Białołęcka Ewa - Okrąg Pożeraczy Drzew.doc

(140 KB) Pobierz
Ewa Białołęcka - Okrąg Pożeraczy Drzew

Ewa Białołęcka

 

 

Okrąg Pożeraczy Drzew

 

 

Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu gdy słońce przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa. Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku długie stado, złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.

Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry, mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniały własnym, niepowtarzalnym zapachem bezpieczeństwa.

Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych kciukach przelotnie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okręgu temu posłuchali nakazu zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością, przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę szukała w pamięci. Nor-man. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.

Wtedy Nor-man zerwał się, wydając gardłowy okrzyk- ostrzeżenie:

- Aryeen!!

Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza zasięg wzroku, lecz nikt nie miał wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle, znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne, z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.

- To estrb - mruknął Nor-man siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.

Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.

Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące zaszyfrowane nowiny.

- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Nor-man nasłuchiwał.

- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.

Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.

- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu. Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.

Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet. Niebawem inny mężczyzna zmienił Nor-mana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać. Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Nor-man ułożył się w pobliżu Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech. Wartownicy zasypiali natychmiast.

Spokój nie trwał długo.

- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie. Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w głowie.

- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.

- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce. Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.

- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i sama pofatyguj się po mięso!

Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów pozwalających im utrzymać się na szczycie herarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.
 

*

 

- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.

- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.

Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach, pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopywanych za pomocą łopaciastych wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy. Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po prostu swawoliły.

Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej było drapieżnych zwierząt.

- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?

Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do środka.

- Tym razem pięć.

- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.

Merya zakaszlała z dezaprobatą.

- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.

W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.

- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz zliczyć do czterech.

Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i ciszej od przestraszonego węża.

- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.

Dert fuknęła gniewnie.

- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!

Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.

- A czy to nie był twój syn? Podobny.

- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę.

Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.

- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.
 

*

 

Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać na drewnie skomplikowanych nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Ostrzegały przed drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz. W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę, gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.

Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i chronią w lesie.

- Skacz! - usłyszała. To Nor-man podczołgał się do niej.

- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach.

- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!

Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku krawędzi pancerza.

- Skacz!!

- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z całej siły.

- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.

Nor-manowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam, gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.

- Łatwe? - spytała.

- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.

Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej gromadzie, niebawem zaczęli rozdzielać się, dążąc ku swoim przywódczyniom. Matki przywoływały córki. Wartownicy wzywali się nawzajem, po czym, tworząc na nowo grupy, odszukiwali swoich podopiecznych. Merya obserwowała to z boku, skulona u stóp wielkiego drzewa. Uniosła tylko ramiona w geście uspokojenia, gdy kobieta z jej waya popatrzyła na nią przelotnie. Przywódczynie krążyły od grupki do grupki zbierając wieści. Kto zginął? Kto jest ranny? Wydawały polecenia i dodawały otuchy. Cichły odgłosy ze strony koleiny. I tam niedługo zapanuje spokój. Przewodnicy stad podejmą wędrówkę, a reszta podąży za nimi tak jak od tysięcy okręgów. Zanim zapadnie mrok, nie będą już pamiętały, że cokolwiek zakłóciło odwieczny rytm ich podróży.

Merya patrzyła jak obie przywódczynie, pozornie bez planu dążąc od jednej gromadki do drugiej, zbliżają się do siebie coraz bardziej. Wreszcie stanęły twarzą w twarz. Przywódczyni obcego szczepu była postacią imponującą. Wysoka, chuda, umięśniona jak łowca. Jej głowę zdobiły kity wysuszonych traw stepowych, tworzące wysoką, jasną grzywę. Zielonkawą skórę kobiety pokrywały ciemne, wijące się linie. Gdy stanęła nieruchomo, Meryi przez chwilę zdawało się, że znikła i zostały z niej tylko owe linie i jasna plama grzywy - zawieszone w powietrzu. Wo-grt z plemienia Meryi wydawała się przy "Grzywiastej" drobniejsza, delikatniejsza i starsza niż w rzeczywistości. A jedyną jej ozdobę stanowił "naszyjnik losów", z którego odczytywała narodziny i zgony. Jednak to nie postura dała jej pierwszeństwo w plemieniu. Na brzuchu tej kobiety widniało dziewięć wykłutych i napuszczonych czarnym barwnikiem płodoznaków - tyle, ile wydała na świat dziewcząt. I chociaż ostatnia pora godów nie przyniosła jej już dzieci, Wo-grt zachowała przywództwo dzięki lotnemu umysłowi i twardej ręce. Na dominującą postawę "Grzywiastej" odpowiedziała pozycją "neutralność" i nie poruszyła się, dopóki tamta, zwlekając, nie przyjęła takiej samej.

- Niespodziane spotkanie - pierwsza odezwała się Wo-grt.

"Grzywiasta" milczała przez chwilę.

- Opóźnienie, waye szły za powoli - rzekła wolno wymawiając słowa. Jej mowa z początku była ledwo zrozumiała. Pełna przydechów i obco brzmiących zbitek dźwięków.

- Dlaczego opóźnienie? - Wo-grt błyskawicznie dostosowała się, mówiąc równie prosto i powoli. "Grzywiasta" przysiadła, całkiem już rozluźniona, a Wo-grt poszła za jej przykładem. Dłonie pasiastej kobiety poruszały się w skomplikowanych gestach, oczy błądziły w przestrzeni. Szukała słów.

- Mało jedzenia dla waye. Nie ma drzew. Zjedzone. Pożeracze Drzew nadeszli i nie ma drzew.

Słuchacze nachyleni ciekawie ku rozmówczyniom wymieniali niepewne spojrzenia. Ktoś zakaszlał tonem wyrażającym zwątpienie. Nie było drzew? Gdzież się podziały?

- Czerwony zjadacz liści? Dziecko słońca z pustyni? - spytała Wo-grt, mając na myśli pożar lasu. Kobieta naprzeciwko zastanawiała się, przekładając w myśli skojarzenia.

- Nie! Nie, nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Pożeracze Drzew! Nic nie czarne, nic nie ciepłe.

- Pożeracze Drzew? Kto widział?

- Nikt nie widział - ciągnęła "Grzywiasta". - Ziemia mówiła: obce plemię, dużo obce waye. Bardzo obce - dodała z naciskiem. - Nasze waye długo szukały jedzenie. Dwa dzień- noce. Opóźnienie.

Rozdrażniona, poklepała dłońmi chude policzki. Wo-grt uznała, że nie dowie się niczego więcej. Przechyliła się ku "Grzywiastej".

- Dla ciebie mało wrogów, wiele narodzin, czysta woda i jedzenie każdej nocy - zaintonowała. Pasiasta kobieta powtórzyła jej gest. Ich nozdrza zbliżyły się łowiąc zapachy.

- Dla ciebie mało wrogów, czysta woda i zawsze jedzenie - powtórzyła "Grzywiasta", taktownie opuszczając fragment o narodzinach.

Przywódczynie rozeszły się w przeciwne strony. Członkowie obu szczepów wracali do swoich zajęć. Do opieki nad dziećmi, na zmianę warty, do dziennej drzemki lub zbierania żywności. Tylko Merya została na starym miejscu. Zaniepokojona czymś nieokreślonym. Drążyło ją przeczucie zmiany i niebezpieczeństw.
 

*

 

Liść pokrywały żółte i brązowe plamki. Wyglądał jak skrawek chorej skóry. Merya zmięła go w dłoniach. Potem rozprostowała i znów pogniotła. Monotonny ruch rąk trochę uspokajał. Bała się. Niepokój wypełnił ją tak dawno temu i trwał niezmiennie, aż nauczyła się z nim żyć. Strach nadszedł wiele nocy temu. Zanim jeszcze świat zachorował, nim przyszli Pożeracze Drzew.

Miejsce narodzin powitało szczep ciszą. Spłoszone ptaki opuściły gniazda, wszechobecne drobne zwierzątka zniknęły. Krzewy wyglądały, jakby przetoczyło się po nich stado ślepych waya. Ziemię gdzieniegdzie pokrywały cuchnące plamy. Urodzinowe drzewa pochylały się, naruszone w posadach. W pniach niektórych ziały wyrwy, jakby zrobione gigantycznymi zębami. Wiele pni leżało zwalonych, sięgających ku niebu korzeniami w niemej rozpaczy. A wśród sieci ciemnych korzeni bielały drobne kości. Merya usłyszała, jak ktoś tuż obok niej wydusił ze ściśniętego gardła:

- Dzieci...

Nie wiedziała, kto to był. Sparaliżowana świadomością potwornej katastrofy, nie mogła odwrócić głowy. Uwolnił ją krzyk, który wybuchł chwilę później.

- Moje dzieci!!! Moje dzieciii...!!! - wyła opodal któraś z młodych kobiet, bijąc czołem o ziemię i kalecząc się w przypływie szaleństwa. Matki rozbiegły się, szukając drzew, którym okrąg temu powierzyły swoje potomstwo. W ciągu paru chwil krzykom pierwszej zawtórowały zawodzenia i jęki następnych. Merya nie musiała szukać "swojego" drzewa. Wplątane w korzenie leżącego płasko rozwidlonego pnia jaśniały szczątki jej synów. Uderzyła obiema rękami drzewo, które ją zawiodło. Zadała cios powtórnie, mocniej, aż ból sięgnął barków. Raz za razem. Byle choć trochę zagłuszyć nowym bólem boleść rozrywającą umysł. Ktoś oplótł ją ramionami i odciągał, wijącą się i krzyczącą. Drapała te silne ręce. Gryzła palce, które usiłowały zasłonić jej oczy.

- Dość!! Ugerhs!! Dość!! - usłyszała groźny wrzask. Obok przebiegła przywódczyni Wo-grt jak uosobienie gniewu. Miotając przekleństwa, kopała oszołomionych wartowników, rzucając im rozkazy. Szarpała nieprzytomne z rozpaczy kobiety. Z premedytacją rozdawała ciosy w najczulsze miejsca - nozdrza i błony słuchowe.

- Dość! Opanuj się - powiedział stanowczo mężczyzna trzymający Meryę.

Rozpoznała głos Nor-mana. Dyszała ciężko. Puścił ją, ale opadające ręce dotknęły jeszcze jej wypukłego brzucha i zatrzymały się tam odrobinę dłużej niż należało. A więc to o nie się martwił, o swoje dzieci. Nie chciał, by tarzając się po ziemi zrobiła im krzywdę. Odepchnęła strażnika szorstko.

- Nic mi nie jest. Im też nie.

Poszła w stronę Wo-grt, która zbierała cały szczep w jednym miejscu. Nor-man podążył za nią, cichy, pozornie beznamiętny, jak cień.

Jakże łatwo było zepchnąć jej życie z koleiny. Słowa przywódczyni: "Żadne z dzieci nie przeżyło. Teraz ktoś musi pozostać, by opiekować się następnymi". Przejrzenie patyczków ze skomplikowanym wzorem nacięć w "naszyjniku losów" i... ona. Wybrana, wypchnięta spośród członków szczepu, pozostawiona.
 

*

 

- Merya!

Ocnęła się. Liść, bezlitośnie miętoszony, nie przypominał już niczego. Wielkie oczy Nor-mana osadzone w wychudłej twarzy wydawały się jeszcze większe.

- Boli cię? - spytała.

- Nie.

Zmienił pozycję, szeleszcząc liśćmi posłania.

- Nie możemy ciągle jeść grzybów - powiedział.

- Wiem - odparła krótko.

- Potrzebujemy mięsa.

- Wiem! - powtórzyła prawie krzycząc.

Zapadał zmierzch - wkrótce nadejdzie pora łowów. Merya zaczęła nakładać ochraniacz na ramię. Był idealnie dopasowany. Zrobił go dla niej Nor-man podczas przymusowej bezczynności. Łuk strażnika był dla kobiety nieco zbyt duży, ale Merya radziła sobie z nim dość dobrze. Nauczyła się strzelać metodą prób i błędów. Płacząc nad otartymi cięciwą palcami i nabiegłymi krwią pręgami na ręce. Płakała też nad własną bezsilnością. Nie upolowała jeszcze niczego. Nie umiała podejść zwierzyny. Choćby skradała się najlepiej, jak potrafiła, żywe mięso zawsze usłyszało ją lub zobaczyło. Nor-man jadał przynoszone przez nią grzyby, korzonki i jagody, lecz to nie wystarczało. Złamana noga łowcy nie chciała się zrastać. Mizerniał, chudł, jego skóra stawała się coraz cieńsza i nabierała koloru wyblakłych porostów.

Nie raz Merya zastanawiała się, dlaczego tamtego pamiętnego dnia zażądała, by został z nią. Dlatego, że był ojcem jej dzieci? Tak niewielkie miało to znaczenie. A może powodem było to, że potrafił przełamać jej lęk przed skokiem z grzbietu rozdrażnionego wierzchowca? Czy wreszcie to, że po prostu przywykła do jego obecności? Jak ją wypchnięto z ustalonego toru życia, tak ona pociągnęła go za sobą. W kalectwo i zapewne śmierć.

- Musisz coś przynieść. Inaczej umrzemy.

Merya uderzyła się dłońmi w policzki. Miał rację, miał tyle racji, że niemal nie mogła tego znieść.

- Mogłabym cię zjeść - warknęła. - Tak jak tamtych.

- Myślę, że tego nie zrobisz - odrzekł. - Wtedy zostałabyś całkiem sama.

- Myślę?... Od myślenia to ja jestem!

Wypełzła przez wąski otwór szałasu, ciągnąc za sobą łuk. Dwa kroki dalej stała podobna (choć większa) budowla - powiązane włóknem gałęzie kryte liśćmi. Kiedyś rozbrzmiewały w jej wnętrzu łowieckie świergoty towarzyszy Nor-mana, teraz szałas stał pusty. Omijając go wzrokiem, łapiąc się na absurdalnym poczuciu winy, Merya starannie zawiązała rzemienie uprzęży, mocującej kołczan na plecach. W powietrzu unosiła się niewidoczna mgiełka mżawki. Wszystko dokoła lśniło, obmyte wilgocią, jaskrawiło się soczystą żółcią i czerwienią. Nasiąknięte deszczówką mchy nabrały ciemnobrunatnego koloru. Na czarnej, nawilgłej korze urodzinowych drzew wystąpiły wyraźnie rdzawe łaty porostów. Merya otrząsnęła wilgoć z włosów, doskonale wiedząc, jak daremny jest to wysiłek. I tak wkrótce będzie równie mokra jak mech pod jej stopami. Choroba świata objawiała się, prócz żółknięcia i opadania liści, także ciągłym deszczem i chłodem.

"Może jutro będzie cieplej" - pomyślała, ale sama w to nie wierzyła. Słońce odeszło wraz z waya, las umierał i nic nie toczyło się ku lepszemu.

Jak każdego wieczora obeszła urodzinowe drzewa, sprawdzając, czy nic nie grozi nowemu pokoleniu. U podnóża jednego z drzew niewielkie zwierzę z zapałem rozgrzebywało grunt. Puszysty ogon chwiał się w powietrzu, krótkie łapy pracowały błyskawicznie, wyrzucając grudki ziemi. Merya cisnęła kawałkiem suchej gałęzi, który rykoszetem odbił się od drzewa i trafił w małego kopacza. Ten odskoczył, skrzeknął, odsłaniając spiczaste zęby. A potem natychmiast przepadł w zwalisku martwych konarów, ciągnąc za sobą ogon jak niepotrzebny, strojny dodatek. Merya uklękła, zaglądając do wygrzebanej dziury. Wybrała kilka garści ziemi, próbując ocenić szkodę. Wścibskie zwierzęce łapy dotarły do drobnej siatki korzonków, spowijających płód Rkheta troskliwym kokonem. Pod wpływem dotyku Meryi drgnęły, oplotły jej palce, jakby smakując zapach skóry i rozluźniły swój oplot. Merya położyła się, zaglądając głębiej. Jej źrenice rozszerzyły się w dwie ogromne czarne plamy, gdy wzrok dostosowywał się do ciemności. Z jamki spojrzało na nią mętnie oczko - miniaturka jej własnych, a maleńka łapka rozprostowała maciupkie paluszki. Merya westchnęła głęboko, oczarowana niespodzianie odkrytym cudem. Gdy matki powierzały swoje potomstwo korzeniom urodzinowych drzew, dzieci były jeszcze niekształtnymi kulkami wielkości męskiej pięści, z nieproporcjonalnie dużymi pyszczkami. Wkładane do dołków wymoszczonych przeżutymi liśćmi, natychmiast chwytały ostrymi ząbkami podsunięty korzeń i w żaden sposób nie dałyby się oderwać. Tym razem przetrzebiony zagajnik przyjął na siebie większy ciężar. Wiele drzew zginęło i te, które przeżyły, karmiły teraz wielekroć więcej podopiecznych niż zwykle. Czy dadzą sobie radę? Merya miała nadzieję, że tak. Na całej trasie waya istniał tylko jeden lasek urodzinowych drzew. Jeżeli on zginie, wymrze również plemię. Zasypała z powrotem dołek i położyła na tym miejscu ciężki kawałek gałęzi dla ochrony przed nieproszonymi gośćmi. Obiecała sobie, że podobne osłony zrobi również w innych miejscach. Lecz później, po łowach.
 

*

 

Było tak jak zwykle. Merya wracała z pustymi rękami. Ogarnięta desperacją próbowała chwytać nawet te stworzenia, które umaszczeniem ostrzegały przed swą niejadalnością. Uśmierciła i usiłowała zjeść zwierzątko o gładkiej, plamiastej skórze (zbyt powolne, by umknąć). Zwróciła natychmiast przełknięty kęs, a potem długo pluła, próbując pozbyć się obrzydliwego smaku. Znów więc pozostawało tylko zbieranie jałowych grzybów, których i tak było coraz mniej.

Merya ociężale przeskoczyła strumyk ograniczający z jednej strony urodzinowy zagajnik. Przysiadła na drugim brzegu. Długotrwała głodówka sprawiła, że nawet niewielki wysiłek wymagał odpoczynku. Zaczerpnęła wody, która była tak zimna, że przejmowała bólem stawy. Czas czuwania kończył się. Szarzało. Niebawem ukaże się słońce. Nie tamto, które znała Merya, lecz to nowe - blade jak ona sama i zmarniałe jak wszystko dokoła. W błocie na brzegu strumienia odcisnęły się ślady zwierzyny. Merya popatrzyła na nie z początku bezmyślnie. W następnej chwili ożywiła się. Zwierząt musiało być co najmniej kilka. Przyszły do wodopoju.

- "Kobieta myśli, mężczyzna działa" - wyszeptała, pochylając się nad tropami. - Myśl! Myśl! I działaj!

Ślady, choć głębokie, częściowo rozmył deszcz. Nie były świeże. Jak stare?

- Myśl!

Z poprzedniego zachodu słońca? Jak długo można wytrzymać bez wody? Może stado przyjdzie tu jeszcze raz? Może przychodzą tutaj zawsze? Myśli Meryi toczyły się precyzyjnie niczym miniaturowe waya po swych ścieżkach. Prawie już czuła cudowny smak świeżej krwi i mięsa. Zabić i zjeść! Jak...? Czekać. Jak? Ukryć się. W jaki sposób? Na drzewie? Jak?... Zielonkawa skóra Rkheta odcinała się od tła.

- Myśl! Myśl! - szeptała Merya do swego odbicia w wodzie. Nad ramieniem zniekształconego falami wizerunku coś trzepotało. Wplątana w zmierzwione włosy na karku tkwiła gałązka z jedynym liściem, który drżał w lekkich podmuchach wiatru jak delikatne skrzydło owada. Jak... kitka stepowej trawy. Przez mgnienie Merya miała przed oczami przewodniczkę obcego plemienia, która stroiła włosy trawą. Pomalowana w kręte pasy, wtapiała się w otoczenie, znikając sprzed zdumionych oczu.

Drżąc bardziej z podniecenia niż z chłodu, Merya nabrała w garść żółtawej gliny i zaczęła rozsmarowywać ją nieregularnymi plamami na własnej skórze. Miała uczucie, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego. Czegoś, co zaważy na losie jej i Nor-mana.

Ukryta w koronie drzewa, złocista wśród złocistości, czekała cierpliwie. Coś w niej skamieniało. Wszystkie uczucia - głodu, lęku, frustracji - wyparte zostały przez tę straszliwą cierpliwość. Była gotowa czekać w tym miejscu aż do śmierci.

Zwierzyna nadeszła wraz z pierwszym promieniem bladego słońca, który przedarł się przez rzadką zasłonę liści i zatańczył na powierzchni wody. Stworzenia były smukłe, rdzawobrązowe, o długich tylnych nogach i jeszcze dłuższych ogonach. Merya powoli napięła łuk. Koniec kamiennego grotu przez chwilę chwiał się niezdecydowanie, mierząc to w głowę, to w korpus lub lędźwie.

"Nie strzelać w głowę - grot ześlizgnie się po kości" - przypomniała sobie słowa Nor-mana. Brzęknęła cięciwa i strzała utkwiła w tułowiu wybranego zwierzęcia. Krótki krzyk cierpienia ostrzegł pozostałe. W szalonym pośpiechu, a jednak płynnie i z gracją przeskoczyły strumień i zniknęły między drzewami. Postrzałek także usiłował ratować się ucieczką. Potknął się jednak i padł rzężąc. Merya zeskoczyła z gałęzi, zapominając całkiem o wysokości. Omal nie połamała nóg. Uderzenie kolanami o piersi zaparło jej dech. Poderwała się niezdarnie, podpierając rękami, kaszląc i walcząc o haust powietrza. Ale nie to w tym momencie było ważne. W zasięgu ręki leżało mięso! Jej mięso!!

Ciężko ranne zwierzę przetoczyło się na grzbiet, ostatkiem sił wymachując nogami zaopatrzonymi w duże, twarde pazury. Merya zręcznie uniknęła tych ciosów. Zaszła słabnącą ofiarę od strony głowy, wbił palce w nozdrza zwierzęcia i jednym ruchem noża rozpłatała mu gardło.

Niedługo potem siedziała obok swej zdobyczy, opita krwią i oblizywała zabrudzone nią dłonie. Po raz pierwszy od długiego czasu było jej ciepło.
 

*

 

Słaniając się ze zmęczenia, wreszcie dowlokła do szałasu łup prawie tak duży jak ona sama. Zaniepokojony Nor-man czekał na zewnątrz. Musiał siedzieć tak dość długo, bo był szary z zimna, a futro nad nosem nastroszyło mu się, ozdobione na każdym włosku maleńką kropelką.

Popatrzył na umazaną gliną Meryę, na jej zdobycz i po prostu zaczął się śmiać. Kołysał się, pohukując i bijąc kułakami w pierś.

- Czyś ty oszalał!? - wysapała Merya, widząc ten atak dobrego humoru i czym prędzej zasłoniła ręką usta, czując, że wargi same podchodzą jej pod nozdrza w niezamierzonym uśmiechu.

- Uh, uh... ou... Jak ty wyglądasz! - wyjęczał Nor-man.

Merya spojrzała na swe plamiaste ręce i też wybuchnęła szaleńczym śmiechem ulgi.

Jedli i jedli, aż wreszcie prawie nie mogli się poruszać.

- Czy nam nie zaszkodzi?... - słabo wyszemrała Merya pod wpływem nikłych resztek rozsądku.

- Wolę umrzeć z przejedzenia niż z głodu - odparł Nor- man.

- A co to za zwierzę?

Teraz, gdy pusty żołądek przestał przesłaniać świat, Merya zastanowiła się, co też właściwie upolowała. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, żaden łowca nigdy nie przyniósł czegoś takiego. Nor-man patrzył długą chwilę na poszarpany kadłub, mierzwiąc w zamyśleniu futro nad membranami.

- Kecztgrent-ra. Ziarnogłów - powiedział.

Rzeczywiście, wąska czaszka stworzenia przypominała wydłużoną pestkę.

- Skąd wiesz?

- Wymyśliłem. Byłem prawie najlepszy w opowiadaniu historii - Nor-man spojrzał na Meryę, zadziornie ruszając nosem.

- Więc... one są nowe? - Dotknęła palcem martwej głowy i natychmiast go cofnęła, jakby łeb mógł ją jeszcze ugryźć.

- Tu wszystko jest nowe - odrzekł Nor-man.

- Czy kecztgrent-re przywędrowały tutaj? Tak jak waya?

- Pewnie tak.

Merya podniosła wzrok na korony drzew, z których sypały się liście.

- Wszystko się zmienia, wszystko się porusza - mówiła powoli. - Gdy byliśmy z waya, liście były zawsze takie same i zwierzęta były zawsze takie same w zwykłych miejscach. A teraz my stanęliśmy i wszystko inne ruszyło.

Nie liczyła na to, że towarzysz pojmie, o co jej chodzi. I chyba nawet obawiała się zrozumienia z jego strony. Niepokoiły ją cechy odkrywane u mężczyzny, który przedtem żył obok, jak przedstawiciel innej, użytecznej, lecz tajemniczej rasy.

- Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie - powiedział Nor-man gładząc usztywnioną nogę. - Może wszystko zawsze się poruszało, tylko my tego nie widzieliśmy?

- Wszystko się rusza, tylko nie my - wtrąciła Merya.

- Nie - zaprzeczył. - My też, a ty nawet bardziej niż ja.

Popatrzył znowu na złamaną kończynę, ale Merya wiedziała, że to nie swój stan miał na myśli.
 

*

 

Nowy sposób polowania dawał rezultaty. Merya za każdym razem przynosiła łupy. Mniejsze lub większe, ale nigdy nie wracała z pustymi rękami. Często były to zwierzęta, jakich nigdy przedtem nie widzieli. Do "ziarnogłowa" dołączył wkrótce "wąchacz" z długim pyskiem ozdobionym pękami ruchliwych wąsów, "grzebołap" zabity podczas rycia w leśnej ściółce, kilka "plamiatek" i wreszcie groźny "pazurec", który omal nie okaleczył łowczyni. Meryę coraz bardziej wciągały polowania. Przestały być trudnym do spełnienia obowiązkiem, a stały się czymś podniecającym, wręcz przyjemnym. Bawiło ją malowanie na skórze żółtych i brązowych deseni, dających niewidzialność. Czasem podkradała się i zastygała wśród zarośli o krok od stadka żerującej leśnej drobnicy tylko po to, by ją obserwować. Czuła się większa, silniejsza i bardziej niebezpieczna. Nor-man miał rację - "poruszała się".

Merya znosiła łupy, a Nor-man nabierał sił i coraz więcej pracował. Wyprawiał skóry upolowanych zwierząt. Z niektórych zeskrobywał cierpliwie włosie, ciął na paski i splatał z nich całe wayrty rzemiennych lin, ochraniacze, uprzęże na narzędzia.

- Po co tyle tego? - pytała Merya. - Zapychasz szałas. Wszędzie leżą skóry.

- Przydadzą się - zapewnił ją. - Muszę zająć czymś ręce. Poza tym milej jest zagrzebać się w stosie futra niż w zimnych liściach.

Skończył się problem jedzenia, chłód pozostał, a nawet rósł i Merya doceniała wysiłki partnera, gdy wracała do szałasu mokra i przemarznięta.
 

*

 

Mijały dni i noce. Świat toczył się swą koleiną ku niewiadomemu. Merya i Nor-man przemierzali las jak dwie trudno dostrzegalne zjawy. Jaskrawe kolory ich ciał ustąpiły czerniom i brązom w miarę, jak puszcza zamierała we wszechobecnej wilgoci i rozkładzie.

Noga wielkookiego Rkhera zrosła się nieco krzywo. Biegnąc kulał, zataczał się lekko, co sprawiało wrażenie dziwacznego tańca. Lecz przecież to kalectwo nie przeszkadzało mu czaić się na zwierzęcych ścieżkach. Strzelał tak samo celnie jak przedtem. Meryę dziwiło tylko jego zamiłowanie do bezsensownych czynności. Tracił czas na odsłanianie zębów ubitych zwierząt, oglądał ich łapy, dmuchał w sierść. Czasem rozcinał brzuchy i sprawdzał, co jadły.

- Po co to robisz? - spytała pewnego razu zirytowana Merya.

- Przyda się - odpowiedział spokojnie.

- Babranie się we flakach tych tłustych śmierdzieli ma ci się przydać?! - fuknęła Merya kopiąc zdobycz.

- Tak, są tłuste - przyznał Nor-man - a ja chciałbym wiedzieć czemu. Uczę się. Nie wiem, czego się uczę, ale myślę, że to będzie ważne.

Przykucnięty nad wypatroszonym zewłokiem, pokryty maskującym rysunkiem, o rękach umazanych krwią i z błyskiem w oku, wyglądał jak demon z opowieści dla dzieci.

- Możliwe też, że uczę się nieważnych rzeczy - ciągnął. - Ale to okaże się później. Na razie robię, co robię. Chcę zrozumieć to.

Wskazał szerokim gestem otoczenie.

Odtąd działali razem. Merya za przykł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin