Beagle Peter S. - Czarodziej z Karakosk.pdf

(140 KB) Pobierz
78401128 UNPDF
BEAGLE PETER S. - Czarodziej z Karakosk
Co, co takiego? Czy teraz moja kolej? Nie, nie spałem - nie jestem tak źle wychowany, żeby
zasnąć, gdy ktoś inny opowiada. Zastanawiałem się tylko... Zastanawiałem się, ile to już czasu
minęło odkąd siedziałem z przyjaciółmi tak jak teraz - och, doprawdy z kimkolwiek - słuchając
przy kominku na przemian o dziwach i niedorzecznościach. Miałem osobliwe życie i obawiałem
się, że niewiele mógłbym z niego opowiedzieć, co nie zanudziłoby obecnych tu młodych i nie
wzbudziło chęci sprzeciwu u starszych, a nie chciałbym tego za żadne skarby. Proszę o
pobłażliwość - obiecuję opowiadać krótko i pozostawić resztę wieczoru do dyspozycji siedzących
tutaj Gri, Chashi i pani Kydry. I równie entuzjastycznie jak inni powitam koniec mego mamrotania.
A zatem... Pewnego razu, bardzo dawno temu, w kraju, z którego pochodzę, żył czarodziej, który
był zbyt dobry w czarach. Och, patrzycie zdziwieni, spoglądacie na siebie nawzajem, chichoczecie
cicho, ale tak - to całkiem możliwe, że jest się w czymś zbyt dobrym, szczególnie w czarach.
Zastanówcie się tylko: jeżeli potrzebujecie jedynie przelotnego deszczyku, który by przywrócił
soczystą zieleń waszym spragnionym polom, na co mógłby się wam przydać czarodziej
sprowadzający jedynie burze, które by z ziemi wszystko wymywały? Jeżeli prosicie o mały zwykły
urok, aby mąż pozostał wam wierny, jaki pożytek z zaklęcia, które sprawi, że będzie warował przy
was niczym pies, przez cały czas nie odstępując ani na krok, tak, że zaczniecie błagać choćby o
najkrótszą chwilkę samotności? Nie, nie, w sprawach magii najlepsza jest niepozorna przeciętność,
zawsze. Uwierzcie mi, wiem co mówię.
Otóż, czarodziej, o którym opowiem, był niepozornym człowiekiem pod każdym względem.
Niskiego stanu, syn pastucha rishu i chociaż jego zdolności ujawniły się w młodym wieku, tak jak
to bywa u większości czarnoksiężników, nigdy nie miał najmniejszej możliwości, żeby je kształcić.
Nawet gdyby w przeszłości zdołał dotrzeć do zwojów Am-Nemil albo Kirisinja, takich, jakie się
przechowuje we wspaniałej bibiotece magii w Cheth na’Bata, wątpię czy zdołałby je przeczytać.
Był utalentowanym wieśniakiem, nikim więcej. Nazywał się Lanak.
Jak wyglądał? No cóż, jeżeli wyobrażacie sobie czarodzieja jako kogoś wysokiego, szczupłego,
wydającego rozkazy i wymachującego czarną peleryną, bylibyście bardzo rozczarowani Lanakiem.
Był niski i korpulentny, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie, z tendencją do wczesnego
łysienia. Ale miał ładne oczy, tak przynajmniej słyszałem, całkiem dobre maniery i duże, przyjazne
opalone dłonie. Zwróćcie uwagę, ponieważ to ważne: Lanak był skromnym człowiekiem, bez
wysokich aspiracji, co jest prawie niespotykane wśród czarnoksiężników, bez względu na
pochodzenie. Mieszkał w Karakosk, miasteczku znanym jedynie z koni pociągowych i ciemnego
piwa, co odpowiadało naszemu Lanakowi w zupełności, ponieważ istotę zarówno jednego, jak i
drugiego znał doskonale. Prawdę powiedziawszy, pierwsze skuteczne zaklęcie, jakie wypowiedział,
miało zwiększyć zawartość alkoholu w raczej wodnistym piwie warzonym przez ojca, a drugie,
uspokoić szalejącego z bólu ogiera, po tym jak go ugryzł pająk żyjący na piaskach. Gdyby
pozostawić Lanaka samego sobie, prawdopodobnie nigdy nie użyłby czarów do niczego bardziej
ambitnego. Spędziłby życie jako kuglarz i nie różniłoby się ono od życia piekarza czy łatacza
obuwia w tym miasteczku - o tak, to by mu odpowiadało w zupełności. Ale czary już takie są z
natury, że nie pozostawiają nikogo samemu sobie, nawet jeżeli czarodziej chce inaczej. Nasz
Lanak żył sobie szczęśliwie przez wiele lat, lubiany i szanowany przez wszystkich, którzy go znali.
Ożenił się z kobietą z Karakosk, a mogę policzyć na palcach jednej ręki tych czarnoksiężników,
którzy kiedykolwiek wzięli ślub. Oni po prostu się nie żenią, żyją przeważnie sami, i tak to już jest.
Ale widzicie, Lanak nigdy nie uważał się za czarnoksiężnika, lecz za mężczyznę z Karakosk,
nikogo więcej.
I gdyby jego zdolności były równie skromne jak on sam, prawdopodobnie spędziłby życie w
idealnym spokoju, rzucając zaklęcia z podwórza za domem na pola, ogrody, piece, odszukiwałby
zarówno zbłąkane dzieci, jak i żywy inwentarz, i tak samo błogosławiłby łoża nowożeńców, jak i
grządki z melonami - o tak, dlaczego by nie? Sprowadziłby od czasu do czasu trochę deszczu.
Ale miało być inaczej.
Był po prostu zbyt dobry. Czy teraz zaczynacie mnie pojmować? Gdy kładł dłonie na starych
szkapach, które miały kolkę i szeptał do nich cicho, nie tylko odzyskiwały zdrowie, lecz stawały się
dwakroć silniejsze, a sady, na które rzucał urok, rodziły tyle owoców, że drobni farmerzy z
Karakosk zaczęli je eksportować do takich miast jak Bitava, Leishai, a nawet Fors na’Shachim,
pierwszy raz w historii miasteczka. Pamiętam, była kiedyś ciężka zima i Lanak rzucił zaklęcie, aby
złagodzić opady śniegu, ze względu na dzieci, żeby ich buty nie niszczyły się tak szybko - i jaki był
tego skutek? Wiosna przyszła do Karakosk co najmniej dwa miesiące wcześniej niż do innych
zakątków kraju. Tego trudno nie zauważyć.
I rzeczywiście zostało to zauważone, najpierw przez tamtejszego dygnitarza wojskowego - nie
pamiętam, jak się nazywał, zaraz to sobie przypomnę - który pewnego dnia zwalił się do Karakosk
wraz ze swoim parszywym oddziałem. Znacie ten gatunek ludzi, sami zapewne musieliście mieć
do czynienia z tego typu Nieproszonym Nocnym Gościem albo Opiekunem, czy mam rację? Zatem
możecie sobie wyobrazić, co się działo w Karakosk, gdy ten zbój i jego zgraja buńczucznie
wjechali na rynek po swój coroczny haracz o kilka miesięcy wcześniej niż zwykle. Było ich prawie
czterdziestu: wszyscy rozwrzeszczani, brutalni i głupi, oprócz dowódcy, który głupi nie był, ale
wynagradzał to sobie będąc brutalnym w dwójnasób. Nazywał się Bourjic, teraz sobie
przypominam.
Otóż, ten Bourjic stwierdził, że chce się widzieć z wielkim czarnoksiężnikiem, o którym krążą
opowieści od jakiegoś czasu, a gdy ludzie z miasteczka ociągali się ze sprowadzeniem Lanaka na
żądanie bandyty, ten z miejsca porwał na siodło synka naczelnika i zagroził, że poderżnie mu
gardło, jeżeli w ciągu najbliższych pięciu minut ktoś nie przyprowadzi czarnoksiężnika. Nie było
rady. Bourjic już w przeszłości rzucał podobne groźby i zawsze je wykonywał, więc naczelnik sam
pobiegł na skraj miasteczka i odszukał Lanaka w jego stodole, gdzie ten obmyślał pokaz ogni
sztucznych na święto Dnia Złodziei. Mimo że sztuczne ognie Lanaka słynęły w promieniu
dwudziestu mil, ten zawsze był pewien, że przy odrobinie wysiłku potrafi je jeszcze ulepszyć.
Kiedy zorientował się, jakie niebezpieczeństwo grozi synkowi naczelnika, poczerwieniał z
wściekłości niczym krzak taiya. I chociaż z natury miał raczej różową cerę, dotychczas nikt nigdy
nie widział u niego takiego odcienia czerwieni. Objął naczelnika, wymówił trzy słowa - i oto
znaleźli się na rynku, twarzą w twarz z przestraszonym Bourjiciem, próbując zapanować nad
jeszcze bardziej przestraszonym koniem. Bourjic powiedział „hej”, koń zarżał, „ichacha...”, a
Lanak wymówił imię chłopczyka i jeszcze jedno słowo. Chłopczyk zniknął z siodła Bourjica i
ponownie znalazł się w ramionach ojca, wychodząc bez szwanku z całej przygody, której jego
szkolni koledzy zazdrościli mu przez następne pół roku. Lanak oparł ręce na biodrach i czekał aż
koń Bourjica się uspokoi.
Mówiłem już, że wszyscy ludzie Bourjica byli głupi jak osły? Tak, otóż jeden z nich naciągnął
kuszę i wypuścił bełt, wycelowawszy wcześniej prosto w lewe oko Lanaka, akurat gdy ten nachylał
się nad chłopcem, żeby sprawdzić czy nic mu się nie stało. Czarodziej, nawet nie podnosząc głowy,
schwycił strzałę w powietrzu, pocałował - niewiarygodne, prawda? - i cisnął nią w człowieka
Bourjica, któremu owinęła się wokół szyi, niczym stryczek, i zacisnęła bardzo mocno. Nie na tyle,
aby go udusić, ale wystarczająco mocno, aby się zwalił z konia i leżąc na ziemi rzęził.
- Właśnie tego człowieka chciałem widzieć - stwierdził Bourjic, pokazując białe zęby w szerokim
uśmiechu. Mimo wszystko otrzymał staranne wychowanie i potrafił się właściwie zachować,
gdy mu to odpowiadało. Potem dodał: - Mam dla ciebie wspaniałe wiadomości, młody Lanaku.
Masz jechać do zamku i pracować dla mnie.
- Nie jestem młody - odpowiedział Lanak - a twój zamek to waląca się świńska zagroda. Poza tym
pracuję dla ludzi z Karakosk, dla nikogo więcej. Więc zostaw nas teraz. Bourjic sięgnął po
rękojeść miecza, ale się opanował.
- Porozmawiajmy - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Wydaje mi się, że gdybym mógł
wybierać pomiędzy byciem
osobistym czarnoksiężnikiem jakiegoś pana wielkiego rodu, a oglądaniem mego miasta, pól i
przyjaciół zwęglonych na popiół... no cóż, muszę przyznać, że byłbym nieco bardziej skłonny do
kierowania się zdrowym rozsądkiem. Ale to tylko moje zdanie.
Lanak skinął w kierunku mężczyzny wijącego się na ziemi.
Bourjic roześmiał się głośno.
- Ach, widzisz, to sprawia, że jeszcze bardziej mi na tobie zależy. A ja po prostu muszę mieć to,
czego chcę, dlatego jestem tym, kim jestem. Więc przenieś się na moje siodło, o tu, za mną, albo
wyczaruj sobie konia, jak wolisz, i jedźmy już.
Lanak potrząsnął przecząco głową i odszedł. Dobiegł go jednak dźwięk, który sprawił, że zawrócił.
To czterdziestu mężczyzn uderzało krzesiwami. Zapłonęły sztywne od łoju pochodnie, które mieli
przymocowane do siodeł. Ludzie z miasteczka zaczęli lamentować. Kilku odważnie schyliło się po
kamienie, żeby rzucić nimi w napastników. Czarodziej utwił swoje łagodne, bladoniebieskie oczy
w Bourjicu i powiedział tylko:
- Mówiłem, żebyś nas zostawił.
- I tak zrobię - odparł wesoło dygnitarz. - Z tobą albo bez ciebie. Masz dziesięć minut na podjęcie
decyzji.
- Wracajcie spokojnie do swoich domów - powiedział Lanak do mieszkańców Karakosk.
Ze wszystkich sił starali się go usłuchać, choć nie było to łatwe, bo szczerzący w uśmiechu zęby
żołnierze Bourjica wznieśli pochodnie.
Lanak założył ręce, skłonił się nisko do samej ziemi i zaczął śpiewać coś, co brzmiało jak
niedorzeczny dziecinny wierszyk.
Bourjic, nagle zaniepokojony, krzyknął do swoich ludzi.
- Palcie! Teraz!
Ale akurat, gdy wypowiadał te słowa, ziemia przed nim zaczęła się podnosić, naprężać i wydawać
pomruki niczym starzec, który w końcu zdecydował się zrzucić kołdrę i wstać z łóżka. Tam, gdzie
się najmocniej naprężyła, rozwarła się, a w pozostałe szczeliny zaczęły osuwać się kamienie. W
innych miejscach powstały wybrzuszenia, wyglądające jak fale morskie, rozbijające się o brzeg w
czasie sztormu. Koń Bourjica stanął dęba i cofnął się do przepaści, która właśnie powstała
pomiędzy nim a Lanakiem. Bandyci próbowali zapanować nad swoimi przerażonymi
wierzchowcami. Mieszkańcy Karakosk przytulali do siebie płaczące dzieci. Ziemia się
rozstępowała na prawo i lewo, jak gdyby zrzucała z siebie skórę. Tworzyły się wszędzie czerwone
kaniony, w ich głębinach rozpełzał się ogień. Domy i sklepy wokół placu rozpadały się, a gniewny
pomruk stawał się coraz głośniejszy. Nawet Lanak zatkał sobie uszy. Blady strach padł na Bourjica
i jego zgraję. Szarpnęli za końskie uzdy i już ich nie było. Zniknęli znacznie szybciej niż się
pojawili na placu. Trudno było stwierdzić, kto krzyczał głośniej - człowiek czy natura. Stopniowo
ziemia zaczęła się uciszać. Zdumieni mieszkańcy patrzyli jak straszliwe rany w ziemi bezgłośnie
zamykają się na ich oczach, blizny goją się bez śladu, budynki z powrotem wracają na swoje
miejsce, a rynek w Karakosk znowu staje się zakurzonym, swojskim skrawkiem ziemi, jakim był
zawsze. W środku stał Lanak dogaszając kilka tlących się pochodni, ocierając pot z czoła i
wysiąkując nos.
- Już dobrze - powiedział. - To tylko złudzenie, ale zdoła zatrzymać przyjaciół Bourjica z dala od
nas na jakiś czas. Cieszę się, że mogłem pomóc. Prawdę mówiąc, gdybym tego nie zrobił, i ja
nie miałbym teraz gdzie mieszkać. - Rozejrzał się wokoło po oniemiałych sąsiadach i powtórzył:
- To złudzenie. Nic więcej. A teraz pora na ognie sztuczne, te są prawdziwe.
Ale wszyscy mieszkańcy Karakosk widzieli, jak jeden z żołnierzy Bourjica - ten ze strzałą wokół
szyi - wpadł prosto do bezdennej szczeliny, która otworzyła się pod nim i zamknęła chwilę później.
Czy to też było tylko złudzenie? Możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko skomplikowało życie
biednemu Lanakowi. I chociaż Bourjicowi również musiało zależeć, aby się ta historia nie
rozniosła, to jednak głośno było o niej w miastach i miasteczkach daleko od słynącego z ciemnego
piwa Karakosk. Wydaje mi się, że Sirit Byar ułożył o tym pieśń. I Lissi Jair, to wiem na pewno - co
więcej, była to dobra pieśń. Śpiewali o tym i inni.
A Królowa w swoim czarnym zamku w Fors na’Shachim słyszała je wszystkie.
Niewiele wiecie o Królowych z Fors, prawda? Tak myślałem, i nie widzę powodu, dlaczego
miałoby być inaczej. No cóż, w końcu zawsze pojawia się jakaś Królowa, która w rzeczywistości
jest czymś więcej niż tylko dziedziczną władczynią samego Fors na’Shachim i rozrzuconych wokół
prowincji i miasteczek, włączając w to i Karakosk, a nawet niektóre dwory arystokracji. Przez te
wszystkie lata większość Królowych nie szkodziła nikomu (dwie okazały się nawet zadziwiająco
łaskawe i niepraktyczne), a zaledwie kilka było naprawdę niegodziwych. Ta, o której mówię,
niestety, należała do tych ostatnich.
Co wcale nie oznacza, że charakteryzowała się głupotą, wręcz przeciwnie - była to niewątpliwie
najbardziej inteligentna Królowa, jaka kiedykolwiek panowała w Fors na’Shachim, a jest to bardzo
stare miasto. Słuchała nowych pieśni z równym zainteresowaniem, co słów swoich ministrów i
szpiegów; mówiono, że często spacerowała wśród poddanych w różnych przebraniach i w ten
sposób dowiedziała się o wielu sprawach, które inni woleliby przed nią ukryć. A kiedy usłyszała
wystarczająco dużo ballad o czarnoksiężniku Lanaku z małego Karakosk, powiedziała do
głównodowodzącego, Lorda Durgha:
- Właśnie tego człowieka chcę widzieć. Przyprowadź go do mnie.
Durgh nie był głupcem i też słyszał pieśni o Lanaku. I wcale nie miał ochoty, aby ludzie śmiali się i
śpiewali o poniżeniu go przez jakiegoś prostaka czy oszusta, tak jak śmieli się z Bourjica. Kiedy
więc wyruszył do Karakosk, pojechał nie uzbrojony, mając za towarzyszy jedynie dwóch
najbardziej dyskretnych poruczników. Poprosił grzecznie, aby wskazano mu dom pana o imieniu
Lanak i jechał tam wystarczająco długo, aby pogłoski o jego przybyciu i celu podróży dotarły przed
nim. On też urodził się na wsi, tak, Lord Durgh.
A kiedy stanął przed Lanakiem w jego ogrodzie przed domem, zsiadł z konia, ukłonił się
uroczyście i nakazał, aby jego ludzie zrobili to samo.
- Panie, przybywam od Królowej z poselstwem wielkiej wagi
- powiedział. - Czy zechce pan służyć Władczyni?
Tak, oczywiście, była to sztuczka i każde z nas spostrzegłoby to od razu. Ale wcześniej żadna
wielka osobistość nie przemawiała do Lanaka w taki sposób, zapytał więc tylko:
- Czy mogę wiedzieć, czego chce ode mnie Jej Królewska Mość?
- Nie mam zaszczytu tego wiedzieć - odparł Lord Durgh, co było z pewnością prawdą.
Wtedy z kolei grzecznie ukłonił się Lanak. Potem wszedł do domu, żeby powiedzieć Dwyli, swojej
żonie, że został wezwany do pomocy Królowej i że wkrótce wróci - na pewno na długo przez
Księżycem Kapłanów, który ma miejsce, gdy lud spod Karakosk zaczyna obsiewać wiosną pola.
Dwyla spakowała mu trochę odzieży i pocałowała go na pożegnanie, wymógłszy obietnicę, że
przywiezie z Fors coś ładnego ich małej córeczce.
Podróż z rynku w Karakosk do czarnego zamku to trzy dni uciążliwej jazdy konno. Durgh
nieśmiało próbował podsunąć myśl, aby czarodziej wezwał wiatr, który zaniósłby ich tam w jednej
chwili, ale Lanak odparł, że to wystraszyłoby konie. Jechał wierzchem za Lordem Durghiem i
niezmiernie cieszył się podróżą, bez względu na to, co myśleli o niej inni. Musicie pamiętać, że
Lanak w całym swoim życiu nie oddalił się od Karakosk choćby na pięć mil.
Jadąc po brukowanych ulicach Fors na’Shachim po raz pierwszy w życiu, ten gamoniowaty
wieśniak, który potrafił przepłoszyć zimę i sprawić, by ziemia rozwarła się pod stopami bandytów,
o mało nie zwichnął szyi, obracając nią na wszystkie strony. Tak był zajęty zapamiętywaniem tego,
co zobaczył, aby móc to potem opowiedzieć Dwyli - rynek tak wielki jak całe jego miasteczko,
legendarny Szklany Sad, oddziały gwardii przybocznej w srebrzystych mundurach, które odwróciły
się w ich stronę i zasalutowały, gdy Lord Durgh przejeżdżał cwałem obok - że czarny zamek ukazał
się przed nim, zanim zdał sobie sprawę, iż już przyjechali na miejsce. Usłyszał jednak źle
skrywane przez Lorda Durgha westchnienie ulgi, gdy zsiedli z koni i oddali je stajennym. Czy ktoś
z tu obecnych w ogóle zna Fors? Ach, pani ojciec znał, pani Kydro! Otóż, jestem pewien, że nie
zmieniło się bardzo od czasów Lanaka do chwili, gdy pani ojciec je widział, a i dziś nie powinno
być w nim wielu zmian. Tak naprawdę Fors na’Shachim nigdy się nie zmienia. Jego barwy i zgiełk,
grajkowie, akrobaci i tancerze na każdym rogu ulicy, szalbierze i uliczne dziewki, wózki z
towarami, na których można kupić wszystko od namph, jeszcze mokrych, prosto z pól, do
parujących pasztecików z morskiego minoga (jakie one smaczne!) - wszystko to wygląda jak
dawniej. Nie można też - jak wtedy - tak naprawdę uciec od smaku wojskowego przymusu i smaku
pracy w nadmiarze, maskujących obojętne oblicze władzy. Nawet gdyby ta władza nie rzucała
swego cienia poza mury miasta, zapewniam was, że jest ona wystarczająco silna w samym Fors
na’Shachim. Bywałem tam często, żeby się wystarczająco o tym przekonać.
Ale Lanak nigdy wcześniej nie przyjeżdżał do Fors, był więc bardzo podekscytowany, gdy
schodami z obsydianu maszerował wraz z Lordem Durghiem, który podtrzymywał go delikatnie
powyżej lewego łokcia, podczas gdy ubrani na srebrno żołnierze podążali w szeregu za nimi. Nie
od razu stanął przed obliczem Królowej - nikt nie mógł nawet marzyć, by szybko dostąpić tego
zaszczytu. Właściwie na tym polega istota bycia Królową, że się tak wyrażę. Zdarzali się
wprawdzie i tacy, którzy siłą dostawali się przed jej oblicze; ale to był inny rodzaj ludzi, różniący
się bardzo od naszego skromnego czarodzieja. Większość z nich skończyła też zupełnie inaczej niż
on. Lanak był całkiem rad, gdy mu pokazano jego mieszkanie w wieży, którą dawniej nazywano
Wieżą Wzgórza, ponieważ z jej górnych okien można dostrzec zarys Ghost Range. Teraz nazywają
ją Wieżą Czarodzieja. Czekały tam już na niego żywność, napitek i gorąca woda. Umył się, zmienił
brudne podróżne ubranie na coś bardziej odpowiedniego na spotkanie z Królową i zaczął pisać
długi list do Dwyli. Jeszcze go pisał, gdy wieczorem Lord Durgh przyszedł po niego. Jaki jest
naprawdę czarny zamek? Otóż, jest tak wspaniały, jak go sobie wyobrażasz, Hramathu, choć być
może niezupełnie wyobrażasz go sobie we właściwy sposób. Z początku był fortecą, ponieważ, jak
wiecie, dawno temu Fors było tylko wojskową forpocztą; jest czarny, ponieważ w większości został
zbudowany z ociosanego kamienia almuri z kamieniołomów spod Chun. Każda Królowa przez
ostatnie pięćset lat próbowała dodać zamkowi więcej przepychu, przez wgląd na siebie, lub
przynajmniej uczynić go mniej odpychającym, z uwagi na swoich poddanych. Dlatego właśnie jest
tam całe mnóstwo okien, wspaniałe dywany i niezliczone żyrandole, nawet w miejscach, gdzie nie
należałoby się spodziewać niczego więcej niż pojedynczej świeczki. Zawsze gra muzyka i zawsze
słychać ją tuż przy tobie, nawet jeżeli grający są oddaleni o tuzin arkad - to zasługa almuri, żaden
inny kamień nie jest w stanie równać się z nim pod tym względem. Naturalnie, ściany każdego
pokoju i każdego korytarza są obwieszone prawdziwymi obrazami, a nie zardzewiałymi tarczami i
częściami zbroi, jak my to robimy; obrazy są malowane na prawdziwym płótnie, a nie na korze i
nie heblowanym drewnie, jak malujemy tutaj. Potrawy i wino podawane gościom Królowej są
niewątpliwie najlepsze spośród tych, jakie można spotkać na południe od Wzgórz Durli. Damy
dworu noszą na co dzień jedwab Stimezst. Łóżka są prawie że za wygodne - mam nadzieję, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin