Z powołaniem jest jak z chorobą.doc

(35 KB) Pobierz
Z powołaniem jest jak z chorobą

Z powołaniem jest jak z chorobą

DWA PODSTAWOWE PYTANIA

     Dwa podstawowe pytania stają przed każdym człowiekiem, i to w zasadzie na wszystkich etapach jego życia. Po pierwsze: jakie jest moje powołanie, oraz: jak je rozeznać? Po drugie: jak być wiernym temu, co rozpoznałem jako swoje powołanie. Dotyczy to zarówno zasadniczych "linii" osobistego powołania, tych, które w jakiś sposób określają całe życie osoby, jak i bieżących zadań dnia codziennego.

     Mam wrażenie, że dzisiaj bardzo rozpowszechniła się pewna "choroba", która dotyka szczególnie młodzieży (ale, co gorsza, nie tylko młodzieży!). Polega ona na tym, że człowiek mniej więcej wie, czego nie chce, ale zupełnie nie wie, czego chce. Jeśli przychodzi do spowiedzi student, to często zadaję mu pytanie: - czy twój kierunek studiów rzeczywiście stanowi drogę twojego powołania? Bardzo często słyszę odpowiedź: "nie całkiem" albo wręcz: "całkiem nie". To są trudne sprawy, czasem wręcz mam wrażenie, że z powołaniem jest jak z chorobą - każdy to przechodzi po swojemu. I tu chyba nie ma żadnych reguł.

GŁUPICH KSIĘŻY NIE POTRZEBA

     Moja droga do kapłaństwa też była nietypowa. Pierwsza myśl, żeby zostać księdzem przyszła mi do głowy już w okolicy matury. Pojawiała się ta myśl, odchodziła, przez długi czas nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić. To były inne czasy; ja maturę zdawałem w wieku 17 lat, byłem jeszcze bardzo niedojrzały. Moja mądra mama, słysząc o moich problemach, poradziła mi wtedy wprost: "Skończ ty najpierw jakieś studia. Głupich księży nam nie potrzeba".

     Myśli o kapłaństwie powróciły 6 lat później. Byłem już wtedy asystentem na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego, ale ciągle nie miałem pewności, czy to jest akurat to. Myślałem wtedy raczej o kapłaństwie diecezjalnym, a nie zakonnym. Miałem bardzo słabe rozeznanie w sprawach zakonów, znałem jedynie paru sympatycznych jezuitów. Odwiedziłem nawet warszawskie seminarium duchowne, rozmawiałem tam z jakimiś księżmi, ale w końcu nic z tego nie wyszło.

     Podjąłem więc studia doktoranckie i uczyniłem to z wielka radością. A doświadczana na jakimś etapie życia radość też jest znakiem, że obrało się dobry kierunek.

PRZEMIJA POSTAĆ ŚWIATA

     Pięć lat później, gdy byłem już po doktoracie, znowu to pytanie powróciło. Pracowałem wtedy w Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk i miałem świadomość, że praca matematyka jest, owszem, bardzo ważna, potrzebna, a zarazem interesująca; ale przecież z tego wcale nie wynika w sposób logiczny, że to akurat ja mam się nią zajmować. I znowu stanęło pytanie - jeżeli nie ta matematyka, to co? Przyglądałem się znowu różnym sprawom (oczywiście także różnym zaprzyjaźnionym pannom, i to czasem całkiem na serio!). Przyszedł wreszcie bardzo charakterystyczny moment nowego odkrycia: wielkie wrażeniem wywarła na mnie książka Hanny Malewskiej "Przemija postać świata", gdzie bardzo pięknie ukazana jest postać św. Benedykta. Przypomniałem sobie wtedy moje rozmowy z ojcem Bemardem Turowiczem. benedyktynem z Tyńca, który był jednocześnie profesorem matematyki. Pomyślałem sobie, że skoro od tysiąca pięciuset lat mnisi benedyktyńscy żyją w takiej regule, to przecież w tym zakonie musiały się nagromadzić niewiary godne skarby duchowe.

MOŻE DO BENEDYKTYNÓW?

     Pojechałem zatem do Tyńca, spędziłem tam 10 dni. W opactwie w Tyńcu świeccy mężczyźni mają możliwość odbycia tzw. "stażu kontemplacyjnego" i udziału w niemal wszystkich zajęciach braci. Bardzo mnie zafascynowało sch życie, jednak cały czas towarzyszyła mi myśl: to jest bardzo wspaniałe, ale to jednak chyba nie dla mnie. Szczególnie, jako niepoprawnego włóczęgę, niepokoiła mnie sprawa tzw. stałości miejsca. Chodzi o to, że benedyktyn, który raz już osiadł w jakimś klasztorze stara się z niego jak najmniej wychodzić, a jeśli już musi wyjść, to chce jak najszybciej wrócić (dopiero znacznie później dowiedziałem się że z tą "stałością" niezupełnie o to chodzi).

     Działo się to pod koniec stycznia 1974 r., a potem w okresie Wielkiego Postu sprawa ta zaczęła we mnie zupełnie nieoczekiwanie dojrzewać do tego stopnia, że podczas uroczystości Wigilii Paschalnej nagle sobie uświadomiłem, że moje miejsce jest jednak w klasztorze. Ciągle jeszcze tylko nie wiedziałem, w jakim. Znowu pomógł mi wtedy bardzo zacny benedyktyn, o. Leon Knabit, który wobec tych moich rozterek powiedział mi wprost: "Pamiętaj, że z rodziną zakonnąjest dokładnie tak samo, jak z rodziną naturalną. Możesz w innej rodzinie widzieć same zalety, a we własnej same wady, ale to nie zmienia faktu, że to jest twoja rodzina, a tamta nie jest twoja".

NAJBARDZIEJ CZYNNY ZAKON KONTEMPLACYJNY

     Jak to się stało, że trafiłem do rodziny dominikanów, to sam Pan Bóg raczy wiedzieć. Z jednej rzeczy zdawałem sobie wtedy sprawę, że najprędzej widziałbym siebie w takim klasztorze, który ze wszystkich kontemplacyjnych byłby najbardziej czynny, a ze wszystkich czynnych najbardziej kontemplacyjny. Gdy z tej pozycji zacząłem przyglądać się zakonom, stopniowo eliminując różne inne, pozostali mi dominikanie. Przedtem prawie ich nie znałem, ale pierwsze kontakty dominikańskie miałem bardzo cenne. Pierwszym spotkanym dominikaninem był bardzo ceniony i szanowany ś.p. ojciec Krzysztof Kasznica, drugim o. Jacek Salij, trzecim o. Jan Andrzej Kłoczowski, a czwartym już aktualny prowincjał, do którego poszedłem, żeby prosić o przyjęcie do zakonu. Bardzo pomocna była też dla mnie uwaga, którą podzielił się ze mną o. Jacek Salij. Otóż w momencie, kiedy przyszło mi do głowy, że to może są właśnie dominikanie, zapytałem o. Jacka, czy nie byłoby rozsądne, przed podjęciem ostatecznej decyzji o wstąpieniu do nowicjatu, spędzić w tym nowicjacie kilku dni i przyjrzeć się jak to wygląda. O. Jacek pokiwał głową i powiedział: "Wiesz, to bardzo dobry pomysł. Pojedź do Poznania, wszystko obejrzyj, ale pamiętaj, że zakon na dobre poznaje się dopiero po święceniach, czyli po ponad 7 latach pobytu w nim". Rada okazała się słuszna, a wizyta w nowicjacie udana. We wrześniu 1974 roku rozpocząłem nowicjat dominikański.
 

Spisał Sylwester Szefer

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin