Jonathan Carroll
Kości księżyca
(Przełożyli: Roman Palewicz, Maria Machnik-Korusiewicz)
Gdzieś ktoś szaleńczo pędzi już ku tobie, Niewiarygodnie szybko pędzi dzień i noc
Poprzez zamiecie i upał pustyni, wąskie przesmyki i rwące
strumienie,
Ale czy zdola cię odnaleźć, Rozpoznać, kiedy cię zobaczy, Czy da ci to, co dla ciebie niesie?
John Ashberry, „Na Pólnocnej Farmie”
CZĘŚĆ PIERWSZA
Siekierka mieszkał na dole. Ponieważ nieustannie wyprowadzał na spacer brzydkiego, małego psa, którego poklepywałam, wpadając na nich w hallu, odnosiliśmy się do siebie przyjaźnie.
Jak widzieliście już na zdjęciach, nie było w nim nic szczególnego. Jedyna dziwna rzecz, którą zauważyłam, to jego okulary - były prawie zawsze brudne. Znacie te zamglone, zamazane szkła, które sprawiają, że macie ochotę wyjąć chusteczkę i wytrzeć je do czysta.
„Dobry chłopiec”. Dlaczego gazety bez przerwy używają takich określeń? „Każdy, kto go znał, myślał o tym mordercy jako o dobrym chłopcu, który kochał rodziców, należał do drużyny skautów, a wolny czas poświęcał kolekcjonowaniu azjatyckich znaczków”.
Nawet mój wspaniały mąż, Daniel, tak właśnie się wyraził, kiedy już wykryto większość koszmarnych szczegółów.
- Wyglądał na dobrego chłopca, prawda Cullen? - „Siekierka”? Boże, jak można tak kogoś nazwać!
- Słuchaj, Daneczku, nasz młody przyjaciel „Siekierka”, Alvin Williams, posiekał na kawałki swoją matkę i siostrę dokładnie jedno piętro pod nami. To nie jest dobry chłopiec.
Światu należy przebaczyć - taki był pogląd Daniela, i z reguły bardzo go za to kochałam. Mordercy tacy jak Siekierka, psy srające na środku chodnika, niebezpieczni kierowcy... wszyscy oni nie wiedzieli, co czynią.
Ja niczego nie przebaczam. Jeżeli w piątej klasie ukradłeś moją pomarańczową kredkę, to do dzisiaj jesteś na mojej czarnej liście, łobuzie.
Jedliśmy śniadanie i Danek czytał mi fragmenty z gazety o naszym sąsiedzie. Na myśl, że ta mordercza kreatura jeszcze niedawno snuła się piętro niżej, trzęsłam się.
- Mówi, że nie wie, co go opętało.
- Och, naprawdę? Cóż, mam nadzieję, że następną rzeczą, która go opęta, będzie stryczek.
__ Cullen, przerywasz mi już czwarty raz. Chcesz, żebym
dalej czytał ci ten artykuł, czy raczej wolisz wygłosić monolog?
Mówiąc to, uśmiechał się, bo tak naprawdę to nie był zły. Kiedy Danek rzeczywiście się wścieka, to milknie. Wtedy lepiej uciekaj i schowaj się pod łóżkiem, bo minie wiele czasu, zanim się znowu odezwie.
- Czytaj dalej, ale on nie zasługuje na współczucie. Danek odwrócił stronę gazety i odchrząknął.
- Powiedział, że nie wie, co go opętało, bo bardzo kochał matkę i siostrę. - Potrząsnął głową. - Mój Boże, a co byś mówiła, gdyby to było twoje dziecko?
Spojrzał na mnie, jakbym znała odpowiedź.
- Ile razy oglądasz w telewizji, jak przesłuchują rodziców takiego dzieciaka, to zawsze są oni tacy skrzywdzeni i zmieszani. Tyle czasu, tyle wysiłku na marne. Nowe rowery, które kupowali, wyprawy do lekarza, paczki od babci... I czym się to kończy? Mama pożycza sobie jego pióro, a on z jakiegoś powodu dostaje szału. Zastanawiam się, czy dawniej też było tak źle?
- Danek, proszę, nie zaczynaj. „Dawniej” było prawdopodobnie tak samo źle jak dzisiaj. Ludzie po prostu używają takiej wymówki, by potępiać różne rzeczy.
- Nie mam zamiaru „zaczynać”, tylko ilekroć czytam o czymś takim, czuję się winien. Wiesz, co mam na myśli? Dlaczego nas nie miałoby to dotyczyć? Nadal się kochamy, dziecko jest wspaniałe, zarabiani sporo pieniędzy...
Wzruszył ramionami i dopił kawę. Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć, ponieważ miał rację. Byliśmy szczęściarzami i gdyby to ode mnie zależało, przez najbliższe pięćdziesiąt lat nie zmieniłabym niczego w naszym życiu.
Zakochałam się w Danielu Jamesie w okresie, kiedy jedyną rzeczą, w której wypadało się zakochiwać, była sprawa. I to przez duże „S”, jeśli łaska. Było to na początku lat siedemdziesiątych, kiedy wszyscy nienawidzili wojny w Wietnamie, a sklepy sprzedawały głównie kadzidełka i tandetne indiańskie stroje dla milionerów. Nie powinnam być taka złośliwa, bo ja też używałam zbyt dużo perfum z paczuli i wszędzie targałam ze sobą własny egzemplarz „Proroka”. Dzięki Bogu wszystko się zmienia. Czy jest ktoś, kto się nie kurczy, kiedy wspomina własną przeszłość?
Spotkaliśmy się w college'u, w New Jersey. Przedstawiła nas sobie dziewczyna, z którą Danek się później ożenił - Evelyn Hernuss. Mieszkałam z nią na pierwszym roku.
Kochał ją. Ale ja w tym czasie kochałam się w Jimie Vanderbergu, więc nie zwracałam większej uwagi na Daniela Jamesa. Jim i ja byliśmy przekonani, że naszym przeznaczeniem jest pobrać się i wyjechać na placówkę Sił Pokojowych, do jakiejś spustoszonej części świata, gdzie rozpaczliwie by nas potrzebowano, a my przez parę lat żylibyśmy, czując się jak pomniejsi święci. Ale i święty nie zawsze wytrzymuje!
Powodem, dla którego ze sobą zerwaliśmy, była apatia. A trzy miesiące po swoim ślubie, na drugim roku, Evelyn Hernuss James zginęła razem z rodzicami w wypadku samochodowym, kiedy wracała do domu z meczu koszykówki, w którym grał Daniel.
Wzięłam wtedy urlop dziekański na jeden semestr i udzielałam się w kampanii na rzecz pokojowego kandydata na prezydenta, tak więc byłam w Chicago, kiedy otrzymałam wiadomość o jej śmierci. Niewiele mogłam zrobić poza napisaniem do Danka listu, w którym donosiłam, jak bardzo mi przykro. Evelyn należała do dobrych ludzi - tych, co cały czas są pod kreską.
Gdzieś po tygodniu dostałam list od Danka. Przelał na papier wszystkie swoje żale. Odpisałam, potem on odpisał, a potem znowu ja... I kiedy wróciłam zimą, oczekiwał mnie na lotnisku w Newark. Wyglądał jak ktoś, kto ledwo przeżył Dachau. Był w tak złym stanie, że aż mnie przestraszył.
Obudziły się we mnie wszystkie instynkty Matki Ziemi. Uwierzcie mi, nie miałam zamiaru go pokochać - chciałam tylko pomóc mu w potrzebie. Postanowiłam też nie zajmować się miłością w tym semestrze. Chciałam być poważna, przyzwoita, pracowita, niedostępna... i jeść tylko zdrową żywność.
Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. On potrzebował kogoś, przed kim mógłby się wypłakać, ja - kogoś, dzięki komu poczułabym się mniej zaabsorbowana sobą. Wszystko pasowało.
Był to rok, kiedy Danek ustanowił uniwersytecki rekord zdobytych punktów i, mimo że nienawidzę sportu, chodziłam na mecze tak często, jak to było możliwe. Na początku siedziałam w przejściach, odrabiając zadania domowe, ale nie mogłam opanować podziwu, widząc, jak Danek miękko i zręcznie porusza się po boisku. Szybko przestałam odrabiać zadania, zostałam wielkim fanem i wiedziałam na temat koszykówki więcej, niż wypadało poważnej dziewczynie.
Po skończeniu college'u Bankowi zaproponowano dwa próbne mecze z zawodowymi drużynami, ale on, zamiast z tego skorzystać, zgodnie ze swą naturą Marco Polo postanowił zagrać dla drużyny w Mediolanie. Uważałam, że to świetny, a zarazem zwariowany pomysł - i powiedziałam mu to bez wahania. Wzruszył ramionami, mówiąc, że i tak nie zamierza grać w koszykówkę do końca życia, a oto nadarza się okazja, żeby grać i zarazem trochę pozwiedzać bez problemów i nacisków wielkich profesjonalistów amerykańskiego sportu.
Europejscy zawodowcy okazali się gburowaci i równie delikatni jak cios cegłą w głowę. Brak tam finezji i taneczności, które cechują najlepszą koszykówkę w Stanach. Amerykańscy gracze są często przerażeni metodą walca parowego, stosowaną przez ich kolegów z „eleganckiej” części świata.
W ciągu pierwszego roku pobytu za granicą listy Danka pełne były świetnych opisów meczów rozegranych w domach młodzieży, w bazach wojskowych i salach widowiskowo-spor-towych. Drużyna dała mu samochód, który eksplodował, i tyle pieniędzy, że musiał ukrócić swój wilczy apetyt.
Pracowałam dla nowojorskiego czasopisma jako asystentka dziennikarza i przez większość czasu czułam się samotna. Mieszkaj w Nowym Jorku, jeśli jesteś bogaty lub zakochany, ale omijaj to miejsce, jeśli masz tylko pracę, zatęchłe mieszkanko przy Dziesiątej Ulicy i brak szczęścia. Był to rok, który spędziłam, pożerając wszystkie książki z gatunku tych czytanych latem na plaży. Nauczyłam się gotować i dziękowałam Bogu, że ktoś był na tyle litościwy, by wynaleźć telewizję.
W ciągu dnia wydzwaniałam na Alaskę i pytałam uczonych
0 zwyczaje godowe wołu piżmowego. Byłam w tym dobra, ponieważ miałam dużo czasu i nie przeszkadzały mi nadgodziny, tysiące dodatkowych pytań i wykonywanie dodatkowych odbitek moich raportów.
Umawiałam się z całym pęczkiem facetów o imionach typu Ryszard czy Krzysztof (znów zapanowała moda na długie imiona), którzy nawet wzięci do kupy nie dorównywali jednemu Danielowi Jamesowi. Jego listy z Włoch były świeże
1 pełne życia. Typki, z którymi się spotykałam, robiły wszystko, by uważać ich za zimnych, mądrych i nieomylnych. Zabierali mnie na ponure bułgarskie filmy (w wersji oryginalnej), a później wyjaśniali mi fabułę w nędznych kafejkach. Danek lubił opowiadać o swoich zabawnych błędach i o tym, jak głupio potem czuł się lub wyglądał. Potrafił napisać cały Ust o źle przyrządzonym makaronie i rozśmieszyć mnie do łez. Tak wiele z tych zdań wyrażało jego osobowość. Na nieszczęście owych Krzysztofów i Ryszardów nieodmiennie otrzymywałam któryś z tych cennych listów na parę godzin przed randką z jednym z nich i w rezultacie przez cały wieczór zachowywa-łam się jak zrzęda.
Jednakże, tuż przed początkiem lata tego roku, zrobiłam coś niemożliwie głupiego. Zmęczona moją wydajną pracą w ciągu dnia i samotnością w nocy, przespałam się z pięknym niemieckim fotografem o imieniu Peter (wymawiało się to Pej-ter), na którego widok omdlałam w swym fotelu już przy pierwszej jego wizycie w naszym biurze. Zawsze odstręczały mnie przypadkowe romanse, ale też nigdy nie doświadczyłam żądzy od pierwszego spojrzenia. Przespałam się z nim na drugiej randce. Zabrał mnie na kolację do wysokiego budynku z widokiem na cały Manhattan. Zajadaliśmy nąj wykwintniej-sze potrawy z menu, a on opowiadał o ruinach Petry, o grze uprawianej przez Afgańczyków zwanej busfcoszi, o wieczorze spędzonym z Lawrence Durrellem w kawiarni w Aleksandrii.
Przez całe sześć miesięcy będąc ze mną w łóżku, ani razu nie spojrzał mi w oczy. Ilekroć „uprawialiśmy miłość”, wolał złożyć swój kształtny podbródek na moim ramieniu. Nie był ani dobry, ani zły - był po prostu „Pej-terem”, który umie opowiadać cudowne historie, a kiedy już znajdzie się z tobą w łóżku, uważa, że powinnaś wysilić się bardziej niż on. A ponieważ w moim życiu nie pojawiło się nic innego, więc pomiędzy listami od Danka udało mi się przekonać samą siebie, że kocham Petera.
Psycholodzy twierdzą, że nie należy wybierać się na zakupy do spożywczego, kiedy jest się głodnym. Wszystko wtedy wydaje się smakowite i kupujemy, kierując się wyłącznie impulsem. Prażona kukurydza, ostrygi... to nie ma żadnego znaczenia, bo twój brzuch mówi „tak” na wszystko, nie zwracając uwagi, czy jest to logiczne, odżywcze, czy po prostu zapycha żołądek. Spotkałam Petera, kiedy byłam głodna, więc wydawał mi się prawdziwą ucztą.
Kiedy okazało się, że jestem w ciąży, przez trzy dni zżerały mnie nerwy, zanim zdecydowałam się poinformować go o tym. Powiedział mi, że jestem kochana i cudowna, ale to nie jest miłość. I dodał, że ma przyjaciela, który zna dobrego ginekologa. Odparłam, że sama się w tym wszystkim rozejrzę i tak zrobiłam. Byłam zbyt młoda i pewna swojej świetlanej przyszłości, by myśleć o tym, że tracę dziecko. Gdzieś, w zakamarkach mózgu, wiedziałam, że pragnę mieć dzieci później, nie teraz. Nie z człowiekiem, który mnie nie kocha - nie z umysłem, który wypełnił mi strach i gniew, i błyskające czerwone światełka.
Tym, co najbardziej zapamiętałam z całego tego wydarzenia, było uczucie wielkiego spokoju, które ogarnęło mnie, gdy obudziłam się pewnego sierpniowego dnia na szpitalnym łóżku, znowu bezdzietna. Pragnęłam nigdy nie opuszczać tego łóżka o białych, szeleszczących prześcieradłach i pełnego mlecznego światła wpadającego przez okno.
Wróciłam do swego małego mieszkania i otworzyłam czasopismo. Pierwszą rzeczą, na jaką się natknęłam, było zdjęcie rodziny urządzającej sobie piknik na jaskrawozielonej łące. Sądzę, że nie odrywałam wzroku od tej fotografii przez dziesięć minut. W tym szpitalu zostawiłam dziecko. Nie chciałam go, nawet z tą fotografią na moim obolałym łonie, ale to nie miało znaczenia. Czułam się tak, jakby nic już nie zostało - nie było kogoś, kogo bym kochała, nie było dziecka tej miłości, nic.
Nie oszalałam ani nie wydarzyło się nic równie dramatycznego, ale wpadłam w depresję, głęboką i ciemną jak morze w nocy. W pracy byłam jeszcze bardziej wydajna, a wieczorami, po powrocie do domu, zaczęłam czytać książki z zakresu wyższej matematyki i architektury. Chciałam zapełnić swój umysł obrazami czystymi, wyraźnymi i logicznymi - jak zdjęcia budynków wyrastających z ziemi prosto niczym rakiety.
Poszłam do psychoanalityka - kobiety, która oświadczyła, że jestem piękna, inteligentna i miałam pełne prawo usunąć ciążę, ponieważ moje ciało należy do mnie. Ale przez jej feministyczne gadanie tylko posmutniałam i czułam się mniej pewnie niż przedtem. Nie chciałam być niezależna. Chciałam kogoś kochać i czuć się bezpiecznie w swoim życiu.
Pewnej nocy doszłam do wniosku, że jedyną osobą, która mogłaby choć trochę zrozumieć zamęt panujący w mojej głowie, był Danek. Usiadłam i napisałam do niego gęstym maczkiem dziesięciostronicowy list, opowiadając mu o moim związku z Peterem, o aborcji i o tym, jak to na mnie wpłynęło. Jakże żywo pamiętam moją wyprawę na pocztę, by wysłać list następnego dnia. Wrzuciwszy go do skrzynki, mocno zacisnęłam powieki i rzekłam:
- Proszę, proszę, proszę.
Tydzień później otrzymałam telegram z Mediolanu ze słowami: „DLACZEGO NIE POWIEDZIAŁAŚ MI OD RAZU? JAK TYLKO PRZYLECĘ, DAM CI PRZTYCZKA W NOS. PRZYLOT WTOREK, LOT 60/TWA/KENNEDY”.
Przez cały weekend biegałam sprzątając mieszkanie (dwukrotnie), robiąc zakupy i potrząsając niedowierzająco głową na myśl o tym, że Danek naprawdę wraca za parę dni. A co jeszcze
dziwniejsze, jego podróż, nade wszystko, była reakcją na mój smętny list. Czy ludzie nadal stają u czyjegoś boku, by pomagać i wspierać? Na taką myśl moja dusza podskakiwała z radości. Jadąc autobusem na lotnisko, bez przerwy wygładzałam fałdki mojej nowej sukienki, powtarzając szeptem ciągle i ciągle:
- Lot 60 TWA. Lot 60 TWA.
Samolot spóźnił się czterdzieści pięć minut i nim ludzie zaczęli wylewać się z wyjścia, byłam chyba ze trzy razy w toalecie. Czekałam i czekałam, sto razy wspinałam się na koniuszki palców, zanim - poza resztą pasażerów, którzy nie przewyższali wzrostem Pigmejów - zobaczyłam tego cudownego, znajomego olbrzyma.
Pochylił się i wycisnął mi na wargach dużego całusa. Jego uśmiech był jak najlepsza książka w życiu, czytana w cieple kominka.
- Pierwszy raz cię tak pocałowałem, no nie? Jak mogłem tak długo czekać?
- I jak mogłeś tak urosnąć? Chyba już zapomniałam. Szliśmy w kierunku wyjścia i na każdy jego krok ja
musiałam zrobić dwa. Bez przerwy zadzierałam głowę, by na niego patrzeć i upewniać się, że naprawdę był obok, że nie śnię najlepszego z moich snów. W tym momencie nikomu na świecie nie zazdrościłam.
Na zewnątrz, gdy czekaliśmy na taksówkę, by zawiozła nas do miasta, górował nad wszystkimi swoim wzrostem i spokojem. Ludzie krzyczeli i biegali, autobusy wypluwały dym ciężki jak ołów, nad głowami samoloty cięły powietrze. Danek stał i uśmiechał się do wszystkiego.
- Wiesz, to miło być znowu w okropnym, starym Nowym Jorku, Cullen.
Wspięłam się na palce i głośno cmoknęłam go w szorstki policzek.
- Musimy tylko wyrwać się z tego zgiełku. Odrapana taksówka zatrzymała się nagle, a szofer wyskoczył z takim impetem, jakby go katapultowano.
- Do centrum? Chceta do centrum, ha?
- Za ile?
- Lecimy według taksometru. Co myślicie, że jestem jakiś kanciarz, czy co?
Kierowcy taksówek w Nowym Jorku są albo autystyczni, albo filozofują - rzadko zdarzy się ktoś pośrodku. My trafiliśmy na zgorzkniałego filozofa, który paplał przez całe czterdzieści minut jazdy do miasta. Zachowanie taksówkarza nie dziwiło
mnie, choć Danek zaangażował się w rozmowę. Kierowca nazywał się Milton Stiller i do czasu gdy telepaliśmy się przez most Tri-Borough, Danek nazywał go Miltem i zadawał mu stosowne pytania na temat jego żony, Sylwii.
Są ludzie, którzy w każdym, z kim rozmawiają, znajdują coś interesującego. Nie należę do nich, ale szybko się przekonałam, że Danek to potrafi. Przy nim ludzie czuli się swojsko i bezpiecznie, instynktownie wyczuwając, że nie zdradzi ich tajemnic, jakiekolwiek by nie były. Prawdopodobnie nasz nowy przyjaciel, Milton, wciskał uwięzionym pasażerom swoje nieszczęścia już od dwudziestu lat. Jednakże Danek słuchał i rozmawiał; należał do tego rodzaju ludzkich istot, które pragniemy porwać i na zawsze zabrać ze sobą, z nikim się nimi nie dzieląc. Zanim wysiedliśmy przed naszym blokiem, Milt zaprosił nas na obiad. Oświadczył, że Sylwia z pewnością nas pokocha.
Danek zapłacił, dołączając tak suty napiwek, że oczy wyszły mi z orbit. Złapał swoje torby i ruszył w stronę chodnika.
- Hej, Colon. Podejdź na minutkę.
Nigdy mnie jeszcze nie nazwano „Colon”. Zwykle „Collin”. Raz nawet zdarzył się „Collar”, ale „Colon” to było coś nowego.
- Tak, Milt?
- Opiekuj się tym wielkim chłopcem, słyszysz? Chryste, chciałbym, żeby mój syn był taki.
Łzy napłynęły mi do oczu i musiałam się szybko odwrócić, by nie zobaczył mojej zapłakanej twarzy.
- Zrobię tak. Obiecuję.
Danek stał przy drzwiach ze swoimi walizkami i uśmiechem. Czekał na mnie: na Colon.
Stół był nakryty. Wyciągnęłam jedyne danie główne, które umiałam dobrze przyrządzić - lazanię ze szpinakiem. Kiedy szłam do stołu, nagle sobie o czymś przypomniałam. Gdybym miała wolną rękę, pacnęłabym się w czoło.
- Och, do diabła!
Danek odjął od ust szklankę piwa, pozostawiając na swojej wardze biały wąs piany.
- O co chodzi? Zapomniałaś o czymś?
- Och, Daneczku, zrobiłam lazanię. Zupełnie nie pomyślałam o tym, co jadałeś we Włoszech. Pewnie miałeś tam makaron trzy razy dziennie!
Potrząsnął głową, prosząc, abym postawiła lazanię. Potem przechylił głowę jak długoszyi ptak i zbadał danie szczegółowo.
- Cullen, to jest... zielone. - Uśmiechnął się błogo.
- Oczywiście. To lazania ze szpinakiem.
- Ze szpinakiem? Och!
- Tak, ze szpinakiem. Co nie znaczy, że nie jest dobra. Jestem wegetarianką.
- Uch... och! - Już miał upić trochę piwa, ale bardzo delikatnie odstawił szklankę na stół.
- Co się dzieje? Chyba będę płakać przez cały dzień.
- Nie rób tego. Po prostu wegetarianie mnie denerwują.
- A wojna cię nie denerwuje, Danielu Jamesie? Bawi cię zjadanie martwego ciała?
- Uch... och! - Podniósł widelec i wycelował go w moje arcydzieło, jakby badał pole minowe: - Czy to naprawdę jest smaczne?
Rzuciłam mu pełne ognia i jadu spojrzenie i ukroiłam porcję dużą, jak pokrywa włazu do kanału. Wylądowała na jego talerzu dumnie, pewnie i... zielono.
- Jedz to!
- Ale to może być gorące. Wiesz, że zielenina dłużej trzyma ciepło.
- Jedz!
Jego uśmiech przygasł, lecz zabrał się do jedzenia i po trzech kęsach twardo jadł dalej. Nic już nie powiedział, ale twarz mu się wygładziła, a policzki wypełniły. Wiem, bo wpatrywałam się w niego jak jastrząb.
- No i jak, Pękaczu? Poklepał się po brzuchu.
- Zwracam honor, szpinakowa lazania górą! A co na deser? Ciasto z wodorostów?
- Powinnam się obrazić, ale zbyt się cieszę, że mogę cię zobaczyć. Tak cudownie, że przyjechałeś, Daneczku.
Pochylił ku mnie głowę i przesunął łyżkę nieco w lewo.
- Dobrze się czujesz, Cullen?
- O wiele lepiej od czasu, gdy dostałam telegram z wiadomością, że przyjeżdżasz. A tak ogólnie? Tak, znacznie lepiej. Myślę czasem o dziecku, to naturalne.
Złożył ręce na kolanach i pochylił się do przodu, jakby chciał wyznać jakąś tajemnicę.
- Wiem, że łatwo jest mówić, ale nie uważam, żebyś miała się martwić tym wszystkim, jeśli tylko potrafisz z tym skończyć, Cul. Przerwałaś ciążę, bo musiałaś. Przypuszczam, że nie kochałaś tego mężczyzny. Czy może być lepszy powód?
- Och, Danku, wiem. Przetrawiłam to już wiele razy, ale tam, we mnie, była ludzka istota. I z tym nie mogę sobie
poradzić. - Łzy napłynęły mi do oczu. Najwyraźniej nie było jeszcze po wszystkim.
Danek potrząsnął głową i spojrzał na mnie surowo. Potem poderwał jedną rękę z podołka i opuścił ją na stół zaciśniętą w pięść.
- Mylisz się, Cullen. Nasiono to nie kwiat. Nie próbuję tu niczego ułatwiać. Ale jakie życie miałoby to dziecko? Co? Nawet gdybyś chciała je mieć, nadeszłyby chwile, kiedy z niechęcią patrzyłabyś na biedactwo, żałując, że się na nie zdecydowałaś. Spójrz na naszych rodziców i przypomnij sobie, ile razy chcieli łupnąć w nasze głowy, kiedy dorastaliśmy. Przez całe życie słyszę, jak ludzie mówią, że dla rodziców kochać i całkowicie akceptować własne dzieci to mecz z niewiadomym wynikiem. Może to, co powiem, zabrzmi nieładnie, ale naprawdę nie potrzebujemy na tym świecie więcej chodzących nieszczęść, nie uważasz?
- Nie mówię, Danku, że nie masz racji, ale życie nie jest takie proste. Gdyby to było takie proste i jasne, jak sądzisz... Gdyby to było takie logiczne, nie czułabym się tak źle jak teraz. Wiem, o czym mówisz, i w pewien sposób masz rację. Ale tutaj logika i rozsądek się kończą. I wiesz, co się dalej dzieje? Ha! Twoje stare serce dodaje swoje trzy grosze i cała logika wylatuje przez okno.
Wyciągnęłam papierosa i zapaliłam go. Milczeliśmy, bez pośpiechu pomilczeliśmy przez chwilę. Mimo tego, że poruszyłam sprawę dziecka, od dawna nie czułam się tak rozluźniona.
Danek westchnął i skrzywił się.
- Masz rację, Cullen. Stuprocentową rację. Pamiętasz, jak się zachowywałem po śmierci Evelyn? Za każdym razem, kiedy próbowałem uspokoić się i wrócić do normalnego życia, moje serce mówiło: „Odpieprz się, stary, boli mnie”.
Nie było w tym nic zabawnego, ale rozśmieszył mnie sposób, w jaki to mówił. Uśmiechnął się do mnie, a ja sięgnęłam poprzez stół i ujęłam go za rękę.
- Powiedzieć ci coś zabawnego? Prawie zawsze wydmuchujesz dym jedną stroną ust, Gul. Pamiętam to jeszcze z dawnych czasów. Zdajesz sobie z tego sprawę?
- Słucham?
- Wydmuchujesz dym bokiem. Nigdy przodem. Tak, jakbyś rzucała jakąś uwagę, czy coś w tym rodzaju.
- Teraz będę już działać świadomie.
- Cullen, jesteś najśliczniejszą kobietą, jaką znam. Masz prawo mieć pełną tego świadomość.
Powiedział to bez wahania, ale nie patrzył przy tym na mnie. Du jest na tym świecie dobrych ludzi, nieśmiałych, a zarazem zdolnych do prawienia komplementów? Mężczyźni, z którymi się ostatnio spotykałam, zasypywali mnie komplementami patrząc mi prosto w oczy, ale często miałam wrażenie, że to nic nie znaczyło.
Wyjął z kieszeni monetę i wykonał śliczną, małą sztuczkę - błysk, szuru-szuru, nie ma! - tylko dla mnie.
- Jakie zręczne! Zrób to jeszcze raz!
- Nie! Nigdy nie każ magikowi wykonywać tej samej sztuczki dwa razy z rzędu. Rozszyfrujesz ją i w ten sposób utraci całą swoją magię.
Poszłam do kuchni po deser - gigantyczne, koszmarnie lepkie i słodkie ciasto czekoladowe, które wyglądało wspaniale i przekraczało wszelkie wyobrażenia.
Jak tylko Danek je zobaczył, jego twarz całkowicie się rozpromieniła. Ten wieczór rozpoczął nasz wieloletni wyścig
0 to, kto bardziej szaleje za słodyczami.
Kiedy postawiłam ciasto na stole, pochylił się i przysunął je do siebie.
- Och, Cullen, to naprawdę miło z twojej strony, że to dla mnie zdobyłaś. A co ty masz na deser?
Po kawie i ciastku rozmawialiśmy o wszystkim. Słowa Danka przypominały jego listy: zabawne, deprecjonujące jego samego, niespieszne. Najwyraźniej uważał się za diablo szczęśliwego faceta, którego wrzucono w fascynujący, nielogiczny świat tylko po to, by mógł się dobrze rozejrzeć dookoła, z rękami w kieszeniach i cichym gwizdem zdziwienia ulatującym z warg.
Lata temu, kiedy spotkałam go po raz pierwszy, uznałam jego „postawę” za naiwność, ale nie miałam racji. To był zdrowy, wspaniale niewinny zmysł cudowności. Dla Daniela Jamesa życie było cudowne - albo przynajmniej pełne cudów. Spoglądał na składowisko złomu i dreszczem przejmowało go magiczne bogactwo kolorów. Kiedy szturchał mnie, żebym też spojrzała, widziałam tylko składowisko złomu. Ani ładne, ani brzydkie, po prostu składowisko. Jednak jego zachwyt nie był denerwujący czy też specjalnie zaraźliwy. Najczęściej był zupełnie niezauważalny do chwili, gdy nie spojrzało się na Danka, dostrzegając lekki, rozanielony uśmiech na jego twarzy
1 wpatrzone w coś łagodne, brązowe oczy.
Nauczyłam się liczyć na ten uśmiech. W zasadzie był to jedyny sposób, by odkryć, o czym Danek myśli. Jak już wcześniej powiedziałam, trudno było stwierdzić, kiedy go coś denerwuje, i tylko nieco łatwiej - kiedy jest szczęśliwy. Jego twarz
nie była kamienna - raczej przyjemna, z niezmiennym, lekko odurzonym wyrazem, który skrywał sekrety, zarówno jego własne, jak i cudze. ...
myszirokez