Rettman Ann - Dama nigdy sie nie dziwi.pdf

(768 KB) Pobierz
311716521 UNPDF
Ann Rettman
Dama nigdy się nie dziwi
Na parapet okna, jak co rano, przyfrunął gołąb. Dorota poznała
go po ciemniejszym, sino-popielatym pasku między skrzydłami.
Jak zwykle wysypała mu okruszki ze śniadania. Dziobał
niespiesznie, bez strachu przybliżając się do jej dłoni. Patrzyła na
niego ze wzruszeniem; przypominał jej inne ptaki – jakże liczne –
w tamtym ogrodzie, który należał do dawnego życia. Tak różnego
od obecnego, że wydawało się snem...
Jasny pałac z rzędem wysokich okien, w których purpurowe
błyski zapalało popołudniowe słońce, taras ze schodami
prowadzącymi do rozległego parku, dalej staw, na którym żyła
królewska para łabędzi. Rano na gałęzi wielkiego kasztana,
zaglądającej do jej sypialni, odbywał się ptasi sejm, czasami tak
głośny, że przykrywanie głowy poduszką nie na wiele się zdało.
Zresztą kto by tam spał, gdy rosa tak cudownie perliła się na
trawie, a w stajni jej ukochana klacz, Gama, już postukiwała
kopytami, czekając na poranną przejażdżkę; Wakacje...
Dziewczyna podniosła wzrok, ogarniając panoramę dachów,
nad którymi przez opalizujące opary miasta wznosiło się czerwone
słońce. Widziała rzadki las dachów – czerwonawych, popielatych,
z czarnymi plamami koło kominów. Ze swojej mansardy, na
czwartym piętrze niegdyś eleganckiej kamienicy, miała daleki
widok na miasto.
To była chyba jedyna dobra strona jej obecnego położenia.
Z głębi pokoju dobiegł ją stłumiony kaszel i serce jej ścisnął
znany lęk – ojciec znowu miał ciężką noc. Trzeba będzie poprosić
doktora Feldmanna, aby go osłuchał i zapisał nowe leki. Pieniądze
za sprzedaną broszkę po babci już się rozeszły, więc trzeba będzie
sięgnąć po następny klejnocik, żeby zapłacić honorarium,
wykupić receptę. Co prawda, stary doktor, patrząc na nią
współczująco, nieraz dawał do zrozumienia, że gotów jest
poczekać na zapłatę albo nawet z niej zrezygnować, ale duma nie
pozwalała jej przyjąć tej pomocy. Jak długo będzie miała pracę i tę
resztkę klejnotów po matce, nie będzie żebrać o wsparcie. Nie
ona, hrabianka von Belenburg, która teraz pracuje w sklepie
jubilerskim jako zwyczajna sprzedawczyni. Pewnie, że sklep jest
311716521.001.png
elegancki a klientela zamożna, ale ona została wychowana na
osobę, która zjawia się tam po przeciwnej stronie lady niż to, które
zajmowała obecnie. Przez osiem godzin dziennie, z krótką
przerwą na posiłek południowy.
I tale miała szczęście, że dostała to miejsce. Zawdzięczała je
pierwszym klejnotom po matce, które zaczęła sprzedawać za
pośrednictwem pana Bergera. Jubiler uczciwie oszacował wartość
jej biżuterii, wziął umiarkowaną prowizję i – chyba podczas ich
trzeciego spotkania – zaproponował jej pracę. Ponieważ znał się
na ludziach (w jego zawodzie taka wiedza jest kluczem do
powodzenia), więc swoją propozycję ubrał w tak taktowne słowa,
że zdawać by się mogło, iż panna Dorota Belenburg wyświadcza
mu wielką grzeczność, zgadzając się codziennie stawać za
dyskretnie podświetloną gablotą z pierścionkami, bransoletami,
wisiorkami i całą tą jubilerską galanterią (prawdziwe precjoza
spoczywały bezpiecznie w sejfie) i służyć radą bogatej i
wytwornej klienteli. Innej pan Berger, oczywiście, nie miał.
Właśnie zbliżał się czas wyjścia z domu. Dorota już posprzątała
po śniadaniu, które przygotowała w mikroskopijnej kuchence koło
wejścia. Zostawiła ojcu na palniku przygotowany wczoraj rosół z
kawałkiem mięsa, myśląc melancholijnie, że gotowanie jest
umiejętnością, której – niestety – nie uczono na pensji w
Szwajcarii. Stąd zapewne tych kilka potraw, które na zmianę
przygotowywała, nie różniło się szczególnie od siebie smakiem,
za to bardzo różniło się atrakcyjnością od cudownie pachnących i
wspaniale wyglądających dań, które dostarczano z pałacowej
kuchni.
Z uśmiechem przeszła do sąsiedniego pokoiku, gdzie jej ojciec
zasiadł już w fotelu, ustawionym przy oknie. Widział stąd spory
szmat nieba nad miastem; pod ręką, na małym stoliczku, miał tom
mów Cycerona, który dzielił z nim to smutne odosobnienie.
– Pa, tatusiu, muszę już iść – powiedziała serdecznie, ale jej
oczy z troską wypatrywały oznak choroby. – Dobrze się czujesz?
– Doskonale – oznajmił pan Herman Belenburg, siląc się na
dziarski i żartobliwy ton. – Już niedługo stanę całkiem na nogi,
311716521.002.png
rozejrzę się za jakimś zajęciem, a wtedy ty będziesz mogła sobie
odpocząć.
Widział, oczywiście, troskę w oczach córki i starał się ją
uspokoić. Bolało go, że zamiast otaczać ją opieką w tak trudnych
chwilach, kiedy niedawno skończyła się żałoba po jej matce, a
jego żonie – niezapomnianej, cudownej kobiecie – sam wymaga
opieki, bowiem astma i choroba stawów unieruchomiły go w
fotelu. Dla tego dzielnego, czynnego mężczyzny była to tragedia,
którą chował głęboko przed córką, żeby nie pogłębiać jej smutku.
Tak to udawali oboje przed sobą że jest lepiej niż było, a było
kiepsko, ponieważ, jak powiedział doktor Feldmann, poprawę
mogła przynieść tylko solidna, długotrwała kuracja w Szwajcarii
lub w którymś z uzdrowisk na południu. Klimat Wiednia choremu
nie służył.
Na wyjazd zaś brakowało pieniędzy. Starszy pan stanowczo nie
zgodził się, aby sprzedać na ten cel resztę rodzinnej biżuterii;
chciał zostawić córce po swojej śmierci – której się niedługo
spodziewał, a nawet jej wyglądał – jakieś zabezpieczenie na
czarną godzinę.
Myślał czasem, czyby nie przyspieszyć swego odejścia, ale
ucieczkę przed cierpieniem uważał za niehonorowe wyjście, a
poza tym widział, że jest dla córki moralnym wsparciem i ostoją i
gdyby jego jeszcze teraz zabrakło, mogłaby się załamać. I tak
wyglądała już krucho i delikatnie, choć ciężkie warunki ich
obecnego bytowania w niczym nie ujęły jej \ urody. Jej świetliste,
w odcieniu dojrzałego zboża, włosy gęstą chmurą okalały jej
twarz, w której zwracały uwagę duże, trochę jakby zdziwione
szaroniebieskie oczy. Lekko zadarty nosek przydawał jej wdzięku,
a pięknie wykrojone, łagodne w wyrazie usta – słodyczy.
Wiedział, że jest inteligentna i ciekawa świata.
Konwencjonalne wychowanie, obowiązkowe dla panienki z jej
sfery, uzupełniały dzięki zachęcie rodziców poważne lektury,
solidne zainteresowanie historią sztuki, szczególnie malarstwa i
niebanalny gust – muzyczny. Byłaby wspaniałą panią domu,
ozdobą najelegantszych salonów, godną partnerką i żoną dla
311716521.003.png
światłego mężczyzny z najwyższych nawet kręgów towarzyskich,
gdyby...
Właśnie, gdyby on sam, dobrowolnie, nie skazał się na banicję
z tych sfer po utracie majątku. Najpierw nadszarpnęły go dostawy
dla armii, za które dostał bezwartościowe – jak się okazało –
asygnaty z Banku Drzewnego. Potem zgodził się na obciążenie
hipoteki swych nieruchomości, aby poręczyć za przyjaciela, gdy
temu zagroziło bankructwo. Choć prowadził z nim wspólne
interesy, mógł się ratować, uchylić od odpowiedzialności,
powiedzieć – zgodnie z prawdą – że o niczym nie wiedział. Ale
jego przyjaciel nie był aferzystą i oszustem. Popełnił błąd; taki
błąd mógł się zdarzyć i jemu; dlatego wspólnie z nim przyjął na
siebie odpowiedzialność finansową. Wartość jego majątku, który
poszedł na licytację, została drastycznie obniżona przez
przejmujący go bank. Wiedział, w czyim imieniu działał, choć
ugrzecznieni urzędnicy stanowczo odmawiali jakichkolwiek
informacji. Ten bezwzględny wierzyciel, który pozbawił jego
rodzinę majątku i zajmowanego od kilku pokoleń domu, był
kiedyś jego rywalem. Nieszczęśliwym rywalem. To nie jego
wybrała piękna Anna-Luiza, choć wytrwale starał się ojej rękę.
Wybrała młodego kapitana Belenburga i nigdy nie żałowała tego
wyboru.
Dlatego on sam teraz, w tym trudnym zaiste położeniu, nie
potrafił nienawidzić barona von Ludova. Myśląc o nim, nawet
czasem uśmiechał się pod wąsem mrucząc do siebie: – Mimo
wszystko nie zamieniłbym się z nim.
Świadomość, że nie jest ofiarą własnej nieudolności, a jedynie
ponosi konsekwencje własnego pojmowania wymogów honoru i
doświadcza skutków zemsty rywala za utratę najwspanialszej
kobiety pod słońcem, pomagała mu znosić ciąg jednostajnych dni,
kiedy to czekał na powrót córki, obserwując niebo za oknem i
przypominając sobie Cycerona. Nie wierzył w żadną poprawę
swego zdrowia; powierzył swój los Bogu i ze spokojem oczekiwał
na to, co nieuchronne.
Dorota pocałowała ojca w czoło, rejestrując mimo woli, że
311716521.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin