Jackson Lisa - New Orleans 01 - W afekcie.rtf

(810 KB) Pobierz

             

Prolog

Czerwiec Nowy Orlean, Luizjana

- Masz jakieś specjalne życzenie? - zapytała i czubkiem języka pro¬wokacyjnie oblizała usta.

Pokręcił przecząco głową.               .

- Mogłabym ...

- Rozbierz się.

Z tym facetem jest coś nie tak. Zdecydowanie, pomyślała Cherie Bellechamps i poczuła ciarki na plecach. W pierwszej chwili chciała powiedzieć_mu, żeby się wynosił, ale potrzebowała pieniędzy. Może dała się ponieść wyobraźni. Może jest całkiem normalny?

Powoli rozpięła sukienkę i poczuła na sobie jego wzrok. Nic wiel¬kiego. Zdążyła do tego przywyknąć.

Hałaśliwe odgłosy z ulicy zagłuszała muzyka dobiegająca ze stoją¬cego przy jej łóżku radia. Łagodny głos Franka Sinatry zwykle działał na nią uspokajająco. Ale nie dziś.

Gorący czerwcowy wiatr od morza, ciężki od wilgotnego zapachu Missisipi, wpadał przez otwarte okno. Poruszał pożółkłymi koronkowy¬mi firankami i chłodził czoło Cherie pokryte kroplami potu. Nie uspo¬koił jednak jej napiętych nerwów.

Facet siedział na trójnożnym taborecie i palcami jednej ręki przebie¬rał błyszczące w słabym świetle, krwistoczerwone paciorki różańca. Może to jakiś maniak religijny? Może ksiądz, który nie może znieść celibatu? Albo kolejny zdziwaczały fetyszysta? W Nowym Orleanie żyło tysiące dziwaków o naj różniejszych upodobaniach seksualnych.

- Podoba ci się? - zapytała z delikatnym miejscowym akcentem i przesunęła palcem o długim paznokciu pomiędzy piersiami, zapomi¬nając o swoich obawach.

- Dalej. - Nie ruszając się ze stołka, pokazał palcem stanik i majtki.

- Nie chciałbyś sam? - zapytała znów niskim, ciepłym głosem.

- Będę patrzył.

Nie wiedziała, ile naprawdę widział. Pokój oświetlała jedna lampa.

Abażur z czarnej koronki rzucał na ściany dziwne cienie. Dzięki temu nie było widać starego, popękanego tynku. Poza tym facet nosił okulary przeciwsłoneczne. Cherie nie mogła zobaczyć jego oczu, ale to było bez znaczenia. Był przystojny i atletycznie zbudowany. Miał mocną kancia¬stą szczękę, prosty nos i wąskie usta, a wokół nich jednodniowy zarost. Ubrany był w ciemną koszulę i czarne dżinsy. Włosy miał gęste i czarne jak smoła. Jeśli z oczami było wszystko w porządku, to facet miał urodę gwiazdora z Hollywood.

Z drugiej strony było w nim coś przerażającego.

Na początku poprosił, żeby zmyła makijaż i na krótkie platynowe włosy założyła rudą perukę. Nie sprzeciwiła się. Nie obchodziło ją, co go podnieca.

Rozpięła haftkę z przodu stanika i czerwona koronkowa bielizna zsu¬nęła się na podłogę.

Mężczyzna nawet nie drgnął. Cały czas pocierał palcami' paciorki

tego cholernego różańca.

- Masz jakieś imię? - zapytała.

- Yhm.

- Nie powiesz mi?

- Mów do mnie: ojcze.

- Ojcze jak ... do taty ... czy - zerknęła na ciemne koraliki, które przesuwał w palcach - jak do księdza?

- Po prostu, ojcze.

- A może ojcze Johnie? - Chciała zażartować, ale mężczyzna nawet się nie uśmiechnął.

Spoważniała.

Pora skończyć z tym, wziąć forsę i pozbyć się go.

Ściągnęła majtki i usiadła na brzegu łóżka, tak, aby mógł ją dobrze widzieć.

Niektórych mężczyzn podniecało oglądanie rozbierającej się kobie¬ty. Byli tacy, którzy tylko patrzyli i nie dotykali jej, gdy pieściła sama siebie, ale ten typ był wyjątkowo zimny i pozbawiony emocji. Budził lęk. Dlaczego nie zdejmował okularów?

- Moglibyśmy się zabawić - zaproponowała, żeby przyspieszyć bieg spraw. Mijała godzina i jak na razie niewiele się wydarzyło. - Tylko ty i ja ...

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął rękę i rzucił studolarowy bank¬not na nocną szafkę. Głos Sinatry umilkł, kiedy ojciec John przełączył radio. Usłyszała When l Was Seventeen ... , potem kilka piknięć, jakieś szczebiotanie i szumy, aż znalazł stację, której szukał - popularne pora¬dy kobiety psychologa. Kiedyś już tego słuchała. Cherie gapiła się na studolarówkę leżącą przy łóżku. Oczy Bena Franklina zostały zamalo¬wane na czarno flamastrem, jakby on też, jak mężczyzna w czarnych okularach, chciał ukryć swoją tożsamość.

Albo nie chciał niczego widzieć.

To wszystko było nienormalne, dziwne i straszne.

Ojciec John poderwał jąjedną przecznicę za Bourbon Street. Obej¬rzała go od stóp do głów, stwierdziła, że jest w porządku i podała cenę• Zgodził się, więc przyprowadziła go tutaj, do zapuszczonego mieszka¬nia na drugim piętrze, które wraz z kilkoma innymi dziewczynami wy¬korzystywała do jednego tylko celu. Drugie życie prowadziła zupełnie gdzie indziej ... po przeciwnej stronie jeziora ... Przez 'chwilę pomyślała o pięcioletniej córeczce i niekończącej się walce z byłym mężem o pra¬wo do opieki nad dzieckiem. W Covington nikt nie wiedział, że pusz¬czała się, aby związać koniec z końcem; nikt nie mógł się dowiedzieć, bo straciłaby dziecko.

Teraz zastanawiała się, co zrobić dalej. Facet był zbyt sztywny, jego opanowanie maskowało niepokój, który zdradzała mała pulsująca na skroni żyłka i nerwowe przesuwanie różal1ca. Pomyślała o pistolecie ukrytym w górnej szufladzie nocnej szafki. Jeśli zrobi się nieprzyjem¬nie, sięgnie tam, zrzuci banknot, otworzy szybko szufladę i wyciągnie trzydziestkę ósemkę. Wystraszy go, a setki nie odda.

- Może przyłączysz się do mnie? - zaproponowała i położyła się na kordonkowej narzucie. Uśmiechnęła się i pomyślała, że facet nie podej¬dzie. Było potwornie gorąco.

- Rozbierz mnie. - Wstał i podszedł do łóżka.

Polecenie zaskoczyło ją, ale przynajmniej było zwyczajne. Więc jed¬nak zamierzał zabrać się do rzeczy. Dobrze. Tacy, którzy lubili tylko patrzeć, zwykle nie dotykali. Wstała i powoli rozpięła guziki jego ko¬szuli. Zsunęła ją z umięśnionych ramion i płaskiej piersi. Nie miał ani jednej fałdki tłuszczu - twarde mięśnie pokryte czarnymi, kręconymi włosami. Rozpięła pasek, a on chwycił palcami krzyżyk, który zawsze nosiła na szyi.

- Co to jest?

- To ... prezent od córki ... na ostatnie święta. - Boże, chyba mi go nie zabierze?

- Przyda ci się coś jeszcze. - Zarzucił jej na szyję różaniec. Może rzeczywiście był zdziwaczałym księdzem!              

Ostre paciorki 'były jeszcze ciepłe od jego dotyku. Wpadły w szczeli¬nę między piersiami. Poczuła się dziwnie. Robiło się nieprzyjemnie. Powinna mu teraz powiedzieć, żeby się wynosił. ,

- Tak. Teraz lepiej. - Ojciec John uśmiechnął się, krzywo, jakby teraz dopiero był zadowolony z efektu i gotowy przejść do rzeczy.

Najwyższa pora.

- O co chodzi z tym różańcem?

- Dotknij mnie.

Miał doskonałe ciało. Umięśnione, opalone i twarde.

Z wyjątkiem przyrodzenia. Wyglądało tak, jakby facet w ogóle nie był podniecony.

Przesunęła palcem w dół po jego piersi, a on przyciągnął ją blisko do siebie. Pocałował ją mocno zimnymi, obojętnymi ustami i podciągnął na zniszczonym, metalowym łóżku. Miałajednązasadę - bez całowania w usta, ale darowała sobie, chciała mieć to jak najszybciej za sobą.

- Tak trzeba, chłopcze - wyszeptała i sięgnęła po jego okulary. Sil¬ne palce zacisnęły się na jej nadgarstku.

- Nie.

- Boisz się, że cię rozpoznam? - Może był sławny? Taki przystojny.

Kto wie, może to jakaś znana osoba i nie chce, żeby odgadła jego tożsa¬mość. A może po prostu jest żonaty. Bardziej prawdopodobne ...

- Po prostu ... nie ruszaj. - Miał stalowy uścisk.

- Dóbra, dobra ... wszystkojedno. - Pocałowała go w policzek i pogłaskała po mocno zarysowanych muskułach. Położył się na niej, a ona starała sięjak umiała, dotykając wszystkich erogennych miejsc. Na próż¬no. Bez względu na to, jak moono go całowała, lizała i pomrukiwała,

facet tylko poruszał się, ale nie był ani trochę podniecony.              

Dawaj, no już, pomyślała. Nie mam całej nocy. Nie zwracała więk¬szej uwagi na radio. Psycholog, doktor Sam, kończyła program, powta¬rzając znaną formułkę o miłości i pożądaniu w mieście nad Deltą, a oj¬ciec John odwrócił się i słuchał jej głosu.

Może nie mógł się skupić i dlatego miał problemy? Sięgnęła w stro¬nę radia ...

- Nie ruszaj - warknął i poczuła, jak napiął wszystkie mięśnie.

- Ale ...

Trzask!

Ogłuszający ból z lewej strony twarzy. Uderzył ją pięścią• Jęknęła, w ustach poczuła smak krwi. Niedobrze.

- Poczekaj, ty sukinsynu ...

Ponownie uniósł pięść.

- Nie baw się radiem ani moimi okularami - warknął. Chciała się uwolnić. Oko zaczęło jej puchnąć.

- Wynocha! Spadaj stąd, do cholery!

Spróbował ją pocałować.

Ugryzła go.

Nawet nie drgnął.

- Wynoś się, ty draniu! Nikt nie ma prawa mnie bić! Nie dociera do ciebie? Koniec zabawy!

- Jeszcze nie, dopiero za chwilę. - Przycisnął ją do łóżka i znowu pocałował z całej siły, zupełnie jakby podniecał go jej ból. Policzek pul¬sował, Cherie chciała wyrwać się spod niego, ale mocno ją trzymał.

Była uwięziona.

Wściekła, starała się go uderzyć, podrapać i zepchnąć z siebie.

- O tak, ty grzesznico, ty dziwko - wycharczał. - Walcz ze mną. ¬Miał szorstkie dłonie. Chwycił zajeden sutek, a potem szarpnął za dru¬gI.

Wrzasnęła, a on stłumił jej krzyk, przyciskając usta do jej warg. Chcia¬ła go ugryźć, zaczęła go okładać pięściami, ale był silniejszy, wściekły i podniecony. O Boże, jak się to wszystko skończy?

Ogarnął ją strach. Co będzie, jeśli facet nie przestanie? A jeżeli za¬cznie ją torturować?

Ból przeszył jej ciało, kiedy ugryzł ją w pierś.

Wijąc się, spojrzała na radio. Blask z wyświetlacza oświetlał studo¬larówkę. Głos doktor Sam był spokojny, opanowany i pełen zrozumie¬ma.

Pomocy, pomyślała Cherie i starała się dosięgnąć szuflady. Zrzuciła 'lampę, zaczęła go kopać jak szalona i nagle poczuła jego erekcję.

A więc to gwałt.

Facet chciał ją zgwałcić. Gdyby powiedział coś wcześniej, poszłaby na ten numer, ale teraz bała się jak diabli.

No, dalej rób swoje, tylko nie zrób mi krzywdy!

Złapał ją za głowę i Cherie jęknęła, gdy zacisnął różaniec na jej szyi, a ostro zakończone paciorki, złowrogo migocąc, zaczęły kaleczyć skórę.

o Boże, on mnie zabije. Zdrętwiała ze strachu. Spojrzała w szkła ciemnych okularów i już wiedziała.

Zacisnął różaniec i wszedł w nią głęboko. Oczy Cherie wyszły na wierzch. Nie mogła oddychać. Chciała go podrapać, ale na próżno, nie miała już siły unieść rąk. Ciemność ... ogarnęła ją ciemność ... Płuca paliły ją ... serce pękało ... Boże, proszę, pomóż mi!

Zacisnął mocniej pętlę. Chwyciła głośno powietrze, na próżno. Coś zabulgotało jej w gardle. Krew. Boże, poczułlil w ustach krew ... Zno¬wu ...

Pociemniało jej w oczach i ostatkiem sił pomyślała o córce ... słod¬kie kochanie.

Mężczyzna pocił się, ocierał o nią, jego oddech był coraz szybszy i kiedy przestała się szamotać, poczuła, jak zesztywniał i głośno ryknął. Z oddali, przez odgłos jego ciężkiego oddechu i łomotu w jej głowie,

dobiegł ją inny głos:               .              

- Tu doktor Sam, pora się żegnać. Wszystkiego dobrego Nowy Or¬leanie. Dobranoc wszystkim, niech Bóg was błogosławi. Bez względu na to jakie macie dziś problemy, jutro nadejdzie nowy dzień ... Słodkich snów ...

 

Rozdział l

Czerwiec

Cambrai, Luizjana

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wszędzie dobrze, ale w do¬mu najlepiej. Dobrze się bawić przez jakiś czas, ale ...

- Trzydzieści siedem dolarów - mruknął taksówkarz, wyrywając Sarnantę z zamyślenia. Objechał podjazd i stanął blisko drzwi wejścio¬wych, a ona sięgnęła do kieszeni marynarki po portmonetkę.

- Czy mógłby pan wnieść mi torby do środka? - zapytała. Kierowca odwrócił głowę i rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Miał ciemne oczy i patrzył podejrzliwie, jakby się bał, że będzie chciała cze¬goś jesz~ze. W końcu wzruszył ramionami.

- Jak pani sobie życzy.

- Bardzo proszę. - Opierając się na jednej kuli, wydostała się z tak-

sówki. Była parna noc, typowa dla Luizjany. Gęsta mgła otulała dęby rosnące wokół jej zbudowanego bez ładu i składu starego domu, który stał w niezwykłej okolicy nad południowym brzegiem jeziora Pontchar¬tain, kilka kilometrów na zachód od Nowego Orleanu. Boże, jak dobrze wrócić do domu.

Czasami wakacje były udane, ale bywało, że stawały się koszmarem.

Te były gorsze niż koszmar. Katastrofa na całej linii.

Przynajmniej zrozumiała, że nigdy nie zostanie panią Davidową Ross.

Popełniłaby błąd.

Kolejny błąd w życiu.

Silny powiew wiatru poruszył frędzle hiszpańskiego mchu, zwisają¬ce ze starych, sękatych gałęzi. Kamienne płyty na ścieżce do domu, mokre od deszczu, błyszczały w słabym świetle lampy na ganku. Mokre chwa¬sty, które wyrosły w szczelinach, gdzie popękała zaprawa, łaskotały bosy palec jej zranionej nogi, kiedy z trudem szła po nierównych płytach. Pot spływał jej po plecach. Był dopiero lipiec, a upał w Luizjanie dawał się już we znaki. Zacisnęła zęby i pokuśtykała po schodach na szeroką we¬randę, która osłaniała wejście i okalała cały, stojący frontem do jeziora dom. Małe wiszące dzwoneczki zadźwięczały smutno. Oparła kulę o huś¬tawkę, znalazła zapasowy klucz schowany w pajęczynach za jedną z okiennic. Szybko otworzyła drzwi. Kiedy taksówkarz wniósł torby, zapaliła światło.

Mężczyzna postawił trzy torby obok słupa i sięgnął po jej kulę.

- Dzięki. - Podała mu czterdzieści pięć dolarów i w nagrodę usły¬szała zadowolone mruknięcie.

- Witamy w domu. - Spod czapki z logo drużyny Saints błysnęły czarne oczy. - Wszystkiego dobrego.

- tak. - Zamknęła za nim drzwi, włożyła klucz do kieszeni i zawo¬łała przez ramię: - Kochanie, wróciłam!

Cisza. Powietrze w domu było lepkie i ciepłe.

Słychać było jedynie ciche tykanie zegara na komodzie i pomruki¬wanie lodówki w kuchni. Włączyła górny wiatrak, którego używała za¬miast klimatyzatora.

- No, chodź! -zawołała w stronę pogrążonych w ciemności pokoi.¬Chyba nie jesteś zły, że zostawiłam cię tu zupełnie samego? Wiesz, to typowo męskie zachowanie.

Znalazła w spiżarni zapasowe klucze i czekała na dźwięk plakietki identyfikacyjnej zawieszonej na obroży albo lekkie stąpanie po podło¬dze. Zamiast tego usłyszała delikatne miauknięcie i po chwili Charon wyszedł z ciemności. Miał rozszerzone źrenice, oczy czarne jak futerko i widać było tylko maleńke złote obwódki.

- Tylko nie udawaj teraz obrażonego - powiedziała, kiedy kot za¬czął kręcić się po korytarzu, nie okazując jej najmniejszego zaintereso¬wania i ruszając nerwowo ogonem. - Jasne, jesteś naprawdę świetnym facetem - roześmiała się, a on podszedł bliżej, kilka razy przeszedł jej koło nóg i otarł się o gips na lewej łydce.

- Podoba ci się? Pozdrowienia z nieudanej podróży do Meksyku ¬powiedziała i podniosła kota z podłogi, przytuliła i podrapała pod bro¬dą. Charon, przybłęda, natychmiast zaczął mruczeć i zapomniał o ura¬zie. Mokrym noskiem potarł jej szyję. - Co tu się działo, gdy mnie nie było? Melanie dbała o ciebie? Nie? - Z uśmiechem zaniosła kota do sa¬lonu i otworzyła okno, czekając, aż dom się ochłodzi.

Posadziła Charona na szafce z książkami, a on od razu wszedł mię¬dzy tomiszcza poświęcone psychologii i kupki tanich książek w mięk¬kich okładkach. Potem wskoczył na biurko, gdzie ktoś starannie pose¬gregował pocztę -osobno nieważne śmiecie, osobno gazety i czasopisma. Melanie, asystentka Sam, która nie tylko opiekowała się domem i kotem pod nieobecność Samanty, a,le również prowadziła jej audycję w radiu, była bardzo pracowitą osobą.

Samanta wysunęła krzesło i usiadła ciężko. Rozejrzała się po poko¬ju. Poczuła się jakoś dziwnie. Być może dlatego, że nie było jej tak dłu¬go, ponad dwa tygodnie. A może to z powodu różnicy czasu. Lot nie był długi, ale przez ostatnie kilka dni nie spała zbyt dobrze, bo od chwili lądowania w Meksyku, dwa tygodnie temu wszystko szło na opak. Po¬kłóciła się z Davidem. Jak zwykle o to, czy powinna rzucić pracę i wró¬cić do Houston. Potem ten wypadek na łodzi, przez który razem :z całą tOł:ebką skąpała się w płytkich wodach Pacyfiku. Skręciła kostkę i stra¬ciła dokumenty - torebki nie udało się odnaleźć. Miała nogę w gipsie i z trudem udało jej się przekonać urzędników, żeby wpuszczono ją bez dokumentów do Stanów. Była wykończona ,

- Takie rzeczy się zdarzają - powiedział David, wzruszając ramiona¬mi, kiedy wsiadali wreszcie do samolotu. Uśmiechnął się do niej i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: Hej, nic nie możemy na to poradzić. Jeste¬śmy w obcym kraju. Oczywiście miał rację, ale to nie poprawiło jej humoru ani nie rozwiało podejrzeń, że kapitan łodzi był pijany albo pod wpływem jakiegoś narkotyku, i że jej torebkę, razem z kilkoma innymi znaleźli miej¬scowi nurkowie, a karty kredytowe, gotówkę i inne cenne przedmioty ktoś wykorzystywał na całym zachodnim wybrzeżu Meksyku. Według kapitana, mała łódź rybacka zrobiła nagły zwrot, żeby nie uderzyć w skałę. Jakoś nie mogła w to uwierzyć. Była przekonana, że kapitan, który codziennie pływał po wodach Mazatlan, popełnił głupi błąd. Domagała się jakiegoś zadość¬uczynienia, a przynajmniej przeprosin, a zamiast tego wylądowała w maJ. leńkim szpitalu, a starszy lekarz, Amerykanin, sprawiał wrażenie, że powi¬nien przejść na emeryturę w latach siedemdziesiątych. Z pewnością uciekł ze Stanów, by nie oskarżono go o błędy w sztuce lekarskiej.

- Nie można mieć wszystkiego - powiedziała do siebie. Charon usiadł wygodnie na swoim ulubionym miejscu na parapecie. Wodził czar¬nymi oczami, wypatrując czegoś przez mokrą szybę. Może dostrzegł wiewiórkę? Samanta spojrzała za okno, ale nie zauważyła niczego prócz nieprzeniknionych ciemności.

Wcisnęła odtwarzanie na automatycznej sekretarce, wzięła nożyk do otwierania listów i rozcięła pierwszą kopertę - rachunek. Zapewne je¬den z wielu. Magnetofon zapiszczał kilka razy i ruszył.

Pierwszy dzwoniący odłożył słuchawkę. Świetnie.

Rzuciła rachunek za stół.

Drugi telefon był od prawnika i dotyczył naprawy szyby w samochodzie.

Jeszcze lepiej. Pomyślała o swoim czerwonym mustangu kabriole¬cie. Nie mogła się doczekać, kiedy znowu będzie mogła nim jeździć. Nie potrzebowała nowej szyby.

- Nie, dzięki - powiedziała i otworzyła kilka listów. - Oferty kart kredytowych, prośby o pieniądze na ważne cele, rachunek za wodę.

Usłyszała w końcu głos.

- Cześć, Sam. Mówi ojciec. - Sam uśmiechnęła się. - Zapomnia¬łem, że wyjechałaś ... Zadzwoń, jak wrócisz.

- Wystarczy - powiedziała do siebie i sprawdziła ostatni wyciąg z karty Visa. Dobrze, że zadzwoniła do Melanie, która obiecała natych¬miast unieważnić wszystkie karty kredytowe.

Znowu dwa głuche telefony, a potem usłyszała głos szefowej:

- Sam, wiem, że pewnie jeszcze nie wróciłaś - powiedziała Ele¬anor - ale zadzwoń, jak tylko wejdziesz do domu. I nie wciskaj mi, że nie przyjdziesz do pracy z powodu nogi, bo nie chcę o tym słyszeć. Do¬stałam twoją wiadomość ze szpitala, ale jeśli nie jesteś podłączona do aparatury i przywiązana do łóżka, masz natychmiast wrócić do pracy. Rozumiesz? Melanie robi przyzwoitą robotę, naprawdę, ale odkąd wy¬jechałaś spadła popularność i Trish LaBelle z WNAB odbiera ci słucha¬czy ... a to bardzo źle, Sammie, fatalnie. Słuchacze chcą ciebie, dziew¬czyno, i nie zaakceptują nikogo innego, bez względu na to, jaki będzie dobry. Więc nawet nie próbuj wciskać mi żadnego świstka od lekarza. Szoruj do radia i to natychmiast! Dobra, koniec przemówienia. Zadzwoń do mnie jak najszybciej.

- Słyszysz, Charon? A jednak mnie kochają,;- powiedziała roztar¬gniona, i nagle poczuła gęsią skórkę na karku. Jakiś dźwięk, coś dziw¬nego w powietrzu, coś trudnego do określenia zwróciło jej uwagę.

Kot siedział nieruchorno na parapecie, drgał mu jedynie koniuszek ogona.

- Widzisz coś? - zapytała, chcąc pozbyć się dziwnego uczucia. Odło¬żyła resztę listów i podeszła do okna, uważnie wpatrując się w ciem¬ność przez mokre i zaparowane szyby.

Nieruchorne cienie dębów wyglądały jak brodaci wartownicy pilnujący jej dwustuletniego domu.

Coś skrzypnęło. Serce Sam zamarło.

Nie wiedziała, czy to wiatr szumiał w gałęziach, czy skrzypiały ścia¬ny domu. A może ktoś chodził po werandzie? Zas_chło jej w gardle.

Przestań, Sam. Boisz się własnego cienia. Nic się nie dzieje. To prze¬cież twój dom.

Mieszkała w nim zaledwie od trzech miesięcy. Historię domu opo- ' wiedziała jej sąsiadka plotkarka, która mieszkała po drugiej stronie uli¬cy. Pani Killingsworth poinformowała ją, że stary dom bardzo długo był wystawiony na sprzedaż i Sam kupiła go za cenę dużo niższą od warto¬ści rynkowej dlatego, że poprzednia właścicielka została w nim zamor¬dowana przez swojego, żądnego zemsty chłopaka.

- Co to ma wspólnego ze mną? - powiedziała do siebie i potarła ramiona, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Nie wierzyła w duchy, klą¬twy i inne zjawiska nadprzyrodzone.

Taśma przewinęła się.

- Cześć, Sam - usłyszała głos Melanie i uspokoiła się trochę. - Mam nadzieję, że miałaś dobrą podróż. Dzwoniłam w sprawie kart kredyto¬wych, jak prosiłaś, zostawiłam listy na biurku, ale już pewnie je znala¬złaś. Charon psocił pod twoją nieobecność. Zachowywał się dziwnie i nawet nabrudził na pianinie, ale posprzątałam po nim. No i gubił sierść. Okropne. Kupiłam ci mleko i tę francuską kawę, którą lubisz. Masz wszystko w lodówce. Przykro mi z powodu twojej nogi. Co za pech. Udał się romantyczny wyjazd, co? Do zobaczenia w radiu, ajeśli czegoś będziesz potrzebowała, zadzwoń.

Sam pokuśtykała w stronę fotela. Chyba jej się przywidziało. Prze¬cież nic się nie zmieniło. Rzuciła okiem na zdjęcie Davida, które stało na biurku. Wysoki, dobrze zbudowany, z szarymi oczami i mocno zary¬sowaną szczęką, był przystojnym mężczyzną. Pracował jako wiceprezes i dyrektor do spraw sprzedaży sieci hoteli Regal. Był mężczyzną z per¬spektywami i z poczuciem humoru. Dobra partia, Jak powiedziałaby jej matka, Beth Matheson, gdyby jeszcze żyła.

Mamo, wciąż tęsknię za tobą. Wzrok Sam podążył ku wyblakłemu rodzinnemu zdjęciu, na którym uśmiechl1ięci rodzice stali po bokach Sam, ubranej w beret i togę absolwentki uniwersytetu UCLA. Jej star¬szy brat, Peter, stał tuż za ojcem, skrzywiony i z odwróconą głową. Nie zdjął nawet przeciwsłonecznych okularów, jakby chciał zaznaczyć, że nie jest zainteresowany sukcesem Sam. Beth była tradycjonalistką i chciałaby widzieć córkę u boku ambitnego mężczyzny; człowieka sukcesu, takie¬go jak David Ross.

Ale ten mężczyzna miał też wady. Zupełnie jak Jeremy Leeds, jej były mąż.

Otworzyła kolejny list z reklamówkami, zastanawiając się, czy jest skazana na opiekowanie się świrami.

- Cześć Sam, to znowu ja - usłyszała głos ojca. - Martwię się o cie¬bie. Nie dzwoniłaś od czasu, kiedy próbowałaś wydostać się z Meksyku. Chyba ci się udało ... Jak tam noga? Zadzwoń do mnie.

- Dobrze, tato. Zadzwonię.

Było jeszcze kilka wiadomości z życzeniami powrotu do zdrowia. Od¬słuchała wszystkie po kolei i jednocześnie otwierała następne rachunki. Dzwoniła Celia, przyjaciółka, nauczycielka z Napa Valley; Linda, współlo¬katorka z college'u, mieszkająca z mężem policjantem w Oregonie; Aria, koleżanka, z którą utrzymywała kontakt od podstawówki. Chyba wszyscy znąjomi dowiedzieli się, że miała wypadek ikażdy prosił, żeby oddzwoniła.

- Wspaniale jest być znaną osobą - mruknęła do kota i usłyszała na taśmie głos rejestratorki od dentysty, która przypominała jej o wizycie kontrolnej. Następny telęfon był z centrum Boucher, gdzie pracowała jako ochotniczka - przypominali jej o kolejnym spotkaniu w poniedziałek.

Sięgnęła po ostatnią kopertę - zwykłą, białą. Nie było nadawcy. Na naklejce widniało wydrukowane nazwisko Sam. Jednym cięciem otwo¬rzyła kopertę i na biurko wypadła pojedyncza kartka.

Sam zamarła.

Wpatrywała się w swoje zdjęcie zrobione kilka lat temu. Ktoś je sko¬piował i zniszczył. Rude włosy okalały twarz o wystających kościach policzkowych i ostrym podbródku. Uśmiechała się seksownie i ni~co figlarnie, ale tam, gdzie kiedyś były psotne, zielone oczy o gęstych rzę¬sach, ktoś wykłuł dziury. Na jej brzoskwiniowych ustach widniał czer¬wony napis: ŻAŁUJ ZA GRZECHY.

- O Boże. - Odepchnęła się od biurka ze wstrętem. Przez chwilę nie mogła złapać oddechu.

Usłyszała trzeszczenie na werandzie.

Zupełnie jakby ktoś podglądał ją przez okno i nagle uciekł. Zdawało jej się, że słyszy kroki.

- O nie, nie możesz - powiedziała i gwałtownie obróciła się na krze¬śle. Z trudem dotarła do okna i wyjrzała w ciemną noc. Gwałtowne bi¬cie serca zagłuszało tykanie zegara. Patrzyła przez zaparowane szyby, a automatyczna sekretarka odtwarzała kolejne nagranie.

- Wiem, co zrobiłaś - wyszeptał niski, seksowny, męski głos.

Sam odwróciła się gwałtownie i spojrzała na urządzenie, na którym migotała czerwona lampka.

- Nie ujdzie ci to na sucho. -Głos nie był szorstki. Przeciwnie, był uwodzicielski, prawie pieszczot! iwy, jakby dzwoniący znał ją osobiście. Sam dostała gęsiej skórki. - Zapłacisz za grzechy.

- Ty świnio!

Charon syknął i zeskoczył z parapetu.

Automatyczna sekretarka pisnęła i umilkła. Dom nagle wydał się Sam zaciasny. Ciemne kąty zrobiły się jeszcze bardziej ponure. Czy to tylko wyobrainia, czy naprawdę słyszała kroki na werandzie?

Odetchnęła ki lka razy i podpierając się kulą, sprawdziła zamki w drzwiach i zatrzaski na oknach. To tylko kawał, pomyślała, nic strasznego. Była dość znanym psychologiem. Zapraszała ludzi do rozmowy, po to, by pomagać im w rozwiązywaniu problemów i chciała, by ją poznawali. Jako psycholog radiowy co noc na antenie miała do czynienia z ludzkimi kłopotami i fobia¬mi. Nie pierwszy raz ktoś ją prześladował. I nie ostatni. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić na policję, do Davida, lub kogoś ze znajomych, ale nie chciała wyjść na histeryczkę. Szcżególnie we własnych oczach.

Przecież była profesjonalistką i doktorem psychologii.

Serce biło jej głośno. Odetchnęła powoli. Jednak będzie musiała za¬dzwonić na policję, czy jej się to podoba, czy nie. Ale nie dziś wieczo¬rem. Jeszcze raz sprawdziła zamki i postanowiła zachować spokój, pójść na górę, poczytać książkę, a rano zastanowić się nad tym, co się stało. Nie było powodu do paniki. Chyba miała rację? Niemożliwe, żeby ktoś' naprawdę chciał ją skrzywdzić?

Żałować za grzechy?

Zapłacić za nie? Jakie grzechy?

Ten facet chciał ją przestraszyć. Chyba o to mu właśnie chodziło.

_ Chodź, stary - zawołała kota. - Idziemy na górę. - To była jej pierwsza noc po powrocie i żaden świr jej nie popsuje.

 

Rozdział 2

- Moi zdaniem ona udaje - wyszeptała Melba do tine'go i mrugnęła do Sam przyjaźnie, kiedy ta przechodziła koło biurka recepcjonistki w biurze WSLJ przy ulicy Decatur. Szczupła jak osa, z włosami koloru kawy, nieskazitelną cerą i pięknym uśmiechem, który szybko zmieniał się w grymas złości i niezadowolenia, kiedy ktoś próbował ją zignorować, Melba broniła drzwi WSLJ jak wyszkolony rottweiler. Tuż za nią wisiała szklana gablota oświetlona delikatnym światłem, pełna zdjęć znanych ludzi i nagród dla stacji radiowej. Była tam też laleczka voodoo i mały wypchany aligator - pamiątki przypominające wszyst¬kim gościom, że znajdują się w samym centrum Nowego Orleanu.

Sam przewróciła oczami.

- Masz rację• Założyłam to - postukała w gips gumową końcówką kuli - żeby nie musieć pracować i wzbudzić współczucie. Właśnie tak. I dlatego co kilka godzin łykam środki przeciwbólowe. Uwielbiam tak się umartwiać.

- Psychologiczny bełkot - stwierdziła Melba.

- Co mogę powiedzieć? To mój zawód. - Powoli się odprężała.

Dobrze było wrócić do pracy. Po prawie nieprzespanej nocy obudziła się o poranku i postanowiła, że nie będzie się bała. Sprawdziła, czy nie ma śladów w ogrodzie i niczego nie znalazła. Potem jeszcze raz przyj¬rzała się zniszczonej fotografii. Odsłuchała ponownie złowieszcze na¬granie i postanowiła nie dać się zastraszyć. '

Melba oparła brodę ria dłoni, a jej niezliczone bransoletki zadzwoni¬ły i zamigotały w słońcu.

- Wiesz, mam swoją teorię na temat psycho-doktorków ... chciałam' powiedzieć ... psychologów.

- Powiedz jaką - zachęciła ją Sam.

- Uważam, że wszyscy bierzecie się do tego, bo macie jakiś poważny defekt psychiczny. Większość znanych mi psychologów ma nierÓw¬no pod sufitem. Ci, którzy pracują w radiu, są najgorsi. Kto chciałby siedzieć całą noc w tym cholernym studiu i słuchać o problemach in¬nych ludzi, skoro i tak wiadomo, że nie można im pomóc? Dzwonią do ciebie dlatego, że są samotni.

- Albo napaleni - dodał Tiny, przechodząc koło recepcji. Rzucił na. biurko Melby kopertę• Z ukrytych głośników sączył się cicho jazz.

- Jasne. Zboczeńcy podniecają się, dzwqniąc do doktor Sam na 1-800 - psychiczny ratunek. Nocna pomoc psychiatryczna dla Nowego Orleanu. Wyspowiadaj się i bądź uzdrowiony.              

Sam gwałtownie pokręciła głową. Poczuła, jak uśmiech znika jej z twarzy.

- Co powiedziałaś?

- Podniecają się ...

- Nie, to o spowiadaniu się?

- Tak to właśnie jest - powiedziała Melba,' kiedy zadzwonił tele¬fon. - Jesteś jak ksiądz, kaznodzieja lub ktoś w tym rodzaju. A to miej¬sce zamienia się w konfesjonał. Spójrz na samą nazwę, kochana. Nocne wyznania. Czy trzeba dodawać coś jeszcze? - Nacisnęła guzik i popa¬trzyła na swoje błyszczące różowe paznokcie. - WSLJ, Nowy Orlean, stolica jazzu i pogadanek na antenie. W czym mogę pomóc?

- Nie zwracaj na nią uwagi - powiedział Tiny. - Wiesz, że zawsze się czepia, ale tak naprawdę cię kocha.

- Miło wiedzieć - mruknęła Sam, ale słowa Melby zastanowiły ją.

Może była po prostu przewrażliwiona i doszukiwała się ukrytych znaczeń. Była niewyspana, bolała ją noga i nie mogła przestać myśleć o nagranej na sekretarce wiadomości i o zniszczonym zdjęciu, a na dodatek dzień zaczął się nerwowo. Najpierw problemy z policją w Cambrai; rozmawia¬ła z policjantem przez telefon, potem czekała, aż do niej przyjedzie. Za¬pewnił ją, że będą częściej patrolować okolicę, zabrał kasetę, kopertę i zdję¬cie. Potem, nadal spięta, zadzwoniła do banku i upewniła się, że dostali wiadomość o zagubionych w Meksyku kartach kredytowych. Następnie pojechała wyrobić nowe prawo jazdy i do ślusarza, który miał wymienić wszystkie zamki w domu i dorobić nowe kluczyki do samochodu. Na ko¬niec wstąpiła do firmy ubezpieczeniowej po nową kartę i spędziła tam prawie godzinę, stojąc w kolejce. Brakowało jej jeszcze optycznych oku¬larów przeciwsłonecznych, ale to miała załatwić na końcu. Na razie wy¬starcząjej szkła kontaktowe i zwykłe okulary.

- Przekażę wiadomość panu Hannah - powiedziała Melba, odłoży¬ła słuchawkę i zanotowała coś na kartce. - Nie rozumiem, dlaczego nie mamy poczty głosowej. Zupełnie jak w średniowieczu. - Spojrzała na Tiny'ego. - Geniuszu komputerowy, nie mógłbyś nam tego załatwić?

- Pracuję nad tym, ale nasz cholerny budżet. ..

- Tak, tak, zawsze chodzi o pieniądze, słuchalność i udziały na ryn-

ku. - Przewróciła wymownie oczami. - Z przykrościąmuszę przyznać ¬. zwróciła się do Sam - że ilość listów od wielbicieli świadczy o tym, że im ciebie brakowało.

- Zadziwiające.

Zadzwonił telefon i odwrócił uwagę Melby. Tiny odprowadził Sam cen¬tralnym korytarzem, nazywanym pieszczotliwie "aortą". Stacja radiowa przy¬pominała króliczą norę, pełną labiryntów, przejść połączonych ze sobą, będą¬cych efektem remontów budynku, w którym mieściło się WSLJ ijego siostrzane stacje. Pakamery i schody przerobiono na biura i sale konferencyjne.

- Sprawdź swoją pocztę elektroniczną - poradził jej Tiny i zatrzymał się przy wejściu do swojego biura, przerobionego z małego pomieszczenia, które kiedyś było ciemnym schowkiem wciśniętym pomiędzy inne po¬koje biurowe. W środku stał fotel, blat, a na nim przenośny komputer. Jedyną ozdobą był ogromny podziurawiony plakat z aligatorem, który, jak sądziła Sam, służył Tiny'emu do wbijania rzutek. Nikt w całej stacji nie odkrył, gdzie Tiny chowa swoje zabawki.

Tiny chyba zawsze najlepiej wiedział, co dzieje się w stacji. Studio¬wał zaocznie łączność na Uniwersytecie Loyola i odpowiadał za sieć w radiu. Znał wszystkie komputerowe kruczki. Zdaniem Sam był nie¬ocenionym pracownikiem, ale pochodził jakby z innego świata. Był ty¬powym maniakiem komputerowym, któremu przydałby się korekcyjny aparat na zęby i płyn przeciw pryszczom, ale pracował ciężko'i chyba trochę się w niej podkochiwał. Sam udawała, że nic o tym nie wie.

- Mam dużo wiadomości? - zapytała, a chłopak wyraźnie się roz¬promienił.

- Setki i wszystkie na j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin