Nguyen Kien - Misjonarz.rtf

(742 KB) Pobierz

KIEN

NGUYEN

Misjonarz

Z angielskiego przełożyli MARIA i CEZARY FRĄC

WARSZAWA 2007

Tytuł oryginału: LE COLONIAL

Copyright © Kien Nguyen 2004

All rights reserved

This edition published by arrangement with Little, Brown and Co., Inc., New York

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007

Copyright © for the Polish translation by Maria Frąc & Cezary Frąc 2007

Redakcja: Jacek Ring

Ilustracja na okładce:

Jacek Kopalski

Projekt graficzny okładki i serii:

Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7359-339-8

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

t/f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe

www.merlin.pl

www.ksiazki.wp.pl

www.empik.com

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24,

02-954 Warszawa

Wydanie I

Skład: Laguna

Druk: Łódzkie Zakłady Graficzne,

Łódź

Żonie Kathleen

i dzieciom, Danny'emu i Amory'emu

Puste skorupy napełnione wieloma rękami.

Tyle pracy dla krótkiej chwili wspaniałości.

Im głośniej wybuchniesz, tym bardziej cię rozerwie.

Zostawisz po sobie tylko echo.

„Fajerwerk”, NGUYEN HUU CHINH (?‒1787)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wiara

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Awinion, Francja, 1771

Pędzel wykonano z gałązki hikory, której koniec rozbito na miękki, szpiczasty frędzelek. Malarz pociągał nim po płótnie, malując długi szlak kobaltowego błękitu ‒ światło przedświtu. Kolejne muśnięcie, pociągnięcie, skręcenie pędzla i na horyzoncie zarysowała się kępa palm kateszowych. Smuga chmur na tle kolonii gwiazd przywodziła na myśl podmuchy wiatru.

Był pierwszy dzień zimy. W kościele panował taki chłód, że artysta widział w blasku świec parę dobywającą się z ust. Obraz olejny, malowany na prostokącie owczej skóry rozpiętej na drewnianej ramie, daleki był od wspaniałości i rozmachu średniowiecznej architektury, ale cechowały go za to śmiałe barwy. Na wełnianym płaszczu artysty wisiała przywiązana sznurkami kolekcja osobliwości ‒ skorupy glinianych dzbanów, szyszki sosnowe, metalowy kielich, pęki piór, ptasie skrzydło. Reszta dobytku leżała pod ścianą ‒ pięć rulonów nieukończonych obrazów, szkice i tobołek z brudnymi ubraniami.

Niski głos budził echa, ale skoncentrowany artysta ich nie słyszał. W kaplicy ksiądz czytał swoje notatki zgromadzonym nowicjuszom.

              Te wysokie palmy, z pniami prostymi i gładkimi jak maszty okrętu, mają kudłate korony z wielkich wachlarzowatych

liści. Rosną w głębokich cieniach pradawnego lasu, otaczając malownicze rzeki, góry i wioski. Podróżowałem przez tajemnicze ziemie Tsiampa, odwiedziłem ruiny Angkor w Kambodży, widziałem piękno i bogactwo nadmorskich miast Kochinchiny...

Artysta cofnął się i przyjrzał swojej pracy. Kompozycja cieszyła oko, lecz brakowało szczegółów. Oczyścił pędzle i sięgnął do kieszeni, szukając innego koloru, jasnej zieleni z odcieniem błękitu. Wyobraził sobie dywan bujnej leśnej roślinności czekającej na promienie słońca.

Wokół niego pogodne twarze świętych i aniołów spoglądały spod złotych aureoli z malowideł, gobelinów i fresków. Choć pierwszy raz był w Awinionie, znał historię miasta. Na początku czternastego stulecia wzniesiono tu pałac papieski, nową siedzibę papieża Klemensa V, który przeniósł stolicę apostolską z Rzymu do Awinionu. Ponad czterysta pięćdziesiąt lat później kompleks pałacowy, potężna forteca złożona z wież połączonych kamiennymi galeriami, wciąż uchodził za jeden z najbardziej imponujących zamków gotyckich w Europie. Dla malarza jednak największym bogactwem i pięknem była sztuka.

              Tam, w egzotycznych krainach Azji ‒ czytał ksiądz ‒ ujrzałem różnych ludzi, różne społeczeństwa i formy władzy politycznej nieznane światu zachodniemu...

Kaplica, którą młody malarz wybrał do pracy, znajdowała się w wieży Świętego Jana, którą upodobali sobie uczeni. Zadrżał, gdy pierwsze promienie słońca zatańczyły nad rzędem szarych kamiennych korytarzy. Oczy go piekły, burczało mu w brzuchu, bolały go wszystkie mięśnie. Minęło wiele dni, odkąd najadł się do syta czy wyspał porządnie. Gwarny Awinion nie był gościnny dla żebraków, wagabundów i artystów.

Długie, wąskie przejście prowadziło do nawy. Pod szeregiem gobelinów ukazujących męczeństwo świętego Sebastiana w ławkach kulili się seminarzyści z wielu zakonów, patrząc na księdza w czarnej szacie. Malarz słuchał jego głosu. Nad ołtarzem na

krzyżu wisiał Chrystus wyrzeźbiony z drewna ‒ pochylona głowa, twarz ukryta pod splątanymi włosami. Artysta wiele razy kopiował ten wizerunek, próbując oddać istotę Jezusa.

Ksiądz odłożył notatki i pochylił się, przemawiając do słuchaczy bardziej od siebie.

              Jesteście przygotowani do wyświęcenia. ‒ Mówił niskim tonem, a jego głos wibrował w ogromnym wnętrzu. ‒ Podbój pogańskich krajów umożliwia krzewienie chrześcijaństwa. Nowicjuszom z każdego zakonu, mającym silną wiarę, oferuję służbę na obcej ziemi oraz życie wieczne w niebie. Wiele wypraw wyruszy do Azji Południowo-Wschodniej, by pogan nawracać na prawdziwą wiarę. Potrzebujemy także lekarzy, naukowców, botaników, inżynierów i artystów, żeby zapoczątkować i utrwalić nową erę chrześcijańską...

Artysta zastygł w połowie pociągnięcia pędzlem. Zdawało się, że ostatnie słowa zostały wypowiedziane specjalnie do niego. Zrozumiał, że intuicja dobrze mu powiedziała, by przyszedł w to miejsce.

Blask wlewał się przez rzędy witrażowych okien, spływając na posągi. Freski na ścianach chłonęły światło i wyobrażone postacie zdawały się oddychać. Artysta zakaszlał. Seminarzyści odwrócili głowy i zaczęli szeptać do siebie. Pyzaty młodzieniec w brązowym habicie zakonu benedyktynów zmierzył go wzrokiem. Ksiądz postukał kłykciami w pulpit, żeby przyciągnąć uwagę.

Jego głos brzmiał dobitnie, choć sam kapłan wyglądał niepozornie. Był szczupły, miał wysokie czoło, a rzadkie ciemne włosy, choć zaczesane gładko do tyłu, nie zakrywały łysiny. Osadzone głęboko oczy przechwytywały złoty odcień światła słonecznego, lecz nie odbijały jego ciepła. Gdy mówił, widać było rząd nierównych, żółtych zębów w dolnej szczęce. Zarówno rysami twarzy, jak i prostotą sutanny przypominał artyście portrety świętych męczenników z minionych epok.

Młody mężczyzna w drugiej ławce podniósł rękę. Ksiądz pozwolił mu zabrać głos.

              Proszę, monsinior de Béhaine. ‒ Kaptur przysłaniał twarz nowicjusza, którego głos jednak sugerował, że młodzieniec ma dwadzieścia kilka lat. Był nieco starszy od artysty. ‒ Powiedz nam więcej o geografii tych miejsc. Nigdy o nich nie słyszałem.

Ksiądz wysunął brodę i odparł:

              Dobrze. Bracie João, czy słyszałeś o Chinach?

              Tak, panie. To kraj leżący na wschód od Indii.

              Doskonale. Wyobraź sobie teraz tuż pod Chinami, na brzegu Morza Południowochińskiego, które stanowi część Oceanu Spokojnego, kraj długi na trzy tysiące kilometrów. Zwiemy go Annamem, a mieszkańców Annamitami. Tworzą oni prymitywne, choć starożytne społeczeństwo. Kilkaset lat temu wojna domowa podzieliła kraj na dwa królestwa. Północne zwane jest Tonkinem, południowe zaś to Kochinchina. Obaj królowie zostali namaszczeni w dzieciństwie, dlatego ich krajami rządzą arystokraci zwani wicekrólami.

Umilkł, żeby seminarzyści mogli przyswoić zasłyszane informacje.

              Zrozumienie różnic pomiędzy kulturą tamtejszą i naszą zajęło mi dużo czasu. Jeśli postanowicie towarzyszyć mi w następnej podróży, obiecuję, że zdobędziecie więcej wiedzy o świecie, niż moglibyście wyczytać z książek... jeśli w ogóle znajdziecie takie, które opisują te nieznane kraje. Kto spośród was czuje głód przygód i gotów jest na poświęcenia wymagane od misjonarza?

Zapadła cisza. Zdawało się, że nawet święci na ścianach odwracają oczy.

Monsinior zaśmiał się.

              Tutaj, w Europie, zostaliśmy pobłogosławieni prawdziwą religią. Kapłan musi być bez skazy, ponieważ reprezentuje Boga, a także dlatego, że inni mieszkańcy ziemi błądzą i potrzebują przewodnictwa. Ratowanie dzikich jest naszym nowym obowiązkiem. Nic nie może powstrzymać nas przed wypełnieniem misji.

Po tych słowach znowu zapadła cisza. Ten sam nowicjusz wstał, ściągnął kaptur. Był przystojnym, smagłym młodzieńcem.

              Jakich niebezpieczeństw mamy się spodziewać, jeśli przyłączymy się do ciebie?

De Béhaine wyprężył ramiona.

              Wschód jest miejscem dziwnym i tajemniczym. Często panuje tam głód i zdarzają się katastrofy naturalne. Śmierć jest na porządku dziennym. Krajowcy nie wierzą w naszego Boga. Niewątpliwie zadanie będzie bardzo niebezpieczne.

              Dlaczego zatem, panie, mamy narażać życie? ‒ dociekał brat João.

              Powinniście i musicie, ponieważ obowiązek kapłana polega na służeniu Królestwu Bożemu i Kościołowi. Wasze życie nie należy do was. Jest własnością naszego Ojca niebieskiego.

Poprawił szpilkę na prawym ramieniu podtrzymującą długą do kostek jedwabną sutannę. Zatknął za szarfę duży krucyfiks, który nosił na rzemyku na szyi. Popatrzył na słuchaczy, ale nie dostrzegł malarza, który zniknął w jednym z licznych korytarzy. Zostało tylko płótno, leżało na ławce, obok której mrugała świeca.

Nowicjusze spojrzeli tam gdzie ksiądz. Zapomniawszy o obyczajnym zachowaniu, ściszonymi głosami komentowali obraz. Monsinior znów postukał kostkami o pulpit, ale nikt tego nie usłyszał.

De Béhaine zszedł z podwyższenia przed ołtarzem i zbliżył się do obrazu. Zapomniał o kazaniu, gdy podniósł płótno za ramę. Farba była jeszcze wilgotna.

Monsinior przyglądał się górom i palmom w dżungli. Bladoniebieska woda rzeki pieniła się na skałach i spadała do porośniętego trawą wąwozu. Pędzel młodego mężczyzny ożywił milczący pejzaż ciągiem urywanych krzywizn i gwałtownych skrętów.

Monsinior roześmiał się głośno z satysfakcją. Wnikliwy artysta odtworzył daleki świat ze zdumiewającą wiernością.

              Cisza! ‒ nakazał. ‒ Czy ktoś zna malarza, który zostawił to płótno? ‒ Podniósł obraz nad głowę, żeby wszyscy mogli zobaczyć.

              Kościół pozwala nieznajomym wchodzić i wychodzić wedle woli ‒ odparł brat João. ‒ Nie wiemy, kim on był. Może włóczęgą szukającym jałmużny i schronienia w Domu Bożym.

              Nie, technika jest zbyt finezyjna jak na wagabundę ‒ powiedział de Béhaine. Ściszonym głosem dodał: ‒ To na pewno człowiek wykształcony. Ten obraz nie jest darem. Nie wątpię, że znów zobaczymy malarza.

ROZDZIAŁ DRUGI

Monsinior Pierre Pigneau de Béhaine po kolacji udał się do swojego pokoju. Na wbitym w ścianę żelaznym haku wisiała miedziana misa, a w niej żarzyły się węgle. Wieczór był zimny, wiatr kąsał dotkliwie. Snopy szarego światła przesuwały się nad Rodanem jak dym. Przez niewielkie okno z kryształowymi szybkami Pierre zobaczył mnicha, który szedł przez łąkę ku brukowanym drogom Awinionu. Latarnia w jego ręku cięła mrok jak złote ostrze.

W wieży Świętego Jana panował spokój. Klasztor benedyktynów, w którym kwaterował Pierre, był niską, mroczną, czternastowieczną budowlą sąsiadującą z kościołem. Za zgodą papieża Klemensa XIV monsinior wraz z innymi misjonarzami podróżował po dużych miastach, werbując braci z różnych zakonów do pracy na Dalekim Wschodzie. Awinion był ostatnim miastem, w którym gościł przed powrotem do Annamu.

Trzydniowe starania nie doprowadziły do zwerbowania wieli chętnych. W całej Francji mówiono o prześladowaniach misjonarzy na Dalekim Wschodzie, a niekiedy o ich męczeńskiej śmierci. Świeżo wyświęceni księża słuchali jego kazań z lękiem i sceptycyzmem. Nie rozumiał ich zastrzeżeń. Przecież inny jezuita, Alexander de Rhodes, pochodzący właśnie z Awinionu już sto pięćdziesiąt lat temu zaniósł ewangelię do Annamu.

17Portugalczycy od dwóch stuleci wysyłali swoich misjonarzy na te niezbadane terytoria. Dlaczego nowicjusze są takimi lękliwymi ignorantami? We wczesnych dniach służby Bogu monsiniorem kierowało pragnienie poznania świata i bezbrzeżne oddanie wierze, oddanie, którego najwyraźniej brakowało młodszym kapłanom. Czuł się bezradny wobec ich obojętności.

W poprzek szyi monsiniora biegła blizna, sina i wypukła jak tatuaż jakiegoś prymitywnego tubylca. Pierre z roztargnieniem dotknął w tym miejscu skóry. Często wyjaśniał słuchaczom, że to pieczęć boska przybita ręką annamskiego pana ‒ niezatarte świadectwo jego chrześcijańskiej wiary. Pierre nie był zwolennikiem odgórnego wyznaczania kapłanów do działalności misyjnej, chociaż sam został wybrany do pracy na Dalekim Wschodzie już w seminarium. Wolałby przyjąć grupę ochotników. Z jego doświadczenia wynikało, że ludzie odważni i zdecydowani mają największe szanse na to, żeby ich starania zakończyły się sukcesem.

Słuchał uspokajających odgłosów nocy ‒ płynącego przez cienkie mury cel chrapania seminarzystów, poskrzypywania otwieranych i zamykanych drzwi, szurania szczurzych łap na drewnianych belkach. Lubił samotność i spokój czterech ścian, lubił być sam na sam z książkami. Sporządzał notatki do słownika annamsko-łacińskiego, który miał służyć przyszłemu pokoleniu misjonarzy.

Niewielu domyślało się prawdy: monsinior nie cierpiał Annamu. Jego ekspedycje służyły celom wyższym. Miał obowiązki przede wszystkim wobec Ludwika XV, króla Francji, który rozpaczliwie potrzebował nowych kolonii, żeby powiększyć dochody państwa. Francja już straciła wpływy w Indiach na rzecz Anglików, a Chin monsinior nie brał pod uwagę, bo było to zbyt ambitne. Annam, choć niewielki, posiadał ogromne skarby, a jako że był osłabiony długą wojną domową, wydawał się bezbronny. Jeśli Pierre zdoła utworzyć w Annamie silny przyczółek, bogactwa tego kraju pomogą przywrócić status Towarzystwu Jezusowemu, które w ostatnich latach nie cieszyło się łaskami króla i parlamentu.

Poza tym miał zobowiązania względem Kościoła. Szerzenie słów Jezusa Chrystusa i chrzczenie pogan leżało u podstaw doktryny katolickiej. Europa została skażona przez protestantyzm ‒ wynalazek diabła wcielonego ‒ Marcina Lutra. Monsinior czuł, że został wybrany, aby siać ziarno prawdy bożej na nowych terytoriach Dalekiego Wschodu. Napotykał wiele trudności i praca była ciężka, ale podnosiła go na duchu świadomość, że jest jednym z pierwszych badaczy. Wiedział, że zbawienie, jak wszystkie inne wartościowe rzeczy, ma wysoką cenę. Praca w tym obcym kraju nie stanowiła wyjątku. Poza tym obmyślił pewien plan.

Pukanie wyrwało go z zadumy. Zapalił świeczkę i wyrównał stojące w stosach na podłodze książki, dopiero potem otworzył drzwi. Za progiem stał siwowłosy benedyktyn. Monsinior przymrużył oczy, patrząc w mroczny korytarz. Mnich podniósł latarnię, żeby pokazać twarz.

              Monsiniorze de Béhaine, masz gościa ‒ wymamrotał.

Zanim kapłan zdążył odpowiedzieć, benedyktyn pochylił się i szepnął: ‒ Nalegał, abym ci powiedział, że jest artystą. Bądź ostrożny, ojcze. Wiesz, że oni wszyscy są złodziejami.

Pierre uśmiechnął się.

              Wszystko w porządku, bracie Angusie. Spodziewałem się go. Niech wejdzie.

Mnich odszedł, szurając nogami, rozdrażniony, że intruz przerwał mu sen.

Postać wysunęła się z ciemności ‒ malarz, który był na porannym kazaniu. Miał około dwudziestu lat, jego głęboko osadzone oczy skrywały się w cieniu gęstych brwi. Przełożył tobołek z dobytkiem z jednego ramienia na drugie. Patrząc W głąb celi, zobaczył swój obraz, który Pierre postawił na biurku. Lekki uśmiech pojawił się na jego zarumienionej twarzy.

              Przyszedłeś po obraz, jak mniemam ‒ rzekł monsinior.

Artysta pokręcił głową i zaczął coś mówić, lecz umilkł w pół słowa. Zatarł ręce. Pierre zauważył, że czubki palców gościa są brudne i poplamione pigmentami. Szerzej otworzył drzwi i cofnął

się. Obecność drugiej osoby uświadomiła mu, jak mała jest jego cela. Skinął ręką, zapraszając gościa.

              Wejdź. Wewnątrz będzie wygodniej.

Blask sączył się spod grubej warstwy popiołu w miedzianej misie, oświetlając skrzynie z książkami, które towarzyszyły monsiniorowi w podróżach. Pod wpływem ciepła kartki zwinęły się na rogach. Artysta westchnął z przyjemności, gdy ciepło przepędzało ziąb z jego mięśni. Przysłonił usta, żeby stłumić kaszlnięcie. Pierre wskazał mu jedyne krzesło, a sam usiadł na drewnianej skrzyni.

              W tym zimnie ‒ mruknął ‒ przebywanie w pobliżu gorących węgli może uchronić płuca przed chorobą. Czujesz się lepiej?

Młodzieniec pokiwał głową, wciąż trzymając tobołki.

              Jestem monsinior Pierre Pigneau de Béhaine. A ty, panie, jakie nosisz nazwisko i tytuł? ‒ Pochylił się, bacznie przypatrując się gościowi.

Artysta odpowiedział spokojnym spojrzeniem.

              Nazywam się François Gervaise. Jak widzisz, jestem skromnym malarzem bez tytułu szlacheckiego.

Pierre patrzył, jak młodzieniec drapie się po głowie. Gęste kasztanowe włosy miał splecione w warkocz.

              Zdejmij płaszcz ‒ powiedział. ‒ Odłóż manatki. Rozgość się.

François zerknął na niego spod oka i rozpiął płaszcz.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin