Patchett Ann - Asystentka magika.doc

(1534 KB) Pobierz
ANN PATCHETT





 

 

 

 

Ann Patchett

ASYSTENTKA MAGIKA

Przekład Konrad Majchrzak

Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2004


Tytuł oryginału The Magician's Assistant

Copyright © 1997 by Ann Patchett AU rights reserved

Copyright © fot the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2004

Redaktor Elżbieta Bandel

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Zbigniew Mielnik

Fotografia na okładce Stone/Flash Press Media

Wydanie I

ISBN 83-7301-520-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.R Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88

Druk i oprawa: Drukami. Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA. Kraków


dla

Lucy Grealy

i Elizabeth McCracken


Na skrzyżowaniu

George Burns Road

i Gracie Allen Drive


PARSIFAL NIE ŻYJE. Tak się kończy ta opowieść.

Technik i pielęgniarz wybiegli ze swojej oszklonej kabiny. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą panowała niczym nie zmą­cona cisza, teraz słychać było posapywanie dwóch męż­czyzn, którzy nagle i niespodziewanie musieli zabrać się do ciężkiej pracy. Technik wyrósł przed Sabine i nie pozo­stało jej nic innego, jak puścić dłoń Parsifala. Kiedy na trzy przenieśli ciało z metalowego stolika, wysuniętego z gardzieli machiny do rezonansu magnetycznego, na wó­zek, głowa Parsifala opadła gwałtownie do tyłu, usta roz­warły się szeroko. Sabine zobaczyła wszystkie jego piękne zęby, dwie złote koronki na trzonowych błyskały w pada­jącym z góry świetle jarzeniówki. Grube, zielone prze­ścieradło, które dano mu dla ochrony przed chłodem, za­czepiło się o zamek metalowej barierki. Pielęgniarz szar­pał się z nim przez chwilę, po czym podniósł ręce w geście, który miał świadczyć, że nie ma na takie sprawy czasu, podczas kiedy w rzeczywistości czasu mieli pod dostat­kiem. Parsifal był martwy i taki miał pozostać, niezależ­nie od tego, czy pomoc by nadeszła w pół minuty, za go­dzinę czy następnego dnia. Popędzili z nim korytarzem i zniknęli za zakrętem, nie odezwawszy się ani

9


słowem do Sabine. Słyszała tylko skrzyp gumowych kółek wózka i podeszew ich butów na linoleum.

Z rękoma skrzyżowanymi na piersiach Sabine stała opar­ta o potężny aparat do rezonansu magnetycznego i cze­kała. W pewnym sensie nadszedł jej koniec.

Po jakimś czasie do pomieszczenia wszedł neuroradiolog i pełen szacunku oznajmił otwarcie to, co już i tak wie­działa: Jej mąż nie żyje. Lekarz nie skubał laboratoryjne­go fartucha ani nie wbijał wzroku w podłogę, co zdarzało się wielu innym, kiedy rozmawiali z Parsifalem i z Sabine o Phanie. Poinformował ją, że był to tętniak, uwypukle­nie ścianki naczynia krwionośnego. Dodał, że prawdopo­dobnie Parsifal nosił go w mózgu przez całe życie i nie miał on nic wspólnego z faktem, że chorował na AIDS. Tak jak w wypadku człowieka z chłoniakiem w zaawan­sowanym stadium, którego spycha z autostrady, ze śmier­telnym skutkiem, jakiś nieostrożnie zmieniający pas na­stolatek, tak Parsifala zabiło coś innego, niż się spodzie­wano, tym samym odbierając Sabine te wszystkie lata, które, jak obiecywano, miał jeszcze przed sobą. Lekarz nie powiedział co prawda dzięki Bogu, ale Sabine pra­wie odczytała to z jego twarzy. Śmierć okazała się łaskawa w porównaniu z tym, co mogła sprowadzić na Parsifala drążąca go choroba.

-               Mąż pani - wyjaśniał lekarz - nie cierpiał ani przez chwilę.

Sabine ściskała srebrną jednodolarówkę, którą dostała od Parsifala, tak mocno, że krawędź wbijała się boleśnie w jej dłoń. Czy to nie cierpienia tak bardzo się obawiała? Tego, że będzie odchodził jak Phan, rozpięty między tylo­ma różnymi rodzajami bólu, a jego ciało będzie go zawo­dziło w niewyobrażalny sposób... czyż nie liczyła na coś lepszego dla Parsifala?

10


Skoro nie mógł zachować życia, to czy przynajmniej nie mógł odejść spokojnie? I tak się sta­ło. Parsifal miał lekką śmierć. Stwierdziwszy, że nie czer­pie żadnej pociechy z uzyskania tego, czego pragnęła, te­raz chciała czegoś całkowicie odmiennego. Chciała mieć go z powrotem. Chorego albo zdrowego. Chciała, by wrócił.

-              Ten ból dzisiaj rano - mówił lekarz - był spowodo­wany krwotokiem. - Mężczyzna miał nierówno przyciętą brodę i zabrudzone szkła okularów, jakby dotykał ich tłu­stymi palcami. Był blady, jak wielu neuroradiologów.

Sabine powiedziała, że chciałaby obejrzeć klisze.

Lekarz skinął głową i wrócił po kilku chwilach z dużą, papierową kopertą z nadrukiem NIE ZGINAĆ. Weszła za nim do ciasnego pomieszczenia, gdzie on umieścił na podświetlonej tablicy osiem dużych szarych klisz. Na każ­dej było piętnaście oddzielnych zdjęć, przedstawiających powierzchnie przekrojowe mózgu pod każdym możliwym kątem. W tym ciemnym, wąskim pokoiku, z twarzą ską­paną sinawobiałym światłem, Sabine studiowała te infor­macje. Wpatrywała się w kształt głowy Parsifala, w pofał­dowania i krzywizny jego mózgu. Na niektórych zdję­ciach można było coś rozpoznać, na przykład silny zarys szczęk, oczodoły. W większości jednak zdjęcia przedsta­wiały jakieś wzory, fotografowane nocą z lotu ptaka uję­cia jakiegoś wybuchu. Raz za razem natrafiała na cień, ciemną, zbitą masę rozmiarów fasolki pinto. Nawet ona była w stanie się zorientować, co to znaczy.

-              To tutaj. - Lekarz popukał czubkiem ołówka w to oczywiste miejsce. Stał przodem do światła i warstwowe zdjęcia mózgu Parsifala odbijały się w jego okularach. - U niektórych ludzi pozostają bez zmian. U innych po pro­stu pękają.

11


Sabine powiedziała, że chciałaby przez chwilę zostać sama, lekarz skinął głową i wycofał się. Kiedy robiono te zdjęcia, niewiele ponad godzinę temu, Parsifal żył. Uniosła rękę i palcem przesunęła po zarysie górnej linii czaszki. Dopiero co trzymała w dłoniach jego piękną głowę. Tamtej nocy, kiedy umarł Phan, Sabine myślała, jak tragiczna jest świadomość, że Parsifal też umrze, że pozostało niewiele czasu. Teraz natomiast wiedziała, że tragedią będzie żyć dalej i znosić te długie lata samotności. Ściągnęła klisze i włożyła je z powrotem do koperty, kopertę wsunęła pod ramię i spróbowała sobie przypomnieć, gdzie są windy.

Imperium, jakim był szpital Cedars Sinai, rozciągało się na granicy ostatnich kwartałów Los Angeles, tam, gdzie przechodzą one w Beverly Hills. Poszczególne bu­dynki połączone są krytymi pasażami zwanymi łącznika­mi. Poczekalnie podzielono na kategorie, według wagi problemu. Korytarz ozdobiono dziełami sztuki, za dobry­mi jak na szpital. Czasami można było odnieść wrażenie, że każdy zamożny mieszkaniec Los Angeles pożegnał się z życiem w Cedars Sinai, albo też, że umarli tam jego najbliżsi, którzy nie pozostawili po sobie rozgoryczenia czy lęku, a jedynie pragnienie, by ich nazwisko znalazło się na przymocowanej nad jakimiś drzwiami tabliczce. Dzięki furom pieniędzy pozbyto się wszystkich niepo­trzebnych, widocznych objawów szpitalnego życia. Ani śladu mdłych, zielonych ścian, łuszczących się podłóg czy zapachu środków dezynfekujących. Były takie noce, kie­dy Sabine przemierzała te korytarze tak niewyspana, że miejsce to wydawało jej się ogromnym hotelem, takim jak Sahara czy Desert Sands w Las Vegas, gdzie przed laty wraz z Parsifalem pokazywali swoje sztuki magiczne. Tego wieczoru natomiast, kiedy szła do dyżurki pielęgniarek, żeby

12


zawiadomić dom pogrzebowy, jeszcze nie było na­wet późno; niebo nad Beverly Hills nadal powleczone było delikatną, pomarańczową poświatą. Ci wszyscy ludzie, którzy pewnego dnia przyjadą do Cedars, żeby umrzeć, dopiero zaczynali myśleć o pójściu spać.

Sabine wiedziała, co trzeba zrobić. Miała doświadcze­nie. Phan nie żył od czternastu miesięcy, a czternaście miesięcy to akurat tyle czasu, żeby nie zapomnieć jeszcze niczego. Z Phanem było jednak inaczej. On podążał ku śmierci tak metodycznie, że znali dokładnie harmono­gram. Po tym, jak do domu przyszedł lekarz i powiedział im, jeszcze dzień, może dwa, Phan zmarł nazajutrz. U Parsifala był to tylko ból głowy.

-               Śnił mi się Phan - oznajmił tego ranka Parsifal.

Sabine przyniosła mu kawę i przysiadła na brzegu łóżka. Było to łóżko Phana, dom Phana. Parsifal i Phan miesz­kali pod jednym dachem przez pięć lat. Od śmierci Phana Parsifal śnił o nim wielokrotnie i szczegółowo; opowiadał te sny Sabine, jakby streszczał listy od ukochanego z da­lekiego kraju.

-              I co u Phana?

Parsifal rozbudził się szybko, był całkowicie przytom­ny. Wziął filiżankę.

-              Siedział przy basenie. W jednym z moich ubrań, w tym perłowoszarym garniturze i w białej koszuli. Bez krawa­ta. -Zamknął oczy, szukając szczegółów. Phana odnajdy­wało się w detalach. - Trzymał w rękach dużą szklankę z tym różowym drinkiem mai-tai czy czymś takim. Brzeg przystrojony był owocami. Wyglądał na takiego wypo­czętego, pięknie.

13


-              Czy to był nasz basen?

-              Ach, nie. To był basen przez duże B, fontanny w kształ­cie delfinów, złote kafelki.

Sabine skinęła głową. Przed oczami miała ten obrazek: błękitne niebo, pierzaste liście palm.

-              Mówił coś? - dopytywała się.

-              Powiedział: Woda jest idealna. Chyba sobie popływam. - Parsifal potrafił naśladować głos Phana, jego per­fekcyjną angielszczyznę, wciśniętą pomiędzy warstwy wiet­namskiego i francuskiego. Dźwięk tego głosu przejął Sa­bine dreszczem.

Phan nie umiał pływać. Miał co prawda basen przy domu, ale baseny nie były niczym nadzwyczajnym w po­łudniowej Kalifornii. Posiadanie basenu nie musiało ko­niecznie oznaczać, że jest potrzebny. Czasami Phan pod­wijał nogawki spodni, siadał z tej płytszej strony i zanu­rzał stopy w wodzie.

-              Jak myślisz, co to wszystko znaczy? - spytał Parsifal.

Sabine przesunęła dłonią po jego głowie, teraz już wy­łysiałej pod wpływem kto wie ilu przeróżnych czynników. Nie przywiązywała wagi do snów. Dla niej nie miały więk­szego znaczenia niż telewizor włączony w drugim pokoju.

-              To musi oznaczać, że jest szczęśliwy - zapewniła go.

-              Tak - zgodził się i uśmiechnął. - Tak właśnie uważam.

Był taki czas, niezbyt jeszcze odległy, kiedy Parsifal nie opowiedziałby Sabine swojego snu, chyba że było to coś zupełnie niedorzecznego, jak wtedy, kiedy śniło mu się, że wchodzi do salonu i zastaje tam w uszatym fotelu Kró­lika, sto kilo żywej wagi, jakieś metr osiemdziesiąt wzro­stu, który siedzi sobie w okularach połówkach i czyta ga­zetę. Możliwe zresztą, że wcale mu się to nie śniło, że był to tylko żart. Dopiero śmierć Phana

14


uczyniła go sentymentalnym, pełnym nadziei. Chciał wierzyć w sen, który mówił, że śmierć była dla Phana czymś dobrym, że cze­ka w miejscu, w którym Parsifal go później odnajdzie. W miejscu z basenem i barem.

-               A tobie?- spytał, nakrywając jej dłoń swoją. - Coś ci się śniło?

Sabine nie pamiętała swoich snów; podejrzewała, że ich w ogóle nie miewa. Pokręciła głową i spytała, jak on się czuje. Odparł, że świetnie, tyle że zaczyna go trochę boleć głowa. Była ósma rano. To działo się tego samego dnia.

Po ustaleniu podstawowych spraw Sabine zjechała do głów­nego holu i przez automatycznie otwierane szklane drzwi wyszła w noc. Był styczeń i temperatura na zewnątrz wy­nosiła dwadzieścia dwa stopnie. Lekka bryza odpędziła smog daleko nad ocean, wymiatając jednocześnie wszyst­kie zapachy. Sabine zatęskniła do woni kwiatów owoców z dalekich, przemysłowych plantacji pomarańczy, która w maju, tak niedawno temu, niczym mikroskopijny pył pokrywała jej ubranie i włosy. Czekała, że wyjdzie za nią ktoś ze szpitala. Dokąd idziesz? - powie i otoczy ją ra­mieniem. Nie powinnaś być tutaj sama, po tym, co się stało. Pielęgniarka spytała, czy chce do kogoś zadzwonić, ale Sabine nie chciała. Można było zadzwonić do setki osób, jednak żadna nie wydawała się tą właściwą. Parsifal nie miał rodziny poza Sabine, która zawsze czuła wzruszenie, kiedy widziała swoje nazwisko w rubryce Najbliższy krewny. Do swoich rodziców zadzwoni z domu, bo gdyby zrobiła to teraz, uparliby się, że przyjadą do szpitala i zabiorą ją do siebie. A ona chciała spędzić tę noc we własnym domu. Domu Phana, potem Parsifala, a teraz jej domu.

15


Czuła się, jakby była na lekkim rauszu, nogi osłabły pod wpływem szoku, a serce zaczynała ściskać żałość. Mu­siała natężyć uwagę, żeby iść prosto i nie zatoczyć się w rosnący wzdłuż chodnika zielony, mięsisty przypołudnik. Nie pamiętała, gdzie zostawiła samochód. Ruszyła Gracie Allen Drive [Gracie Allen (1895-1964) i George Burns (1896-1996) to małżeń­stwo, które przez lata prowadziło w radiu, a potem w Ty miedzy innymi popularny, opierający się głównie na dowcipie językowym, The George Burns and Gracie Allen Show (przyp. tłum.)] i zatrzymała się przy skrzyżowaniu z George Burns Road. W kompleksie szpitalnym każdy budynek, każde skrzydło, było nazwane czyimś nazwi­skiem, podobnie jak każde piętro i każdy pokój; na ze­wnątrz swoją ulicę miała Gracie Allen, a tego już kupić nie było można. Ulica ta nie przywodziła na myśl życia Gracie Allen, już raczej jej śmierć, skoro biegła pomiędzy dwoma skrzydłami dla pacjentów, Rodziny Broidy i Ro­dziny Theodore'a E. Cummingsa, a kończyła się przy Budynku Rodziny Maxa Factora. Za każdym razem, kie­dy Sabine szła tą ulicą, myślała sobie, że Gracie Allen na pewno pod koniec życia bardzo cierpiała i że właśnie owo cierpienie było powodem, dla którego miasto nazwało ulicę jej imieniem. Myślała sobie, że czasem, wieczorami, przechadzał się tu jej mąż. Być może, kiedy bardzo za nią tęsknił, jechał do Cedars Sinai i mijając figowce i krzewy amarylisa, i te wszystkie kłujące bluszcze, przemierzał całą ulicę, która nosiła imię jego żony. Potem, któregoś dnia, kiedy poczuł, że się starzeje i coraz trudniej mu chodzić, zapytał swoich przyjaciół, czy istnieje możliwość nazwa­nia ulicy jego nazwiskiem. Nie była to próżność. To był znak, że ją kochał. Sabine żałowała, że ulic nie można kupować, tak jak szpitalnych oddziałów, bo wtedy kupiłaby ulicę

16


dla Parsifala. Kupiłaby ją jak najdalej od Cedars Sinai. Podarowałaby mu ją, doskonale wiedząc, że ulica, która będzie się z nią krzyżować, nie będzie nosiła jej imienia. Była już niemal dziewiąta, kiedy odnalazła wreszcie swoje auto, zaparkowane w pobliżu wejścia na oddział pomocy w nagłych przypadkach. W drodze do domu po­myślała, że może wykorzystać listę gości weselnych, żeby wysłać zawiadomienia o pogrzebie.

-              To nie tylko z przyczyn podatkowych – oświadczył Parsifal przed rabbim. - Naprawdę cię kocham.

Parsifal powiedział, że chce, żeby Sabine została wdo­wą po nim. A Sabine zasługiwała na poślubienie. Kochała go, odkąd m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin