodność; wyżej natomiast rozbrzmiewały waśnie i zgiełk. We wszystkim natychmiast dopatrywałem się przeciwieństw, sprzeczności, między zaś rzeczywistością i nierzeczywistością - ironii, paradoksu. Byłem swoim największym wrogiem. Nie znalazłoby się nic, co pragnąłbym robić, a czego robić bym nie mógł. Już nawet w dzieciństwie, kiedy niczego mi nie zbywało, chciałem umrzeć: chciałem się poddać, bo nie widziałem sensu w walce. Czułem, że przedłużanie mojej egzystencji, o którą przecież nie prosiłem, niczego nie dowiedzie, nie przyczyni, nie doda ani nie ujmie. Wszyscy dokoła mnie byli skazani na porażki, a jeżeli nie na porażki, to na śmieszność. Zwłaszcza ci, którzy odnieśli sukces. Ludzie sukcesu nudzili mnie niepomiernie. Współczułem nieudolnym, chociaż bynajmniej nie z sympatii. Powodowało mną czysto negatywne uczucie, pewna słabość, która rozkwitała na sam widok ludzkiego nieszczęścia. Kiedy szedłem innym z pomocą, nie łudziłem się nadzieją, że to polepszy ich sytuację; pomagałem dlatego, że nie potrafiłem się temu oprzeć. Sama chęć zmiany stanu rzeczy wydawała mi się czcza; byłem przekonany, że nic się nie zmieni, chyba że za sprawą zmiany w sercu, ale kto zdoła zmienić serca ludzkie? Raz na czas któryś z moich znajomych się nawracał - aż mi się chciało rzygać. Bóg nie był mi potrzebny bardziej niż ja Jemu, a jeżeli w ogóle istnieje, jak sobie często mówiłem, spotkam się z Nim na chłodno i splunę Mu w twarz.

Najbardziej mi przeszkadzało to, że od pierwszego wejrzenia brano mnie zwykle za człowieka dobrego, życzliwego, szczodrego, lojalnego i wiernego. Może i miałem te wszystkie zalety, ale jeżeli nawet, to tylko dlatego, że pozostawałem obojętny - stać mnie było na dobroć, życzliwość, szczodrość, lojalność i tak dalej, bo byłem wolny od zazdrości. Jednej jedynej zazdrości ofiarą nigdy nie padłem. Nigdy nikomu ani niczemu nie zazdrościłem. Przeciwnie, dla wszystkich i dla wszystkiego czułem jedynie litość. Od samego początku musiałem się przyuczać, żeby niczego zbyt gorliwie nie pragnąć. Od samego początku miałem pewną, aczkolwiek sztuczną niezależność. Nikt mi nie był potrzebny, bo chciałem być wolny, chciałem robić i dawać wyłącznie to, co mi podyktuje kaprys. Z chwilą, gdy czegokolwiek ode mnie oczekiwano albo żądano, natychmiast stawałem okoniem. Taką właśnie postać przybrała moja niezależność. Innymi słowy, byłem zepsuty, zepsuty, można by rzec, od zarania. Zupełnie jak gdyby matka wykarmiła mnie trucizną i chociaż wcześnie odstawiono mnie od piersi, owa trucizna nigdy nie opuściła mojego organizmu. Nawet kiedy matka odstawiła mnie od piersi, zachowałem całkowitą obojętność; dzieci na ogół się buntują albo przynajmniej udają bunt, a mnie to guzik obchodziło. Już w powijakach miałem naturę filozofa. Z zasady byłem przeciwny życiu. Jakaż to zasada? Zasada daremności. Wszyscy dokoła walczyli. Ja zaś jeżeli na pozór dokładałem starań, to wyłącznie w tym celu, żeby komuś sprawić przyjemność; w głębi duszy gówno mnie to obchodziło. A jeżeli ktoś zechce mi wyjaśnić, dlaczego tak właśnie było, wszystkiemu zaprzeczę, bo urodziłem się z przekleństwem, którego nic nie wymaże. Później, już jako dorosły człowiek, dowiedziałem się, że wyjęcie mnie z łona matki przysporzyło im nie lada kłopotów. Świetnie to rozumiem. Po co się niby ruszać? Po co wychodzić z miłego, ciepłego miejsca, z przytulnego schronienia, w którym wszystko dostaje się za darmo? Najwcześniejsze moje wspomnienie to zimno, śnieg i lód w rynsztoku, szron na szybach okiennych, chłód zaparowanych zielonych ścian kuchni. Dlaczego ludzie mieszkają w barbarzyńskich klimatach strefy umiarkowanej, jak się ją niesłusznie nazywa? Bo są z urodzenia idiotami, próżniakami i tchórzami. Dopiero w wieku dziesięciu lat zdałem sobie sprawę, że istnieją "ciepłe" kraje, całe obszary, na których nie trzeba wyciskać z siebie siódmych potów, żeby przeżyć, ani też drżeć z zimna i udawać, że to takie krzepiące i wesołe. Wszędzie tam, gdzie jest zimno, mieszkają ludzie, którzy zaharowują się jak dzicy, a kiedy wydają na świat potomstwo, prawią mu kazania o pracy - która jest w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie doktryną bezwładu. Moi rodacy byli do szpiku kości typami nordyckimi, a zatem idiotami. Wyznawali wszelkie niesłuszne idee, jakie kiedykolwiek objawiono. Pośród nich znalazła się doktryna czystości, nie wspominając już o prawości. Byli czyści aż do znudzenia. Za to w środku cuchnęli. Ani razu nie otworzyli drzwi prowadzących do wnętrza duszy; ani razu nie zamarzyło im się skoczyć na oślep w ciemność. Po obiedzie zmywano obowiązkowo naczynia i ustawiano je w kredensie; gazetę po przeczytaniu składano równiutko i kładziono na półkę; ubrania po upraniu prasowano, składano w kostkę i umieszczano w szufladach. Wszystko było gotowe na jutro, tyle że jutro nigdy nie nadchodziło. Teraźniejszość stanowiła jedynie pomost, i tak po dziś dzień wszyscy jęczą na tym pomoście wtórując jękom świata, a żaden z tych idiotów nie pomyśli o wysadzeniu owego pomostu w powietrze.

W swej goryczy często szukam powodów, żeby ich potępić, po to by jeszcze bardziej potępić siebie. Gdyż pod wieloma względami sam ich przypominam. Przez długi czas uważałem, że udało mi się zbiec, ale w miarę upływu czasu widzę, że wcale nie jestem lepszy, może nawet trochę gorszy, bo przecież widziałem znacznie wyraźniej niż oni, a mimo to nie zdołałem zmienić swojego życia. Kiedy patrzę na nie wstecz, wydaje mi się, że nigdy nie zrobiłem niczego z własnej woli, jedynie pod naciskiem innych. Ludzie często mnie uważają za faceta żądnego przygód; nic bardziej mylnego. Moje przygody zawsze były przygodne, zawsze mi narzucane, wcale ich nie podejmowałem, tylko musiałem je znosić. Stanowię kwintesencje owych dumnych, chełpliwych nordyckich ludów, które nie miały najmniejszej smykałki do przygód, a mimo to przetrząsnęły całą ziemię, wywróciły ją na nice, zostawiając wszędzie po sobie relikty i ruiny. Niespokojne duchy, lecz nie żądne przygód. Udręczone duchy, niezdolne do życia dniem dzisiejszym. Wszyscy, jak jeden mąż, haniebni tchórze, nie wyłączając mnie. Albowiem istnieje tylko jedna wielka przygoda, mianowicie wyprawa w głąb siebie, gdzie nie liczą się ani czas, ani przestrzeń, ani nawet czyny.

Raz na kilka lat już, już zbliżałem się do tego odkrycia, ale w typowy dla siebie sposób zawsze się jakoś wymigiwałem. Kiedy usiłuję znaleźć dobrą wymówkę, przychodzi mi jedynie do głowy otoczenie, znane mi ulice i zamieszkujący je ludzie. W całej Ameryce nie potrafię wskazać takiej ulicy ani jej mieszkańców, którzy mogliby człowieka doprowadzić do odkrycia własnej jaźni. Schodziłem ulice wielu krajów świata, ale nigdzie nie czułem się tak upodlony i upokorzony jak w Ameryce. W mojej głowie cały ten gąszcz amerykańskich ulic składa się na jedną wielką kloakę, kloakę ducha, która wszystko wsysa i odsącza, aż zostaje wieczne gówno. Nad tą kloaką duch pracy macha swą czarodziejską różdżką; tuż obok siebie wykwitają pałace i fabryki, zakłady amunicji, przedsiębiorstwa chemiczne, huty, sanatoria, więzienia i zakłady dla umysłowo chorych.

Cały ten kontynent to koszmar wytwarzający nieprzebrane mnóstwo największych nieszczęść. Byłem sam jeden, odosobniony, pośród największego festiwalu bogactwa i szczęścia (statystycznego bogactwa, statystycznego szczęścia), chociaż nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby naprawdę bogaty albo naprawdę szczęśliwy. Ale przynajmniej wiedziałem, że jestem nieszczęśliwy, niebogaty, wytrącony z równowagi, wybity z rytmu. W tym tkwiła jedyna moja pociecha, jedyna radość. Tyle że mi to nie wystarczało. Dla mojego spokoju ducha, dla mojego sumienia byłoby lepiej, gdybym wyraził jawnie swój bunt, gdybym poszedł zań do więzienia, gdybym tam zgnił i umarł. Byłoby lepiej, gdybym wzorem tego szaleńca Czolgosza zastrzelił jakiegoś zacnego prezydenta, choćby takiego jak właśnie McKinley, poczciwą duszę bez większego znaczenia, która nikomu nie wyrządziła najmniejszej krzywdy. W głębi bowiem mego serca czaiło się morderstwo; chciałem zobaczyć Amerykę w ruinie, zmiecioną z powierzchni ziemi. Chciałem to zobaczyć powodowany wyłącznie pragnieniem zemsty, jako zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione przeciwko mnie i innym, mnie podobnym, którzy nigdy nie umieli podnieść głosu, żeby wykrzyczeć własną nienawiść, własny bunt, uzasadnioną żądzę krwi.

Byłem złym owocem złej ziemi. Gdyby jaźń nie była niezniszczalna, owo “ja", o którym teraz piszę, już dawno uległoby zagładzie. Niektórzy mogą to uznać za wytwór wyobraźni, wszystko jednak, co wyobraźnia mi dzisiaj podsuwa, zdarzyło się naprawdę, przynajmniej mnie. Historia może temu przeczyć, bo nie odegrałem żadnej roli w dziejach moich rodaków, ale nawet jeżeli wszystko, co mówię, trąci złą wolą, obfituje w uprzedzenia, złośliwości, niechęć, nawet jeżeli nazwać mnie kłamcą i trucicielem, to i tak jest to prawda, którą należy przełknąć.

 

A zatem, co się zdarzyło...

 

Wszystko, co się zdarza, o ile ma jakąkolwiek wagę, leży w naturze sprzeczności. Aż do nadejścia tej, dla której piszę te słowa, wyobrażałem sobie, iż odpowiedź na wszystko leży gdzieś na zewnątrz, jak się to mówi, w samym życiu. Kiedy na Nią trafiłem, wydało mi się, że złapałem samo życie, coś, w co będę się mógł wgryźć. Tymczasem życie całkiem wymknęło mi się z rąk. Sięgnąłem, by móc się czegoś uchwycić... i nie znalazłem nic. Kiedy jednak sięgałem, żeby się zahaczyć, przytrzymać, ja, pozostawiony na mieliźnie, znalazłem wszak coś, czego wcale nie szukałem - siebie. Odkryłem, że przez całe życie nie pragnąłem bynajmniej żyć - jeżeli te zabiegania innych nazwać życiem - lecz wyrazić siebie. Uprzytomniłem sobie, że nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowało mnie życie, tylko to, czemu się właśnie oddaję, a co biegnie równolegle do życia, z niego się wywodzi, a jednocześnie zarazem poza nie wykracza. Prawda czy nawet rzeczywistość mało mnie właściwie interesują; interesuje mnie natomiast własne o nich wyobrażenie, które dzień w dzień musiałem w sobie tłumić, aby móc żyć. Mniejsza o to, czy umrę dzisiaj, czy jutro, nigdy mnie to zresztą nie obchodziło, boli mnie natomiast i napawa goryczą fakt, że nawet dzisiaj, po latach prób, nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę myślę i czuję. Od wczesnego dzieciństwa trwam w pogoni za tym widmem, nic mnie nie cieszy, niczego nie pragnę, jak tylko tej siły, tej zdolności. Wszystko inne jest kłamstwem - wszystko, co dotąd robiłem bądź mówiłem, a co nie było podporządkowane temu jednemu jedynemu celowi. Innymi słowy, lwia część mojego życia.

 

Byłem sprzecznością, jak się to mówi, z natury rzeczy. Brano mnie za człowieka poważnego i szlachetnego, albo wesołego i lekkomyślnego, albo szczerego i uczciwego, albo nonszalanckiego i beztroskiego. Miałem wszystkie te cechy naraz, ponadto miałem coś jeszcze, czego nikt by się nie spodziewał, a już najmniej ja sam. W wieku sześciu czy siedmiu lat siadywałem na ławce w warsztacie dziadka i czytałem mu przy szyciu. Pamiętam go bardzo wyraźnie w tych chwilach, kiedy przyciskając oburącz gorące żelazko do szwu marynarki stał zapatrzony tęsknie w okno. Pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy tak stał zatopiony w marzeniach, lepiej niż treść czytanych przeze mnie książek, lepiej niż prowadzone przez nas rozmowy czy moje uliczne zabawy. Zachodziłem w głowę, o czym tak marzy, co go tak ciągnie na zewnątrz. Nie potrafiłem jeszcze wówczas śnić na jawie. Zawsze miałem klarowny umysł, żyłem daną chwilą, byłem poskładany. Jego marzenia bardzo mnie fascynowały. Wiedziałem, że odrywa się od tego, co akurat robi, że nie myśli wtedy o żadnym z nas, że pogrąża się w samotności, a zatem jest wolny. Ja zaś nigdy nie pogrążałem się w samotności, najmniej zresztą wtedy, kiedy byłem sam. Zawsze, odkąd pamiętam, miałem towarzystwo: przypominałem kawalątek dużego sera, zapewne świata, chociaż nie zaprzątałem sobie głowy takimi myślami. Wiem jednak, że nigdy nie istniałem poza nim, nigdy nie uważałem siebie - że się tak wyrażę - za duży ser. Nawet więc kiedy miałem powody do nieszczęścia, do narzekań i płaczu, ulegałem złudzeniu, że uczestniczę we wspólnym, powszechnym nieszczęściu. Kiedy płakałem, płakał cały świat - przynajmniej tak mi się zdawało. Zresztą płakałem bardzo rzadko. Przeważnie byłem szczęśliwy, śmiałem się, dobrze się bawiłem. A dobrze się bawiłem, ponieważ, jak już powiedziałem, naprawdę gówno mnie to wszystko obchodziło. Żyłem w przeświadczeniu, że jeżeli coś szło mi nie tak, wszędzie szło nie tak. Szło zaś na ogół nie tak wówczas, kiedy człowiek zanadto się przejmował. Wykoncypowałem to sobie bardzo wcześnie. Pamiętam chociażby przypadek kolegi z dzieciństwa, Jacka Lawsona. Chłopak leżał przez cały rok w łóżku, przechodząc najgorsze męczarnie. Był moim najlepszym przyjacielem, a w każdym razie tak się o nim mówiło. Z początku pewno było mi go żal, nawet od czasu do czasu wpadałem do jego domu, żeby o niego zapytać; ale po miesiącu czy dwóch całkiem się uodporniłem na jego cierpienie. Powiedziałem sobie, że chłopak musi przecież umrzeć, więc im prędzej, tym lepiej, co pomyślawszy zacząłem się stosownie do tego zachowywać, innymi słowy, natychmiast o nim zapomniałem, pozostawiłem go na pastwę losu. Miałem wtedy najwyżej dwanaście lat, pamiętam, jaki byłem dumny z tej decyzji. Pamiętam też pogrzeb - co za pożałowania godna impreza. Zgromadzili się tam wszyscy, koledzy i krewni, zawodzący nad marami niczym stado chorych małp. Zwłaszcza ta jego matka wnerwiła mnie jak mało kto. Była to wielce uduchowiona osoba, rzadki okaz, członkini, jeśli się nie mylę, Stowarzyszenia Nauki Chrześcijańskiej, i chociaż nie wierzyła ani w chorobę, ani w śmierć, podniosła taki rwetes, że chyba sam Pan Jezus powstałby z grobu. Tylko nie jej ukochany Jack! Nie, Jack leżał tam zimny jak lód, sztywny, nieczuły na jej wezwania. Ponad wszelką wątpliwość był trupem. Wiedziałem o tym i bardzo mnie to cieszyło. Nie uroniłem z tego powodu niepotrzebnych łez. Nie mogłem powiedzieć, że mu teraz lepiej, bo przecież "on" już nie istniał. On znikł, a wraz z nim cierpienia, jakie musiał przejść i jakie mimo woli sprawił innym. Amen! - powiedziałem sobie w duchu, po czym ogarnięty lekką histerią puściłem głośno bąka tuż przy trumnie.

To całe nadmierne przejmowanie się - o ile pamiętam, udzieliło mi się dopiero wówczas, kiedy się po raz pierwszy zakochałem. A i wtedy zbytnio się nie przejmowałem. Gdybym się naprawdę przejmował, nie mógłbym tu teraz o tym pisać; już dawno umarłbym ze złamanym sercem albo zawisnąłbym przez nie na stryczku. Samo to przeżycie kryło w sobie coś złego, gdyż nauczyło mnie żyć w kłamstwie. Nauczyło mnie uśmiechać się, mimo że wcale nie miałem ochoty na uśmiech, pracować, mimo że nie wierzyłem w pracę, żyć, mimo że nie miałem powodu dalej żyć. I nawet wtedy, kiedy Ją dawno zapomniałem, pozostał mi nawyk robienia tego, w co nie wierzę.

Jak już powiedziałem, od początku był tylko chaos. Czasem jednak zbliżałem się tak bardzo do środka, do samego sedna owego zamętu, że aż dziw bierze, iż nic wokół mnie nie wybuchło.

Przyjęło się wszystko składać na karb wojny. Oświadczam, że wojna nie wywarła najmniejszego wpływu ani na mnie, ani na moje życie. Kiedy inni zabiegali o wygodne synekury, ja się imałem kolejnych nędznych prac, a w żadnej nie zagrzałem miejsca dość długo, żeby utrzymać równowagę ciała i duszy. Zwalniano mnie równie prędko, jak zatrudniano. Na brak inteligencji nie narzekałem, a mimo to budziłem nieufność. Gdziekolwiek się znalazłem, wszędzie siałem niezgodę - nie dlatego, żebym był idealistą, ale dlatego, że niby reflektor obnażałem na każdym kroku głupotę i daremność wysiłków. Nie byłem przy tym rasowym lizydupem. A to już z całą pewnością przekreślało moje szanse. Kiedy ubiegałem się o pracę, od razu rzucało się w oczy, że guzik mnie obchodzi, czy ją dostanę, czy nie. No i najczęściej nie dostawałem. Po pewnym jednak czasie samo szukanie pracy przerodziło się dla mnie w zajęcie, żeby nie powiedzieć, w rozrywkę. Zachodziłem tu czy tam i pytałem o cokolwiek. Był to mój sposób zabijania czasu - moim zdaniem bynajmniej nie gorszy od pracy. Byłem sam sobie szefem, sam wyznaczałem sobie godziny urzędowania, tyle że w odróżnieniu od innych szefów doprowadzałem się wyłącznie do upadku, do bankructwa. Nie byłem zjednoczeniem ani trustem, ani stanem, ani federacją, ani administracją państwową - już raczej przypominałem Boga.

Taki stan rzeczy utrzymywał się mniej więcej od połowy wojny aż do... no, do dnia, kiedy wpadłem w pułapkę. Nadszedł w końcu taki dzień, kiedy zaczęło mi strasznie zależeć na pracy. Bardzo mi była potrzebna. Nie mając ani chwili do stracenia, zdecydowałem się podjąć najpodlejszą pracę pod słońcem, mianowicie pracę posłańca. Pod koniec dnia wkroczyłem do biura kadr towarzystwa telegraficznego - Kosmodemonicznego Towarzystwa Telegraficznego Ameryki Północnej - gotów na wszystko. Szedłem właśnie z biblioteki publicznej, niosłem więc pod pachą kilka opasłych tomów na temat ekonomii i metafizyki. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu odmówiono mi tej posady.

Odmówił mi tej pracy mały konus, który obsługiwał pulpit sterowniczy. Najwidoczniej wziął mnie za studenta, chociaż z mojego podania wynikało niezbicie, że dawno ukończyłem szkoły. W życiorysie przypisywałem sobie nawet tytuł doktora nauk humanistycznych uniwersytetu Columbia. Fakt ten najwyraźniej przeszedł nie zauważony albo wzbudził podejrzenia owego konusa, który mnie odrzucił. Szlag mnie trafił, tym bardziej, że po raz pierwszy w życiu miałem naprawdę szczere zamiary. Musiałem też przełknąć własną dumę, która jest, na swój sposób, całkiem niemała. Żona, jak zwykle, wyszydziła mnie i wyśmiała. Ot, wykonałem czczy gest - brzmiał jej komentarz. Położyłem się do łóżka, mając nad czym rozmyślać, noc upływała, a ja coraz bardziej się tym gryzłem i wpadałem w coraz większą złość. Nie tyle bolało mnie to, że mam na utrzymaniu żonę i dziecko; nikt nie daje człowiekowi pracy tylko dlatego, że ten ma na utrzymaniu rodzinę - zdążyłem się o tym aż za dobrze przekonać. Nie, dopiekło mi do żywego, że odrzucono mnie, Henry V. Millera, wykwalifikowanego, nieprzeciętnego osobnika, który ubiegał się o najpodlejszą pracę pod słońcem. To mnie dobiło. Nie mogłem tego przeboleć. Z samego rana wstałem cały w skowronkach, ogoliłem się, włożyłem najlepsze ubranie i pomknąłem do metra. Udałem się wprost do dyrekcji towarzystwa telegraficznego... na dwudzieste czwarte piętro czy gdzie tam mieściły się klitki prezesa i wiceprezesów. Poprosiłem o widzenie z prezesem. Prezes był, ma się rozumieć, w terenie albo też zbyt zajęty, żeby mnie przyjąć, ale może zechciałbym się z łaski swojej zobaczyć z wiceprezesem czy raczej z jego sekretarzem. Spotkałem się z sekretarzem wiceprezesa, niegłupim, taktownym gościem, powiedziałem mu więc to i owo do słuchu. Wyłożyłem swoje racje dyplomatycznie, nie unosząc się zanadto, dając mu wszakże do zrozumienia, że nie tak łatwo mnie zbyć.

Kiedy podniósł słuchawkę i poprosił o połączenie z dyrektorem generalnym, zrazu sądziłem, że to jakiś fortel, że będą mnie tak odsyłać jeden do drugiego, aż mi się znudzi. Gdy tylko zaczął mówić, natychmiast zmieniłem zdanie. Kiedy dotarłem do gabinetu dyrektora, który się mieścił w innym, oddalonym nieco budynku, już tam na mnie czekano. Rozsiadłem się w wygodnym skórzanym fotelu, przyjąłem jedno z podsuniętych mi dużych cygar. Ten osobnik od początku przejawiał żywe zainteresowanie sprawą. Poprosił, żebym mu opowiedział wszystko, łącznie z najdrobniejszymi szczegółami, nastawiał tylko wielkie owłosione uszy, żeby pochwycić najmniejsze okruchy informacji, które mogłyby poprzeć to czy tamto, co mu się roiło w tej jego łepetynie. Zrozumiałem, że jakimś trafem wyświadczyłem mu doprawdy przysługę. Dawałem się ciągnąć za język, aby zadośćuczynić jego życzeniom, a przez cały czas patrzyłem tylko, skąd wieje wiatr. Podczas rozmowy spostrzegłem, że facet coraz bardziej się do mnie przekonuje. Nareszcie ktoś choć trochę we mnie uwierzył! Tylko tego było mi trzeba, żeby podjąć jedną z moich ulubionych kwestii. Po latach bowiem uganiania się za pracą zyskałem w tej materii niejaką biegłość - wiedziałem nie tylko to, czego mam nie mówić, ale też wiedziałem, jakie rzucać aluzje i napomknienia. Wkrótce potem mój rozmówca wezwał zastępcę, który musiał wysłuchać mojej opowieści. Zdążyłem się już zorientować, w czym rzecz. Pojąłem, że Hymie - "ten mały gudłaj" wedle określenia dyrektora - nie ma prawa się podszywać pod kierownika do spraw zatrudnienia. Hymie uzurpował sobie ten przywilej, to jedno zdołałem stwierdzić. Nie ulegało poza tym wątpliwości, że Hymie jest Żydem, Żydzi zaś nie są najlepiej widziani przez dyrektora ani przez pana Twilligera, wiceprezesa, który stanowił zresztą cierń w jego boku.

Może właśnie Hymie, "ten parszywy mały gudłaj", przesądził o tak wysokim procencie Żydów w składzie osobowym posłańców. Może Hymie we własnej osobie zajmował się zatrudnianiem w biurze kadr - przy Sunset Place, jak o nim mówiono. Panu Clancy, dyrektorowi generalnemu, nadarzyła się zatem wspaniała okazja, żeby odwołać ze stanowiska niejakiego pana Burnsa, który - jak mnie poinformowano - blisko trzydzieści lat piastował funkcję kierownika do spraw zatrudnienia, a najwyraźniej już się teraz do tej pracy nie przykłada.

Nasza konferencja trwała dobrych kilka godzin. Przed jej zakończeniem Clancy odwołał mnie na stronę i zapowiedział, że ma zamiar mianować mnie szefem tej komórki. Zanim mi jednak powierzy to stanowisko, chciałby mnie prosić o pewną przysługę, a zarazem coś w rodzaju stażu, który bardzo mi się później przyda, mianowicie, żebym popracował jako specjalny posłaniec. Będę dostawał uposażenie kierownika do spraw zatrudnienia, tyle że z osobnej listy płac. Jednym słowem, miałem krążyć od jednej filii do drugiej i obserwować, co w trawie piszczy. Raz na czas miałem sporządzać raporcik, jak tam wszystko idzie. A od czasu do czasu, zgodnie z sugestią pana Clancy, miałbym odwiedzić go w zaciszu jego domu, żeby sobie pogawędzić na temat warunków panujących w stu jeden oddziałach Kosmodemonicznego Towarzystwa Telegraficznego Miasta Nowy Jork. Innymi słowy, miałem przez kilka miesięcy zabawiać się w szpiega, po czym przejąć ster nad tą bandą. Może pewnego pięknego dnia mnie też mianują dyrektorem generalnym albo wiceprezesem. Oferta była, owszem, kusząca, chociaż ciągnął się za nią smród. Wyraziłem zgodę.

Po upływie kilku miesięcy siedziałem już w Sunset Place, zatrudniając i zwalniając jak opętany. Była to, jak Boga kocham, rzeźnia. Jeden wielki bezsens. Marnotrawstwo ludzi, materiałów, sił. Odrażająca farsa w dekoracjach potu i nieszczęścia ludzkiego. Podobnie jednak jak przedtem akceptowałem rolę szpiega, tak teraz akceptowałem zatrudnianie i zwalnianie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Godziłem się na wszystko. Jeżeli wiceprezes wydawał zarządzenie, że nie wolno zatrudniać kalek, nie zatrudniałem kalek. Jeżeli wiceprezes żądał, aby zwolnić bez wypowiedzenia wszystkich posłańców, którzy ukończyli czterdzieści pięć lat, zwalniałem ich bez wypowiedzenia. Wykonywałem wszystkie polecenia, ale tak, żeby tamci musieli za to płacić. Kiedy wybuchał strajk, siedziałem z założonymi rękami i czekałem, aż sam minie. Dopilnowywałem jedynie, żeby ich słono kosztował. Cały system był tak przegniły, tak nieludzki, tak parszywy, tak beznadziejnie skorumpowany i zawiły, że chyba tylko geniusz zdołałby mu nadać jakiś ład i sens, nie mówiąc już o zwykłej ludzkiej życzliwości czy wyrozumiałości. Występowałem sam jeden przeciwko całemu systemowi zatrudnienia w Ameryce, który jest przegniły do cna. Byłem piątym kołem u wozu, żadnej ze stron nie byłem do niczego potrzebny, najwyżej do tego, żeby mnie wyzyskiwać. Gdyż w gruncie rzeczy wszyscy tu padali ofiarami wyzysku - prezes i jego banda padali ofiarami niewidzialnych sił, podwładni ofiarami zwierzchników i tak dalej, i tak dalej, w całym przedsiębiorstwie bez wyjątku. Z mojej grzędy w Sunset Place rozciągał się widok z lotu ptaka na całe społeczeństwo amerykańskie. Zupełnie, jakby ktoś wyrwał kartkę z książki telefonicznej. Według alfabetu, liczb porządkowych, statystyki, wszystko układało się w jakiś porządek. Ale jeżeli przyjrzeć się temu z bliska, jeżeli prześledzić te strony lub poszczególne części z osobna, jeżeli przypatrzyć się każdemu osobnikowi i zbadać, co się na niego składa, zbadać powietrze, którym ten oddycha, żywot, jaki wiedzie, ryzyko, jakie podejmuje, widziało się coś tak obrzydliwego i upokarzającego, tak podłego i nieszczęsnego, tak niewymownie beznadziejnego i bezsensownego, że już lepiej chyba byłoby zajrzeć w głąb wulkanu. Widziało się całe życie amerykańskie - jego ekonomię, politykę, moralność, duchowość, sztukę, statystykę, patologię. Wyglądało to jak wielki szankier na sfatygowanym kutasie. A prawdę powiedziawszy coś jeszcze gorszego, bo trudno się tam było nawet dopatrzyć czegoś, co by przypominało kutasa. Może dawniej to coś miało w sobie życie, coś wytwarzało, dawało przynajmniej chwilową przyjemność, chwilową rozkosz. Jednak z mojej nowej perspektywy zepsucie wyglądało na daleko większe niż to, które toczy najbardziej robaczywy ser. Aż dziw bierze, że ten smród ich wszystkich nie powalił... wciąż używam czasu przeszłego, ale przecież i dzisiaj jest tak samo, a może nawet gorzej. Tyle że teraz smród aż bije w nozdrza.

Zanim Valeska zjawiła się na scenie, zatrudniłem ładnych kilka korpusów posłańców. Moje biuro przy Sunset Place przypominało otwarty rynsztok, i podobnie też cuchnęło. Okopałem się na pierwszej linii, toteż odór dolatywał mnie ze wszystkich stron naraz. Na początek umarł tamten gość, którego wygryzłem. Na zawał serca, w kilka tygodni po moim przyjściu. Wytrzymał tylko tyle, żeby mnie wprowadzić, po czym wyzionął ducha. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałem nawet czasu na skrupuły. Z chwilą mojego przyjścia do biura rozpętywało się jedno wielkie piekło. Godzinę przed moim przyjściem do pracy - a zawsze się spóźniałem - już wszędzie tłoczyli się kandydaci. Musiałem łokciami torować sobie drogę po schodach i dosłownie szturmem przedzierać się do własnego biurka. Zanim jeszcze zdążyłem zdjąć kapelusz, musiałem odebrać kilkanaście telefonów....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin