SIDNEY SHELDON Krwawa linia.doc

(1444 KB) Pobierz
SIDNEY SHELDON

SIDNEY SHELDON

 

KRWAWA LINIA

 

przełożył Dariusz Kunicki

Dla Natalii z wyrazami przyjaźni

Rozdział 1

STAMBUŁ, SOBOTA, 5 WRZEŚNIA, 10 RANO

Siedział samotnie w biurze Hajiba Kafira, patrząc na tysiącletnie minarety.

Należał do ludzi,

którzy wszędzie na świecie czuli się jak u siebie w domu. Stambuł natomiast z

pewnością był jego

ulubionym miejscem. Przebywając tu, omijał jednak turystyczne atrakcje, do

jakich należała na

przykład ulica Beyoglu czy potężny rynek Laiezab, wypełniony barwnym tłumem.

Odwiedzał

natomiast zaciszne targowiska yalis, o których wiedzieli jedynie urodzeni w

Stambule muzułmanie,

czy też cmentarz Telli Baby, na którym pochowano jednego tylko człowieka, a do

którego wielu

ludzi przychodziło się modlić.

Siedząc tak w skupieniu, Rhys Williams przypominał myśliwego czekającego na

zbliżającą

się zwierzynę. Wyjątkowe opanowanie i umiejętność chłodnej kalkulacji

odziedziczył po swych

walijskich przodkach, podobnie zresztą jak wygląd: czarne włosy, pociągłą twarz

i błękitne oczy

oraz barczyste ramiona i wysoki wzrost.

Jego myśli tak bardzo zaprzątała treść rozmowy telefonicznej, którą odbył

godzinę

wcześniej, że zdawał się nie zwracać uwagi na kwaśny, wypełniający całe

pomieszczenie zapach

spoconego ciała Hajiba Kafira.

„...pan Roffe zginął na miejscu! Stało się to tak nagle, że nie byliśmy w stanie

zapobiec

tragedii...”

Sam Roffe, prezes „Roffe & Sons”, jednego z największych zakładów

farmaceutycznych na

świecie, i głowa potężnej rodziny rozsianej po całym świecie, nie żyje.

Z trudem przychodziło pogodzić się z jego śmiercią. Był bowiem człowiekiem

niezwykle

energicznym i pełnym życia. Stale podróżował, przesiadając się z samolotu do

samolotu, aby

dotrzeć do swoich agend w najodleglejszych zakątkach świata. Nieustannie stawiał

czoło wielu

trudnym problemom, pracowitością i przedsiębiorczością wprawiając w zdumienie

swoich

najbliższych współpracowników.

Nawet wówczas, gdy się ożenił i został szczęśliwym ojcem, ani na moment nie

zaniedbywał

interesów.

„Kto go teraz zastąpi? - zastanawiał się Williams. - Czy istnieje podobny mu

człowiek,

zdolny pokierować imperium, które on pozostawił? Z pewnością nie wyznaczył

następcy. Przecież

mając pięćdziesiąt lat, nie jest się przygotowanym na śmierć”.

Zakurzona lampa, zawieszona tuż pod sufitem, rozbłysła nagle oślepiającym

światłem.

Williams zmrużył oczy i spojrzał w stronę drzwi wejściowych.

- Bardzo przepraszam... Nie wiedziałam, że pan tu jest...

W drzwiach stała Sophie, jedna z sekretarek firmy. Przydzielono ją Williamsowi

na czas

jego pobytu w Stambule. Sophie była śniadolicą, niezwykle powabną i zmysłową

Turczynką.

Dawała też w jakiś magiczny sposób odczuć Williamsowi, że jest gotowa spełnić

każde jego

pragnienie.

- Pozwoli pan, że wrócę do siebie, aby przygotować korespondencję dla pana

Kafira. Czy

życzy pan sobie czegoś? - Mówiąc to, zbliżyła się do biurka, przy którym

siedział Williams, i

uśmiechnęła się zalotnie.

- Gdzie jest pan Kafir?

- Wyszedł na dłużej.

- Więc go odszukaj, Sophie.

- Niestety, zupełnie nie mam pojęcia, gdzie może być - odparła zakłopotana.

- Pewnie jest w Kervansaray lub Mermara.

„Prawdopodobnie w Mermara, gdzie jedna z jego kochanek zabawia gości tańcem

brzucha.

Zresztą z Kafirem nigdy nic nie wiadomo - pomyślał Rhys. - Być może jest teraz

ze swoją żoną”.

- Zrobię, co w mojej mocy, ale obawiam się, że...

- Powiedz mu, że jeżeli nie pojawi się w biurze za godzinę, będzie musiał

poszukać sobie

innej pracy. I wyłącz wreszcie to przeklęte światło!

Wolał rozmyślać w ciemności. Łatwiej było wtedy wyobrazić sobie szczyt Mont

Blanc i

Sama, jak mozolnie pnie się w górę po grani. Wspinaczka o tej porze roku nie

należała przecież do

najtrudniejszych. Sam próbował pokonać Mont Blanc już kilka miesięcy temu, ale

silne wiatry

uniemożliwiły mu to.

- Tym razem uda mi się zatknąć flagę naszej korporacji na szczycie - ze śmiechem

oznajmił

Rhysowi.

Tamto miłe wspomnienie prysnęło jak mydlana bańka, kiedy usłyszał przerażony

głos w

słuchawce telefonu:

- Pan Roffe ześlizgnął się ze skalnej półki i spadł na dno przepaści.

Przytrzymująca go lina

pękła, kiedy wykonywał trawers nad lodowcem...

Oczami wyobraźni widział, jak biedne ciało Sama z głuchym łoskotem zsuwa się po

lodzie i

niknie w bezdennej przepaści.

Potrząsnął głową, starając się przerwać ponure rozmyślania. Teraz należało

solidnie zająć

się firmą, pozostawioną przez Roffe'a, a przede wszystkim zawiadomić

najbliższych o jego śmierci.

Nie było to łatwe, gdyż członkowie tej zacnej rodziny rozproszeni byli po całym

świecie. Trzeba

będzie też przygotować odpowiednie oświadczenie dla prasy. Dla międzynarodowej

finansjery

śmierć Roffe'a będzie z pewnością szokiem.

Rhys będzie musiał zrobić wszystko, aby zminimalizować skutki tej nagłej

tragedii dla

losów firmy, będącej w nie najlepszej kondycji finansowej.

Williams poznał Sama Roffe'a dokładnie dziewięć lat wcześniej. Miał wtedy

dwadzieścia

pięć lat i zarządzał małą farmaceutyczną firmą. Był energiczny i miał głowę

pełną pomysłów. Po

niedługim czasie firma rozrosła się do rozmiarów poważnej korporacji, a

pochlebne opinie o jej

szefie dotarły aż do Roffe'a. Sam wkrótce zaproponował mu współpracę, a kiedy

Williams wyraził

zgodę, wykupił jego firmę.

- Jesteś mi potrzebny, młody człowieku - oznajmił Roffe podczas ich pierwszego

spotkania. - Dlatego właśnie kupiłem twoją firmę...

Ten akt dobrej woli ze strony Sama schlebiał mu, lecz z drugiej strony irytował

go.

- A gdybym tak odmówił?

- Nie zrobisz tego, chłopcze. - Sam uśmiechnął się tajemniczo. - Jesteśmy z tej

samej gliny:

ambitni i żądni władzy.

Słowa Sama miały tym większą moc, że po latach życia w nędzy i niedostatku Rhys

zapragnął odnieść sukces.

Urodził się niedaleko kopalni węgla Gwent i Carmarthen, wokół których znajdują

się

walijskie doliny, kryjące pod grubą warstwą ziemi bogate złoża piaskowca, wapnia

i węgla. Wyrósł

wśród bajecznych nazw, które uwieczniono w walijskiej poezji, takich jak Brecon,

Penyfan,

Penderyn, Glyncorrwg i Maesteg.

Uwielbiał czytać książki o historii górniczego regionu. Z nich to dowiedział

się, że węgiel

powstał ponad dwieście osiemdziesiąt milionów lat temu. W tamtych zamierzchłych

czasach lasy

pokrywały cały kraj. Matecznik był tak gęsty, że wiewiórki mogły przemieszczać

się od Brecon

Beacons aż na brzeg morza, nie dotykając ziemi. Taki stan rzeczy trwał aż do

rewolucji

przemysłowej, kiedy to zachłanni fabrykanci zaczęli zamieniać potężne pnie drzew

w miliony ton

węgla drzewnego, wykorzystywanego do wytopu żelaza.

Młody Williams podziwiał bohaterów, których losy uwiecznione były w

historycznych

księgach. Śledził losy Roberta Farrera, spalonego na stosie na rozkaz Kościoła

rzymskokatolickiego za to, że odmówił życia w celibacie, króla Hywela Dobrego,

średniowiecznego prawodawcy, potężnego woja Brychenve'a, który spłodził dwunastu

synów i

dwadzieścia cztery córki, dzielnie odpierając ataki wroga na swoje włości.

Zagłębie węglowe miało swoją doniosłą, choć nie zawsze chlubną kartę w historii

Walii.

Ojciec Williamsa oraz jego bracia często opowiadali o trudnych czasach, gdy

kopalnie były

zamknięte, a zarząd walczył z górnikami, zdesperowani górnicy zaś, nie mogąc

patrzeć na swoje

wygłodniałe dzieci, jeden po drugim zaczęli zgadzać się na surowe warunki

fabrykantów. Wkrótce

jego rodzina doświadczyła jeszcze większej tragedii - większość jej członków

umarła w

straszliwych mękach na pylicę płuc. Zresztą w zagłębiu mało kto dożywał

trzydziestki.

Dlatego też Rhys mając dwanaście lat, postanowił pożegnać się na dobre z

walijskimi

kopalniami.

Swój upragniony raj odnalazł na wybrzeżu Sully Ranny Bay i Lavernock, gdzie aż

roiło się

od bogatych turystów. Młodzieniec pomagał więc sędziwym damom w spacerach na

plażę po

wąskich kamiennych schodach, dźwigał ich ciężkie kosze wypełnione jedzeniem,

powoził w

lunaparku w Whitmore Bay małym dyliżansem zaprzężonym w kucyki.

Od rodzinnego domu dzieliło go zaledwie kilka godzin jazdy pociągiem.

Dla niego był to zupełnie inny świat. Nigdy nie widział tak eleganckich mężczyzn

i

wytwornie ubranych kobiet. Był to świat jego marzeń, do którego pragnął należeć.

Kiedy skończył

czternaście lat, miał już wystarczającą sumę pieniędzy, aby dokonać pierwszej

poważnej

inwestycji. Był nią zakup biletu do Londynu.

Pierwsze trzy dni po przyjeździe do miasta spędził na spacerach ulicami potężnej

metropolii. Wszystko, co widział i słyszał, przyprawiało go prawie o zawrót

głowy.

Po kilku dniach otrzymał swoją pierwszą pracę. Został gońcem w sklepie

tekstylnym.

Oprócz niego pracowało tam jeszcze dwóch doświadczonych sprzedawców i dziewczyna

pełniąca

rolę młodszej ekspedientki. Serce Rhysa biło mocniej za każdym razem, gdy ich

oczy się

spotykały.

Sprzedawcy traktowali go jak wyrzutka. Był dla nich osobliwością - ubierał się

dziwacznie,

nie grzeszył dobrymi manierami i mówił z tak okropnym akcentem, że trudno było

go zrozumieć.

Nie mogli nawet zapamiętać, jak wymawia się jego imię. Wołali więc na niego:

„Rice” lub „Rye”

albo „Rise”.

- Nazywam się Rhys... Rhys Williams - powtarzał w kółko, poirytowany.

Jedynie dziewczyna litowała się nad nim. Miała na imię Gladys i mieszkała w

małym

pokoiku przy Tooting, razem z trzema innymi dziewczętami.

Pewnego dnia pozwoliła mu odprowadzić się do domu i nawet zaprosiła na filiżankę

herbaty.

Trząsł się jak osika, sądząc, że spełnią się jego marzenia i dojdzie wreszcie do

pierwszego

zbliżenia z kobietą. Kiedy jednak po drugim łyku herbaty objął ją, spojrzała na

niego zdumiona, a

następnie parsknęła śmiechem i powiedziała:

- Na razie to coś, co ukryte mam pod spódnicą, wybij sobie z głowy. Na pewno nie

pójdę

do łóżka z obdartusem, nie mającym zielonego pojęcia o dobrych manierach.

Potem zajrzała mu głęboko w oczy i dodała:

- Będziesz całkiem do rzeczy, kiedy trochę podrośniesz.

Dobre maniery, odpowiedni strój - stało się to jego obsesją. Zapragnął być kimś

innym,

lepszym, i czuł, że nie zbywa mu na wyobraźni i inteligencji, aby tego dopiąć.

Kiedy spoglądał w

lustro, widział nie brudnego, niezgrabnego wyrostka, lecz eleganckiego,

przystojnego mężczyznę,

jakim pragnął być w przyszłości.

Aby spełnić swoje marzenia, zapisał się do szkoły wieczorowej, zaczął także

bywać w

najlepszych publicznych galeriach sztuki. Prawie nigdy nie rozstawał się z

książką i w każdy piątek

biegł do teatru, aby przyjrzeć się śmietance towarzyskiej z pierwszych rzędów i

z balkonu. Stale

oszczędzał na jedzeniu, aby raz w miesiącu pozwolić sobie na obiad w dobrej

restauracji, gdzie

podpatrywał i naśladował zachowanie się innych. Nic nie uszło jego uwadze.

Czynił ogromne

postępy w nauce i coraz bardziej zdawał się rozumieć otaczającą go

rzeczywistość. Gladys

Simpkins wkrótce przestała być dla niego księżniczką. Odkrył, że jest zwykłą

prowincjonalną

dziewczyną, jakich wiele w każdym większym mieście.

Wkrótce na dobre pożegnał sklep z tekstyliami i przeniósł się do nowocześnie

urządzonej

apteki, jednej z zaledwie kilku znajdujących się w pobliżu śródmieścia.

Wyglądał dużo poważniej niż na szesnaście lat. Był wysoki i dobrze zbudowany.

Pochlebstwami i walijską urodą pozyskiwał sobie przychylność klientek. Czasem

kupowały

dodatkowo niepotrzebną im aspirynę czy krople do nosa, aby tylko dłużej je

obsługiwał.

Choć już dobrze się ubierał i prawidłowo wysławiał, nie był jeszcze w pełni

usatysfakcjonowany nie był jeszcze tym Rhysem Williamsem z loży teatralnej,

jakim widział siebie

w marzeniach.

Dwa lata później został kierownikiem apteki. W dniu objęcia przez Rhysa nowej

posady

pojawił się nawet sam właściciel londyńskiej sieci aptek i powiedział:

- Zrobiłeś dobry początek, chłopcze. Pracuj tak dalej, a być może któregoś dnia

pozwolę ci

zarządzać połową moich aptek.

Williams zaśmiał się w duchu. Zarządzanie kilkoma aptekami z pewnością nie było

szczytem jego marzeń. Studiował bowiem na wydziale administracyjnym, w nadziei,

że kiedyś

zarządzać będzie potężną korporacją.

W realizacji planów pomógł mu szef jednej z największych firm zajmujących się

sprzedażą

leków. Pojawił się któregoś dnia w aptece i widząc Williamsa otoczonego

klientkami, oznajmił:

- Marnujesz się tu, mój chłopcze. Zaprowadź mnie do swojego szefa...

Dwa tygodnie później Rhys dostał posadę sprzedawcy w firmie, w której oprócz

niego

pracowało jeszcze pięćdziesięciu innych sprzedawców. On jednak wyróżniał się

spośród

wszystkich urodą, inteligencją i nienagannymi manierami.

Podróżował dużo po kraju, sprzedając i reklamując lecznicze specyfiki swojej

firmy. W

firmie zaczęto cenić jego rady, zwłaszcza że przynosiły wymierne zyski. Z czasem

awansował na

generalnego dyrektora, wkrótce przyczyniając się do znacznego rozkwitu

przedsiębiorstwa.

I w ten oto sposób doszło do spotkania Rhysa Williamsa z królem farmaceutycznego

imperium - Samem Roffe'em.

- Jesteś, chłopcze, podobny do mnie - oznajmił Roffe. - Chcesz rządzić światem.

Ja ci

pokażę, jak się do tego zabrać.

Roffe był doskonałym nauczycielem. Dzięki jego ojcowskiemu wsparciu Williams

stawał

się podporą potężnego imperium. Koordynował pracę setek tysięcy małych firm

porozrzucanych po

całym świecie. Wkrótce wiedział o korporacji tyle, co sam Roffe. Właściciel

zresztą doceniał

trafność podejmowanych przez niego decyzji, co podkreślał przy każdej okazji.

- Za ten złoty interes, jaki ubiłeś z rządem Wenezueli, dostaniesz królewską

premię -

oświadczył, gdy wracali z Caracas prywatnym, komfortowo urządzonym samolotem

boeing 707.

- Nie chcę premii - odparł Williams. - Wolałbym udziały w korporacji i miejsce w

zarządzie.

Wiedział jednak, że zasiadają w nim jedynie członkowie najbliższej rodziny

właściciela i

dla nich przeznaczone były udziały i zyski korporacji.

- Niestety, muszę ci odmówić. Doskonale znasz reguły. Nikt poza rodziną nie może

zasiadać w zarządzie. Nawet dla ciebie nie zmienię naszych świętych reguł.

Williams wielokrotnie uczestniczył w posiedzeniach zarządu, lecz - mimo iż był

dyrektorem

- traktowano go jak gościa.

Sam Roffe był ostatnim męskim potomkiem linii Roffe'ów. Pozostałymi

spadkobiercami

były kobiety. To właśnie ich mężowie zasiadali w zarządzie korporacji: Walther

Gassner, który

poślubił Annę Roffe, Ivo Palazzi, mąż Simonetty Roffe, Charles Martel, którego

poślubiła Helena

Roffe, oraz sir Alec Nichols, syn Marii Roffe.

Williams, podobnie jak Sam, wiedział, że należy mu się miejsce w zarządzie. Na

przeszkodzie stały jednak owe święte reguły, których nie wolno było złamać.

Wszystko jednak

mogło ulec zmianie. Rhys był tego świadom. Czekał więc cierpliwie. Wraz ze

śmiercią Roffe'a

jego nadzieje nieoczekiwanie mogły się spełnić.

Nagle lampa ponownie zabłysła oślepiającym światłem i w drzwiach stanął Hajib

Kafir.

Zarządzał filią „Roffe & Sons” w Turcji. Zajmował się sprzedażą produktów firmy.

Był niewysokim mężczyzną o śniadej cerze. Jego niedbały strój świadczył, że nie

mógł

wracać z jednego z nocnych klubów. Zapewne Sophie wyrwała go z objęć którejś z

jego kochanek.

- Panie Williams - zaczął Kafir - proszę mi wybaczyć nieobecność, ale nie

przypuszczałem,

że nadal przebywa pan w Stambule. Miał pan przecież odlecieć najbliższym

samolotem...

- Usiądź, Hajib - przerwał mu Rhys. - Wyślesz telegramy do czterech krajów.

Chcę, aby

doręczyli je adresatom posłańcy naszej korporacji. Zrozumiałeś?

- Oczywiście, panie Williams.

Wzrok Rhysa przykuł nagle złoty zegarek firmy Baum i Mercier, połyskujący na

nadgarstku

Turka.

- O tej porze poczta główna będzie już zamknięta. Nadaj więc telegramy z Yeni

Posthana

Cad. Zrób to najpóźniej za pół godziny.

Po tych słowach wręczył Kafirowi kopie telegramów. Zarządca pośpiesznie

przeczytał ich

treść i zamarł z przerażenia.

- Co to ma znaczyć? - wyjąkał.

- Sam Roffe zginął w wypadku - odparł spokojnie Rhys.

Nagle jego myśli zaprzątnął skrywany w głębi serca wizerunek Elżbiety Roffe,

córki

wielkiego Sama. Miała dwadzieścia cztery lata. Rhys doskonale pamiętał ich

pierwsze spotkanie,

kiedy to była jeszcze piętnastoletnim zbuntowanym podlotkiem, nieśmiałym i

pełnym kompleksów

wywołanych nadwagą.

Odziedziczyła po ojcu inteligencję i energię. Z czasem bardzo zbliżyło ją to do

ojca. On zaś

przepadał za nią, tym bardziej że urodą przypominała matkę.

Williams wiedział, jak bardzo dotknie ją śmierć ojca, i dlatego postanowił

przekazać jej tę

tragiczną wiadomość osobiście.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin