Cherryh Caroline Janice - Region węża.rtf

(701 KB) Pobierz

C. J. Cherryh

 

Region węża

 

 

przełożył Piotr W. Cholewa

Piekary Śląskie 1991

Tytuł oryginału Serpenfs Reach

Copyright © by C. J. Cherry h, 1980

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Gandalf, Piekary Śl. 1991

 

 

 

KSIĘGA PIERWSZA

 

 

 

Jeśli gdziekolwiek na świecie można być dzieckiem w Rodzinie, to z pewnością w Kethiuy na Cerdinie. Niewielu przybywało tu obcych, niewiele było bezpośrednich zagrożeń. Posiadłość leżała w pobliżu miasta i Dawnego Hallu Alfy, lecz wzgórza i zajęcia mieszkańców pozwalały na izolację od polityki Rodziny. Były tam pola i jezioro, sad świecodrzew wyrastających niby pierzaste iglice między czternastoma kopułami; wokół doliny wznosiły się kopce. Wszyscy majat kontaktujący się z Ludźmi robili to za pośrednictwem Kethiuy, oddzielającego poszczególne kopce i utrzymującego pokój dzięki specyficznemu talentowi Meth-marenów, septu i Klanu Rodziny, który zarządzał tą ziemią. Pola - te ludzkie i te majat - rozciągały się z jednej strony, z drugiej stały laboratoria, z boku magazyny, gdzie azi, klonowani ludzie, zbierali i doglądali bogactw pochodzących z handlu z kopcami, produktów pracy laboratoriów i komputerów, będących głównym artykułem wymiennym. Kethiuy było miastem, nie tylko Klanem; spokojne, samowystarczalne, niezmienne niemal w opinii swrych właścicieli. Kontrin bowiem mierzyli swe życie raczej w' dekadach niż w latach i rzadko spotykane dzieci zrodzone, by zastąpić zmarłych, nie miały żadnych wątpliwości, kim muszą się stać i jaki jest porządek świata.

Raen bawiła się, odcinając liście dziennorośli krótkimi, celnymi wystrzałami. Wiał wiatr, czyniąc zadanie trudniejszym, więc starannie mierzyła cienkim jak igła promieniem. Miała piętnaście lat, a odkąd skończyła dwanaście nosiła u paska nieduży miotacz. Kontrin byli potencjalnie nieśmiertelni, lecz ona przyszła' na świat wyłącznie dlatego, że pewien bliski krewniak zginął przez własną nieuwagę. Nie chciała, by jej następca pojawił się zbyt szybko. Była dobrym strzelcem; jedną z niewielu jej zabaw było robienie zakładów i teraz właśnie rozstrzygał się jeden z nich, z którymś z dalszych kuzynów, dotyczący odległości od celu.

Strzelanie do celu, zakłady, biegi wśród żywopłotów na pola, by zobaczyć pracujących azi, albo głęboki trans hipnostudiów w Kethiuy, czy praca z komputerami w laboratoriach, dopóki maszyny nie zaczęły jej umożliwiać komunikacji z obcymi majat... takie sprawy wypełniały jej dni, niezmiennie do siebie podobne. Nie korzystała z rozrywek; na to miała jeszcze czas, gdy znudzi się perspektywa nieśmiertelności i trzeba będzie rozrywek, by przyspieszyć przemijanie lat. Teraz miała się uczyć, zdobywać umiejętności pomocne w chronieniu tego długiego życia. Wyszukane rozkosze dorosłych były jeszcze nie dla niej, choć obserwowała je już z rosnącym zainteresowaniem. Siedziała teraz na zboczu wzgórza i szybkimi, celnymi strzałami ścinała liście z kołysanego wiatrem pnącza. Zdecydowała, że jeśli zaraz pójdzie do laboratorium i spędzi wymagany czas przy komputerze, skończy przed kolacją i bę-

dzie mogła wieczorem popływać po jeziorze. W dzień było zbyt gorąco. Woda odbijała rozpalone do białości niebo i nie dało się nawet spojrzeć na nią bez wizjera. Nocą jednak wszystko, co w niej żyło, unosiło się z dna, a łodzie jak świetliki sunęły po czarnej powierzchni, łowiąc ryby, będące rzadkim przysmakiem na stołach Kethiuy. W innych dolinach żyła zwierzyna, trzymano nawet stada, lecz w Kethiuy nie pozostało żadne żywe stworzenie prócz ludzi. Nie mogło.

Raen a Sul hant Meth-maren była wysoką, chudą piętnastolatką. Prawdopodobnie osiągnęła już swój pełny wzrost. Mieszane pochodzenie, Illit i Meth-mareń, dało jej długie ręce i nogi oraz wąską twarz. Na prawej dłoni nosiła chitynowy, lśniący wzorzec, żyjący w jej ciele: swój identyfikator, rękojmię wobec kopców, symbol rozpoznawczy wszystkich Kontrin. Był to znak dla majat, których oczy nie rozpoznawały rysów twarzy. Bety nie były znaczone, azi mieli maleńki tatuaż. Oznaką Kontrin były żywe klejnoty, które nosiła i ona.

Pęd opadł wreszcie, przepalony na wylot. Wsunęła miotacz do 'kabury i wstała. Naciągnęła na głowę kaptur solskafu - kombinezonu słonecznego, i zanim wyszła z cienia, ustawiła wizjer tak, by ochraniał oczy. Czekała na nią nauka, więc nie spieszyła się zbytnio. Poszła okrężną drogą skrajem lasu, gdzie było chłodniej i nie tak stromo.

Jej uwagę zwrócił natarczywy, jednostajny dźwięk. Rozejrzała się i popatrzyła w niebo. Przelatujące tędy helikoptery nie były niczym niezwykłym; jezioro Kethiuy stanowiło widoczny z daleka drogowskaz dla wszystkich, którzy sterowali ręcznie i kierowali się do posiadłości północnych.

Lecz te dwa były za nisko. Zbliżały się.

Goście. Ucieszyła się. Nie będzie musiała dziś siedzieć przy komputerze. Skręciła z drogi do laboratorium i zbiegła w dół przez kamienie i krzaki z dziecięcą beztroską lawirując po stromym zboczu, ucieszona przewidywaną zabawą i odwołaniem lekcji.

Coś poruszyło się między drzewami. Zatrzymała się natychmiast i położyła dłoń na rękojeści miotacza. Nie bała się zwierząt, lecz ludzi i wszystkiego, co kryło się i czaiło.

Majat.

Zdumiona dostrzegła ciemną postać pośród liści, znieruchomiałą w pozycji obronnej i półtora rażą od niej wyższą. Fasetowe oczy migotały przy najmniejszym ruchu głowy. Chciała zawołać przekonana, że to jakaś Robotnica zgubiła drogę z laboratoriów - czasem zawodziły je oczy i oszołomione chemikaliami traciły orientację. Ale nie powinna zajść tak daleko...

Głowa obróciła się w jej stronę. To nie była Robotnica. Teraz widziała wyraźnie masywne szczęki i pancerz.

Nie mogła dostrzec emblematów kopca, a ludzkie oczy nie rozróżniały kolorów majat. Ten przykucnął wśród plam światła przebijającego się przez liście. Wyglądał jak luźny zestaw wystających stawów i skórzastych kończyn - Wojownik, do którego nie należało się zbliżać. Wojownicy pojawiali się czasem, by popatrzeć na Kethiuy, na to, co zdołają dostrzec ich ślepe oczy,

 

po czym oddalali się, nie zdradzając swych tajemnic. Żałowała, że nie widzi jego emblematów; mógł pochodzić z każdego z czterech kopców, podczas gdy tylko łagodni niebiescy i zieloni kontaktowali się z Kethiuy. Handel z czerwonymi i złotymi odbywał się za pośrednictwem zielonych. Czerwony lub złoty Wojownik byłby bardzo niebezpieczny.

Zresztą nie był sam. Inni podnosili się wolno: trzech, czterech. Lęk ścisnął jej żołądek - irracjonalny lęk, przekonywała sama siebie. Jeszcze nigdy w historii Kethiuy majat nie skrzywdzili nikogo w granicach doliny.

- Jesteście na ziemi Kethiuy - oznajmiła unosząc dłoń, która identyfikowała ją w ich oczach. - Wracajcie. Wracajcie.

Majat patrzył na nią przez chwilę, po czym cofnął się. Nie miał emblematu, dostrzegła ze zdumieniem. Obniżył nieco pozycję na znak zgody; przynajmniej miała nadzieję, że to właśnie chciał wyrazić. Stała nieruchomo, czekając na jakąkolwiek zmianę, atak. Serce biło jej mocno. W laboratoriach nigdy nie zostawała z nimi sama i teraz widok potężnego Wojownika i jego towarzyszy, cofających się na jej rozkaz, zdawał się zbyt fantastyczny.

- Władca kopca - syknął majat i niespodziewanie ruszył z oszałamiającą szybkością przez krzaki. Inni pobiegli za nim.

Władca kopca. Gorycz przebijała w równym głosie Wojownika. Przyjaciele kopca woleli mówić majat w laboratoriach, delikatnie dotykając ludzi i chyląc głowy z pozorną szczerością.

Huk silników zapowiedział lądowanie helikopterów. Raen czekała rozglądając się uważnie. Nigdy nie odwracaj się do nich plecami - słyszała to przez całe życie, nawet od ludzi, których kontakty z kopcami były najbliższe. Majat poruszali się zbyt szybko, a zwykłe zadrapanie, nawet przez Robotnicę, było śmiertelnie groźne.

Cofnęła się, uznała, że można już odwrócić się bez ryzyka i pobiec dalej... lecz cały czas oglądała się przez ramię.

Śmigłowce stały już na ziemi. Strugi powietrza spod wirników przyginały źdźbła trawy pod bramą, tuż przy brzegu jeziora.

Głos dzwonu oznajmił Klanowi, że przybyli obcy. Raen raz jeszcze spojrzała za siebie, by stwierdzić, że majat zniknęli na dobre, po czym lekkim truchtem pobiegła w stronę helikopterów. Były czerwone w zielone pasy: kolory Klanu Thon, przyjaciół septu Sul Meth-marenów. Silniki ucichły i z wnętrza zaczęli wysiadać mężczyźni i kobiety. Otworzono bramy i Meth-marenowie wyszli powitać gości, większość z nich bez solskafów - tak nieoczekiwana była ta wizyta i tak wielka radość z odwiedzin Thonów.

Pierwsi goście nosili płaszcze Thonów. Między nimi widać było biel i żółć Yaltów, także witanych serdecznie. Lecz po nich wyszli z helikopterów ludzie w czerni otoczonej czerwienią Haldów i inni, w błękicie Meth-marenów, lecz z czarną obwódką zamiast białej septu Sul.

Sept Ruil Meth-marenów i Hałdo wie. Raen stanęła jak wryta. Pozostali także. Powitanie przestało być serdeczne. Gdyby nie ochrona przyjaznych barw Thonów, żaden Ruil ani Hałd nie odważyłby się postawić tu nogi.

Po chwili jednak jej krewniacy odsunęli się i pozwolili im wejść. Helikoptery wypluły jeszcze kilku Thonów i Yaltów, lecz nikt ich już nie witał. I jeszcze kogoś - dwie dziesiątki azi, w solskafach, z opuszczonymi wizjerami, anonimowych.

Uzbrojeni azi. Raen patrzyła na nich z niedowierzaniem, nerwowo przemykając się dookoła lądowiska. Oglądając się co chwilę dotarła do bramy. Była oburzona do głębi swego niewielkiego doświadczenia życiowego. Była zła na Ruil, drugą odnogę Meth-marenów. Ruil oznaczali kłopoty, a azi-straż-nicy byli dowodem ich bezczelności. Była tego pewna. Thonowie nie potrzebowali ochrony.

Z pozornym lekceważeniem przedefilowała przez bramę. Azi septu Sul zamknęli ją dokładnie, pozostawiając azi przybyszów na słońcu. Raen życzyła im udaru. Ponuro ruszyła w stronę domu. Cały dzień miała popsuty.

Wciąż czuła zdziwienie, widząc czerń septu Ruil pomiędzy biało obramowanymi płaszczami Sul, a tym bardziej, widząc czerwień i czerń Haldów; szokował fakt, że wpuszczono ich do jadalni, gdzie odbywały się narady Klanu.

Raen siedziała obok matki i czuła się przy niej bezpiecznie. Jej matka, Morel, poczęła ją z jednym z Illitów, który sam był spokrewniony z Thona-mi. Zastanawiała się, czy ktoś z obecnych nie jest jej dalekim kuzynem. Jeśli nawet tak było, to matka, która musiała wiedzieć, milczała, a hipnostudia także nie dały żadnych wskazówek.              v

Dziadek zasiadł u szczytu stołu... więcej niż dziadek, ale tak było krócej - najstarszy z Meth-marenów, ten Meth-maren, siwowłosy i przygarbiony pod ciężarem przeżytych dziesięcioleci, pięciuset obiegów Cerdina wokół jego słońca. Był najstarszy z septu Sul i z Ruil także, więc musieli go szanować. Raen zawsze spoglądała na niego z lękiem, ostatnio niezbyt często, gdyż rzadko opuszczał swoją pustelnię w zachodnim skrzydle, by wtrącać się w sprawy domowe. Częściej wyruszał na Alfę, by wziąć udział w Radzie, gdzie dysponował sporym blokiem głosów. Meth-marenowie, w przeciwieństwie do innych Klanów, których członkowie rozproszyli się po wszystkich światach Regionu, trzymali się blisko domu, blisko Kethiuy. Ze wszystkich dwudziestu siedmiu Klanów i pięćdziesięciu ośmiu septów w ramach tych Klanów, jakie tworzyły razem Rodzinę, Meth-maren Sul byli jedynymi, którym obowiązki z rzadka tylko kazały wyjeżdżać gdzieś dalej od Cerdina i kopców. Tutaj mieściła się placówka Rodziny, pomiędzy kopcami a Ludźmi, gdy tymczasem Meth-maren Ruil, bezdomni od czasu rozpadu, przenosili się z miejsca na miejsce po całej Alfie i gdzie tylko mogli korzystali z gościny.

Hałdo wie pamiętali dzień, gdy walczyli Meth-marenowie z Meth-marena-mi. Zapłacili krwią za udzielenie schronienia mordercom Ruilów, więc potężne musiały być argumenty, które doprowadziły do spotkania Haldów i obu septów Meth-marenów pod jednym dachem.

IO

Yaltowie i Thonowie musieli użyć wszystkich swoich wpływów, by skłonić dziadka do wyrażenia zgody na to zebranie. Haldowie i rozbici Meth

-marenowie siedzieli przy tym samym stole, starannie rozdzieleni przez Yal-tów i Thonów. Haldowie i Ruilowie wykazywali odwagę graniczącą z brawurą, jedząc i pijąc to, co podawali Jm Sul.

Sama Raen odczuwała pewne dolegliwości żołądkowe i odmówiła, gdy kelner-azi podał kolejne wyszukane danie.

- Kawę - powiedziała i azi Mev szeptem przekazał jej polecenie innym: Filiżanka stanęła przed nią natychmiast, gdyż była córką prawnuczki najstarszego, potomkiem w prostej linii, a w Klanie obowiązywała hierarchia dziedziczna. Z jednej strony 'pochlebiało jej to, z drugiej zaś przysparzało problemów. Pozwalało zasiąść dziś przy stole i z konieczności przebywać wśród starszych od niej, z których większość czuła się tym urażona. Raen starała się zachowywać jak matka, z wystudiowanym lekceważeniem dla wszystkiego, co się rozgrywało. Niestety. Naprzeciw siedział Ruil, kuzyn Bron. Unikała jego wzroku, gdy tylko mogła, ponieważ był zuchwały i wyzywający.

- Przybyliśmy w nadziei na pojednanie - mówił starszy Thonów na drugim końcu stołu. Wstał właśnie, by wygłosić swą mowę. - Meth-mare-nowie, czy pozwolicie, by Ruil zabrał głos w tym miejscu? Czy nadal wolicie pośredników?

- Chcesz powiedzieć - zaczął dziadek uroczystym tonem - że winniśmy przyjąć do siebie tę naszą nieprawą gałąź. Oderwali się z własnej woli. Nie są w Kethiuy mile widziani. Sprawiają nam kłopoty, a kopce starają się ich unikać. Sept Ruil zraził je i nie jest to naszą winą. To jest teren kopców. Ci,, którzy nie potrafią żyć w tych warunkach, nie mogą tu mieszkać.

- Nasze zdolności - wtrącił Tel Ruil Meth-maren - kierują nas ku innym kopcom, niedostępnym dla Sul.

- Do  czerwonych i  złotych - podbródek  dziadka  drgał  z  gniewu.

- Sam siebie oszukujesz, Telu a Ruil. One nie żywią miłości dla rodzaju ludzkiego, a już najmniej dla Ruilów. Wiem, że macie kontakty wśród czerwonych. Pogłoski o tym docierają wszędzie. Wiem, o co wam chodzi i dlaczego zadaliście sobie trud wciągnięcia do tej sprawy Thonów i Yaltów. Wasze plany budowy na jeziorze Kethiuy są nie do przyjęcia.

- Jesteś głową Klanu - odparł Tel. Miał nieprzyjemny głos, nosowy i jękliwy. - Powinieneś być bezstronny w sprawach septów. A jednak trwasz w nienawiści, która zaczęła się, zanim większość z tu obecnych przyszła na świat. Być może sept Sul odczuwa zazdrość, gdyż Ruil potrafią rozmawiać z dwoma kopcami, do których oni sami nie mogą się zbliżyć. To majat do nas przyszli, nie my do nich. Nas wybrali. Thonowie widzieli; Thonowie mogą zaświadczyć. Wszystko zgodnie z Paktem. Czerwony kopiec obiecał nam współpracę pod warunkiem, że zabezpieczymy posiadłość w pobliżu ich terenów, na jeziorze. Przybyliśmy prosić, Najstarszy. To wszystko. Prosić.

- Popieramy ich prośbę - odezwał się Thon.

- Yalt zgadzają się - rzekł drugi starszy. - Rozsądek nakazuje Meth

-marenom zakończyć spory i wyciągnąć korzyści z tej decyzji.

ii

-7- Czy Hałd proszą o to samo?

Zapadła cisza. Raen siedziała bez ruchu, czując, jak mocno bije jej serce.

Wstał starszy Haldów.

- Jesteśmy w pewien sposób zamieszani w obecną sytuację, Meth-mare-nie. Dawna zwada trwa już za długo. Jeśli ma się teraz zakończyć, musimy się w to wmieszać. Gdybyśmy tego nie zrobili, Meth-marenowie mieliby pokój, a my nie. Chcemy zapomnieć o przeszłości. Zrozumcie to.

- Jesteście tu, by poprzeć Ruilów.

- Stare zobowiązania, Meth-marenie.

Nie mówili o przyjaźni. Nawet Raen to zauważyła. Przez chwilę panowała nieprzyjemna cisza, a Ruilowie spoglądali groźnie.

- Mamy takie możliwości - kontynuował Hałd - których nie można lekceważyć.              x

- Wracaj do rzeczy - wtrącił Yalt. - Prosimy cię o to.

- Nie - odezwały się głosy członków Klanu. Lecz Najstarszy nie sprzeciwił się. Z wolna przebiegł wzrokiem po twarzach obecnych i pokiwał głową.

Matka Raen zaklęła cicho.

- Wyjdź - powiedziała. A kiedy Raen spojrzała na nią z urazą, dodała - No, idź.

Inni, nawet dorośli, także opuszczali to, co stawało się radą starszych. Nikt nie mógł się sprzeciwić. Raen pocałowała matkę w policzek, ścisnęła jej rękę i ponuro wycofała się między młodzież poniżej trzydziestki oraz starszych trzeciego i czwartego stopnia, nie mających głosu w radzie.

Wszyscy pomrukując niechętnie zebrali się w hallu, tuż obok. Kuzyni Raen także nie byli zadowoleni z tego, co miało się zdarzyć.

Nie będzie pokoju, słyszała. Nie % Rut łam i.

A także: czerwoni i %łoci, co przypomniało jej o dziwnym spotkaniu na wzgórzu. Nikomu o nim nie mówiła. Była zbyt dumna, by dodawać do ogólnego zamieszania jeszcze i tę informację bez znaczenia. Wyminęła swych rozbawionych kuzynów i kuzynki, nie zwróciła uwagi na usłużnych azi i ruszyła korytarzem zagniewana - na to, że ją wyrzucono i na to, co proponował sept Ruil. Jezioro Kethiuy, dziewicze i piękne, należało do septu Sul. Sulowie dbali, by zachować brzegi w nienaruszonym stanie, maskować przystanie łodzi, ukryć wszelkie ślady ludzkiej obecności. Ruilowie chcieli zbudować tam siedzibę, która będzie wiecznie zasłaniać widok, chcieli zająć miejsce tam, gdzie Sulowie stale musieliby na nich patrzeć^ godzić się z ich obecnością. Te interesy z czerwonymi i złotymi na pewno wymyślili Ruilowie, żeby zyskać popafcie innych Klanów. Niemożliwe, żeby tak, jak się chwalili,, nawiązali kontakt z dzikimi kopcami.

Kłamstwa. Bezczelne kłamstwa.

Przebiegła niemal obok azi trzymających wartę przy drzwiach i wybiegła na ganek, na chłodne, świeże powietrze. Wciągnęła je w płuca. Spojrzała w ciemność, pomiędzy świecodrzewa na brzegu jeziora Kethiuy, lecz w polu widzenia stał lśniący światłami, paskudny helikopter.

Usłyszała kroki. Obejrzała się i dostrzegła trzech mężczyzn, z których najbliższy nosił ciemną Barwę Haldów. Zamarła bez ruchu. Przyszła tu prosto od stołu i była bezbronna v Dziecinna duma powstrzymała ją od ucieczki, jaką nakazywał rozsądek.

Stanął przed nią wysoki mężczyzna. Przyglądała mu się, stojąc plecami do drzwi tak, by światło z okiennych szczelin padało mu na twarz. Był po trzydziestce, jeśli liczyć lata jak bety; u Kontrin oznaczało to, że mógł być w dowolnym właściwie wieku, pomiędzy trzydziestoma a trzystoma latami. Szczupła, posępna twarz: Poi Hałd, uświadomiła sobie z typowym dla hipnostu-diów deja vu. Nie znała tych dwóch, którzy stali za nim.

Obecność Pola oznaczała kłopoty. Stracił jednego z krewnych w walce z Meth-marenami. Miał też opinię osobnika amoralnego, libertyna, żartownisia i błazna. Nie potrafiła jakoś dopasować tych wiadomości do jego szczupłej twarzy, dopóki nie uśmiechnął się nagle. Od razu wydał się młodszy.

- Dobry wieczór, mała Meth-maren.

- Oby i dla ciebie był dobry, Polu Hałd.

- Cóż to, czy i ja powinienem znać twoje imię? Odrobinę wyżej uniosła głowę.

- Nie ma mnie na twoich hipnotaśmach, ser Hałd. ]es%c%e nie. Na imię mi Raen.

- To Tand i Morn - skinął głową na stojących za nim krewniaków, jednego młodego, o chłopięcym wyglądzie, drugiego tak podobnego do samego Pola, że był z nim chyba spokrewniony przez ojca i matkę równocześnie. Nie przestając się uśmiechać wyciągnął rękę i z oszałamiającą bezczelnością ujął ją pod brodę.

- Raen. Będę pamiętał.

Cofnęła się o krok, czując, że jej twarz oblewa się rumieńcem. Nie wiedziała, jak powinna zareagować i jej zakłopotanie zmieniło się we wściekłość.

- A kto posłał was tutaj, żebyście włóczyli się pod oknami?

- Pilnujemy śmigłowca, mała Meth-maren. By być pewnym, że gościnność Meth-marenów jest taka, jaką być powinna.

To jej się nie spodobało. Odwróciła się na pięcie i chwyciła klamkę, przez chwilę zalękniona, że spróbują ją powstrzymać. Nie poruszyli się jednak, więc obejrzała się jeszcze z pogardą, tak by nie mieli wątpliwości, że to nie przed nimi ucieka z własnej werandy.

- Zdaje się, że zostawiłam w domu broń - oświadczyła. - Zwykle noszę miotacz przeciwko szkodnikom. Szczupła twarz Pola spoważniała nagle.

- Dobrej nocy, Meth-maren.

Otworzyła drzwi i weszła do jasnego, bezpiecznego domu, między własnych krewniaków

Przed świtem rozległ się warkot silnika. Startuje helikopter, pomyślała Raen przewracając się na bok i kryjąc głowę pod poduszką. Rozmowa w jadalni ciągnęła się strasznie długo, czasem na tyle głośno, że słychać ją było przez drzwi. Zebrani w hallu rozeszli się wreszcie, by wrócić do obowiązków lub przyjemności. W Klanie zapanowało pewne rozprzężenie; młodzi i mniej ważni starsi czuli się urażeni usunięciem z narady i szukali sposobu zademonstrowania tej urazy. Kilku się upiło. Kilku znalazło sobie bardziej egzotyczne rozrywki, aż jedna z pokojówek azi przybiegła przerażona do pokoju Raen i ułożyła się tu do snu.

Wpuściła ją Lia, jej osobista azi, kobieta zbliżająca się do swego ostatniego, czterdziestego roku życia. Raen spojrzała na nią mrużąc oczy. Lia spała na krześle przy drzwiach, a uciekinierka skuliła się na kozetce pod ścianą. Kochana, stara Lia, zaniepokojona poruszeniem, z pewnością zajęła to niezbyt wygodne stanowisko w trosce o jej, Raen, bezpieczeństwo.

Miłość. Tym właśnie była Lia, której ramiona tuliły ją przez całe piętnaście lat życia. Matka oznaczała autorytet, piękno, przywiązanie i bezpieczeństwo, lecz miłość dawała Lia, laboratoryjnie stworzona do macierzyństwa, choć azi byli bezpłodni.

Obok takiego strażnika nie można się przemknąć niezauważonym. Próbowała wstać i ubrać się możliwie cicho, lecz Lia przebudziła się i zaczęła krzątać, starannie dobierać ubranie, budzić śpiącą pokojówkę, by przygotowała kąpiel i zasłała łóżko. Sama dopilnowała każdego szczegółu. Raen znosiła to wszystko, choć pragnęła jak najszybciej sprawdzić, co się dzieje na dole. Dla Lii miała jednak nieskończone rezerwy cierpliwości. Odmowa mogłaby ją zranić. Miała już trzydzieści dziewięć lat. Pozostał już tylko ten ostatni rok do chwili, gdy ujawni się i zabije ją defekt, jaki jej wszczepiono. Raen wiedziała o tym i czuła żal, choć nie była pewna, czy Lia zna własny wiek. Za żadną cenę nie chciałaby uczynić jej nieszczęśliwą, nawet na chwilę. I w żadnym razie nie mogła pozwolić, by Lia poznała powody jej zachowania.

To c%gść dorastania, tłumaczyła jej kiedyś matka. Cena nieśmiertelności. A^i i bety pojawiają się i %nikają, a%i najszybciej %e wszystkich. I wszyscy ich kochamy, póki jesteśmy dziećmi. Kiedy tracis^ nianię %af%ynas% rozumieć, kim jesteśmy my, a kim są oni. To cenna lekcja, Raen. Uc% się cieszyć chwilą, uc^ się pożegnań.

Lia podała jej płaszcz w Kolorze i Raen uznała, że będzie właściwy. Zapięła klamrę i pozwoliła azi poprawić go na ramionach. Potem podeszła do okna i spojrzała na lądowisko, oświetlone pierwszymi promieniami słońca.

Jeden samolot jeszcze pozostał. Narada się nie skończyła.

Wyszła na korytarz i zbiegła na dół, do sali rady, gdzie wciąż spacerowało posępnie kilkoro jej krewniaków. Nie byli w nastroju do udzielania informacji piętnastolatce, choćby pochodziła w prostej linii od Najstarszego. Wyczuła to od razu, usłyszała też głosy, nadal dobiegające ze środka.

Niechętnie potrząsnęła głową i przeszła dalej. Myślała o śniadaniu, choć na ogół go nie jadała. Lekcji nie będzie, to przynajmniej było pewne. Chętnie

jednak oddałaby tydzień wakacji, byle tylko pozbyć się Ruilów i ich przyjaciół z posiadłości Sul.

Wspomniała trójkę Haldów. Ciekawe, czy dalej są na werandzie.

Nie było ich. Opierając ręce na biodrach stanęła plecami do ściany i odetchnęła głęboko. Azi szli na pola tak, jak robili to co rano. Złoty blask dotknął świecodrzew i żywopłotu; nadeszła najpiękniejsza .godzina dnia, zanim alfa Hydri pokaże swą prawdziwą twarz i zaleje żarem niebo i ziemię.

Tylko pojedynczy samolot psuł piękno krajobrazu.

Dostrzegła ruch za rogiem budynku.

Obcy azi, w solskafie mimo tak wczesnej godziny.

- Co tu robisz? - krzyknęła do niego i wtedy zobaczyła cienie napływające żywą falą przez trawnik, wysokie, szczudłowate postacie, poruszające się tak szybko, że oczy nie mogły za nimi nadążyć.

Odwróciła się, stanęła twarzą w twarz z uzbrojonym azi i zaczęła krzyczeć.

 

 

 

KSIĘGA DRUGA

 

 

 

Raen potknęła się, pośliznęła i zatrzymała, wsparta o wystającą skałę. Ostry ból przeszył jej biodro. Ubranie lepiło się do skóry. Rana otworzyła się i materiał był przesiąknięty krwią. Sięgnęła ręką, spojrzała na czerwone palce, wytarła je o kamień. Po chwili ruszyła w górę. Z coraz większym trudem chwytała oddech, coraz trudniej było utrzymać równowagę.

Od czasu do czasu patrzyła za siebie, na pola, las, jezioro, na cały pozorny spokój doliny Kethiuy. Wszyscy zginęli, bez wyjątku. Sept Ruil zdobył Ket-hiuy na własność, a wszędzie leżały ciała członków septu Sul. Brakowało tylko jej własnych zwłok, i to nie dzięki jej sprytowi czy odwadze. Nie miała się czym chwalić. Upadła trafiona i skryły ją krzaki rosnące przy werandzie.

Wszyscy byli martwi, a ona także umierała.

Słońce nie dawało jej wytchnąć; płonęło na białym od żaru niebie, pokrywało bąblami odkrytą skórę, groziło ślepotą mimo owiniętego wokół twarzy płaszcza. Kamienie parzyły ręce i rozgrzewały cienkie podeszwy butów. Z oczu płynęły łzy i parowały natychmiast w suchym, rozpalonym powietrzu. Już dawno straciła szansę na znalezienie kryjówki - wtedy, gdy zaczęła wspinać się po skałach. Jeśli Ruilowie zechcą jej szukać, na pewno ją znajdą. Zostawiła dość śladów, by pościg bez problemów mógł iść jej tropem, znaczonym plamami krwi płynącej z poparzonych dłoni i rany na biodrze. Ruilowie na pewną mają też czujniki termiczne i łatwo mogą ją śledzić nocą z powietrza. Nie miała nadziei, że uda się ich zgubić, jeśli tylko zechcą ją schwytać.

Biegła jednak i wspinała się, ponieważ nie mogła wrócić, ponieważ bardziej niż swych kuzynów z septu Ruil bała się czerwonego kopca, tej żywej fali, jaka zalała Kethiuy, kolczastych nóg depczących po niej w krzakach i śmiertelnie groźnych szczęk. Można było umrzeć na różne sposoby i WT ostatnich godzinach poznała ich wiele, lecz śmierć zadawana przez majat była najbardziej okrutna. To łowców majat bała się najbardziej, a ich szybkość odbierała wszelką nadzieję ucieczki.

Drugi upadek. Leżała rozciągnięta na ziemi i powoli próbowała się podnieść. Ręce jej drżały jak w gorączce, zdarła skórę z dłoni, kolan i łokci, podarła płaszcz. Pragnienie i potworny żar skał sprawiały więcej bólu niż te otarcia, lecz nawet to cierpienie przyćmiewały fale bólu płynące z rany na boku. Z wysiłkiem nabrała tchu, na ślepo szukając dłonią jakiegoś podparcia.

Znowu biegła. Nie pamiętała jak, ale dotarła do zbocza, i jej umysł znowu musiał zacząć działać. Wspierając się na rękach równie często jak na nogach, wolno pięła się w górę, drżąc, ześlizgując się i wspinając o kolejną długość ciała wyżej. Mogła próbować ucieczki do lasu albo drogą w stronę Miasta. Źle wybrała. Matka, wujowie - każdy - postąpiłby inaczej, starałby się dotrzeć do Miasta. Podjęła decyzję w panice, zdecydowała się na zabawę

w chowanego między skałami, w trudnym terenie, gdzie nie przejadą ich pojazdy. Przede wszystkim jednak wzgórza należały do błękitnego kopca, starych sąsiadów. Czerwoni niechętnie naruszą ich granice, choćby Ruilowie nie wiem jak ich namawiali.

Paniczna, błędna decyzja. Tutaj nie było pomocy, nie było ludzi, nie było odwrotu. Wiedziała, co ją czeka, i łzy, jakie spływały jej po twarzy, były rezultatem nie tylko bólu, lecz także wściekłości.

W jej pamięci pojawiła się kolejna przerwa, a potem obraz nagiego wzgórka. To była granica, ostatni punkt, którego ludziom nie wolno było przekraczać. W tym miejscu zbiegały się tropy majat. Raen wstrzymała oddech i na ślepo zaczęła wymacywać wśród skał drogę w dół, do cienia. Wreszcie poczuła pod. stopami wydeptaną ścieżkę. Zatrzymała się i spojrzała na wirujące wokół niej, pochylone w różne strony skały.

Dotarła do celu. Nikt nie nadejdzie tu w pośpiechu, nikt bez namysłu nie podejmie trudu i ryzyka. Odpowiednie miejsce na tak osobistą sprawę, jaką jest umieranie. Teraz już wiedziała, że nie pozostało jej nic innego. Musiała tylko usiąść i trochę poczekać, gdy tymczasem krew będzie ciekła z rany na boku, a słońce zagotuje jej mózg. Nie musi znosić więcej bólu - osiągnął już szczyt krzywej i teraz opadał, gdy tylko stanęła bez ruchu. Wystarczy poczekać. Jej matka, Najstarszy, krewniacy i azi... nie żałowała ich więcej. Ich cierpienia dobiegły końca. Jej jeszcze nie.

Straciła równowagę. Poruszyła się, by powstrzymać upadek, którego się zlękła. Ten ruch sprawił, że postąpiła o krok, potem jeszcze jeden. Na chwilę straciła wzrok. Panika pchnęła ją naprzód, potykającą się i wyciągającą ręce w stronę skał, które zapamiętała przed sobą. Uderzyła w nie udami, wsparła się mocno, odzyskała zdolność widzenia. Dalej szła w dół. Ta ciemność, ta ślepota, była jak mała śmierć; prawdziwa śmierć także się zbliżała, większa i głębsza: nie czuła już tak mocno słonecznego żaru. Uciekała przed tą śmiercią, walczyła z mrokiem, zataczając się i potykając szła coraz dalej.

Ciernie rozerwały jej ubranie i skórę na ramieniu. Cofnęła się i zaczęła omijać przeszkodę. Mrugnęła kilka razy, by lepiej widzieć. Wiedziała, co znaczy ten żywopłot, wiedziała, że w tym miejscu musi się zatrzymać. Musi! Lecz zmaltretowane ciało kierowało się własną logiką, poruszało się, nie dbając o zagrożenie. Umysł obserwował to jakby z dystansu, podążał za ciałem bezradny i stropiony... aż nagle, posępny i gniewny, znalazł cel.

Rodzinny Pakt zawiódł; został zamordowany wraz z jej matką, Dziadkiem, Wszystkimi krewnymi... zabity przez Ruilów i Hałdo w.

Istniał jednak jeszcze starszy Pakt, wpisany w skórę jej poranionej dłoni, jej chitynowa część, żywe klejnoty.

Była Kontrin, z Rodziny, która władała gwiazdami Hydry, która uzyskała od majat prawa osiedleńcze i handlowe, Rodziny, żyjącej pod emblematem węża, tam gdzie inni żyć nie mogli. Była Meth-maren, przyjacielem kopca.

Przestała odczuwać lęk. Miała gdzie pójść, co robić, mogła sprawić, by Ruilowie cierpieli.

W duchu zobaczyła posępny uśmiech matki, dodający jej odwagi: jedynie Zwycięstwo jest lepsze ni^ %emsta. Usta Raen zastygły w grymasie tryumfu. Potrzebowała jeszcze odrobinę powietrza, jeszcze trochę życia, śmierci kogoś innego.

Czerń ogarniała ją coraz częściej. Przesuwała się od głazu do głazu, zataczała się na zakrętach, odsuwała kolące gałęzie osłoniętym chityną grzbietem dłoni... gałęzie krzaków, będących zaporami majat.

- Jestem z Kethiuy! - krzyknęła w szarość, która przesłaniała mgłą jej zmysły, w chłód tłumiący ból. - Błękitny kopiec! Jestem Raen Meth-maren! Kethiuy!

Czerń odebrała jej widzenie.

Dotarła do kolejnej bariery krzaków słysząc, jak coś stuka nad nią o skały, jak opadają kamienie, które nie ona poruszyła.

Byli dookoła, wysokie, skórzaste kształty, zamglone cienie, lśniące klejnotami w oślepiającym blasku słońca.

- Wracaj! - odezwał się jeden z nich barytonową harmonią fletów.

Dostrzegła czarny otwór w ziemi, zakryła dłonią ranę i zmusiła się do ostatniego, rozpaczliwego wysięku. Nie czuła już nóg pod sobą. Nie czuła gorąca ani chłodu, góry ani dołu, ani barw. Ciało uderzyło o .kamienie. Poraniona dłoń ześliznęła się po nich, a potem sama szarość zniknęła także.

Robotnice przeciągnęły ją i ułożyły wygodnie, starając się nie uszkodzić kruchej konstrukcji, delikatnej jak świeżo złożone jajeczko. Ich czułki pracowicie usuwały zniszczone ubranie, ścierały obrzydliwe zapachy zewnętrznego świata i oczyszczały rozlane płyny życiowe. Wojownicy wciąż biegali po westybulu, zaniepokojeni jej wtargnięciem. Czekali na polecenia. Zamieszanie panowało w całym sektorze.

Robotnica podjęła istotę problemu, okrążyła swe towarzyszki, pisnęła krótki rozkaz, by oczyszczono przejście i pobiegła. Była już w tym podświadomym kontakcie z Matką, jaki mieli wszyscy mieszkańcy kopca, lecz ten rodzaj komunikacji nie nadawał się do przekazywania szczegółów. Musiała złożyć bezpośredni raport.

Na krótko zatrzymywały ją inne Robotnice, przypadkowo spotkane w korytarzach. C^łowiek-w-kopcu, wyczuwały wśród zapachów ran i płynów życia. Trwał alarm. Wojownicy ruszą do przodu, a Robotnice będą wznosić barykady i blokować tunele. Robotnica szła dalej, pierwszy i najdokładniejszy nośnik, świadom pilności zadania. Jej niepokój brał się przede wszystkim z zamieszania wokół, niejasnej świadomości, że ważniejsze sprawy wymkn się spod kontroli i zagrażały całemu kopcowi: już szerzył się chaos, sze mogło dopiero nadejść.

Słaby blask grzybów i słodki zapach Matki przenikał najbardziej rznę, najbliższe Komory hale kopca. Robotnica mijała Tragarzy dotykała, wyczuwała, przekazywała wiadomość, która kazała im prz

kroku. Jakiś Wojownik odepchnął ją na bok, pędząc przed siebie. Wracał z rozpoznania, lecz informacja, jaką niósł, miała sens tylko dla Wojowników. - Robotnica nie przyjęła jej, choć nałożyła się na jej własną. Wyciągając przednie odnóża wkroczyła w Obecność.

Matka siedziała wśród falującej masy Trutni i dworzan. Jej zapach miał magnetyczną, deliryczną moc. Robotnica podeszła do Niej w ekstazie, rozwarła czułki, ofiarowując smak i zapach i otrzymując je w zamian.

Matka myślała. Chemiczne przemiany wirowały oszałamiająco w zmysłach Robotnicy. Jednocześnie wydawała dźwięki, które od czasu do czasu zbliżały się do brzmienia ludzkich nazw. Sieć komunikacji splatała nieustannie oba poziomy informacji złożoną grą głosu i smaku.

Ulecicie ją, zapadła decyzja, skomplikowana chemikaliami niezbędnymi dla wykonania zadania. Nakarmcie. Ona jest % kopca Kethiuy. To młoda królowa Raen. Robotnice błękitnego kopca spotykały ją. Smakuję rany, rozlane płyny żjcia. Wojownicy pr^ynos^ą informacje o ataku czerwonego kopca na region Kethiuy. Pr^yj-mijcie tego intruza.

Królowa. Zapach uwolnił zmiany w biochemii Robotnicy, przerażające zmiany. Pojęły go także Trutnie i poruszyły się niespokojnie, szukając dotyku: Umysł kopca był jednością, Robotnica jedynie jego złożonym podzespołem. Matka była układem głównym, kluczem nadającym sens wszelkiej działalności. Pozostali przysunęli się, wezwani bliskością zrozumienia, Robotnice, Trutnie, Poszukiwacze i Wojownicy, każdy dzieląc wspólną inteligencję i na swój sposób zwiększając jej zasoby.

Kethiuy. Był wśród nich Truteń, który Pamiętał, gdyż to właśnie było funkcją Trutni. Popłynęły obrazy ziemi z okresu przed i po budowie ludzkiego kopca zwanego Kethiuy... kopuły, z początku jedna, potem kolejne, rosnące między nimi drzewa. Pamięć błękitnego kopca trwała długo, choć krótko żyli jego mieszkańcy: wspomnienia sięgały miliarda lat, a szczególne wspomnienie Kethiuy obejmowało wypiętrzenie wzgórz i to, jak kształtowało się jezioro, jak wysychało kilka razy, by uformować się znowu. Pamięć Trutni sięgała jeszcze dalej, do kopców starszych niż wzgórza Kethiuy, w czasy słabej i jeszcze słabszej inteligencji. Te wspomnienia jednak nie miały teraz znaczenia. Ludzie pojawili się niedawno, ledwie kilkaset lat temu. Kopiec sortował informacje i pojmował je, poznawał sept Sul Meth-marenów, jego cele, jego rywalizację z Ruilami i ich sojusznikami. Ludzie myśleli; ich inteligencję wspomagały niezwykłe zmysły, o kilka więcej, niż posiadały kopce, i kilka mniej. Ich inteligencja mieściła się w pojedynczych ciałach. Ta koncepcja wciąż niepokoiła kopce; fakt, że osobnicza śmierć może stać się powodem zaniku świadomości, pojmowany był nadal bardzo niejasno. W tej chwili Matka przytoczyła ją jako argument: możliwą zagładę inteligencji, która nie da sijŁpdtworzyć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin