KOONTZ DEAN R Braciszek Odd DEAN KOONTZ Ucz nas...Dawac i nie liczyc kosztow, Walczyc i nie zwazac na rany, Znojnie pracowac i nie szukac odpoczynku... Sw. Ignacy Loyola (przeklad tlumacza) ROZDZIAL 1 Otoczony przez kamien, pograzony w ciszy, siedzialem przy oknie, gdy trzeci dzien tygodniaskapitulowal przed czwartym. Rzeka nocy plynela, niepomna kalendarza. Mialem nadzieje zobaczyc te magiczna chwile, kiedy snieg zacznie sypac prawdziwa biela. Wczesniej niebo uronilo pare platkow i na tym koniec. Nadciagajaca sniezyca wcale sie nie spieszyla. Pokoj oswietlala tylko gruba swieca w bursztynowym szkle stojaca na naroznym biurku. Przeciag za kazdym razem znajdowal plomien, topniejace swiatlo smarowalo maslem wapienne sciany, a fale plynnych cieni oliwily katy. Przez wiekszosc nocy swiatlo lampy zdaje mi sie zbyt jasne, dlatego gdy pisze, jedynym zrodlem poblasku jest ekran komputera, sciemniony szary tekst na granatowym tle. Bez srebrzystego swiatla szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem. Mieszkajac w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gosc, masz wiecej okazji niz gdzie indziej, zeby widziec swiat taki, jaki jest, nie zas przez cien, ktory na niego rzucasz. Opactwo Swietego Bartlomieja lezy wsrod gor Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy. Pierwotne lasy, ktore otulaja zbocza, same byly otulone ciemnoscia. Z tego okna na drugim pietrze widzialem czesc frontowego dziedzinca i asfaltowa droge, ktora go rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w ksztalcie dzwonow rzucaly swiatlo, ktore skupialo sie w okraglych bladych kaluzach. Dom goscinny stoi w polnocno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszcza sie rozmownice. Prywatne kwatery zajmuja wyzsze i najwyzsze pietro. Gdy niecierpliwie wypatrywalem burzy snieznej, z ciemnosci w swiatlo lamp wplynela biel, ktora nie byla sniegiem. W opactwie jest jeden pies, wazacy piecdziesiat kilogramow mieszaniec owczarka niemieckiego, moze po czesci labrador retriever. Jest calkowicie bialy i porusza sie z gracja mgly. Wabi sie Boo, a to od wrzawy czy huku. Ja nazywam sie Odd Thomas, innymi slowy Dziwaczny Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdza, ze to skute bledu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dac na imie Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali. W wieku dwudziestu jeden lat nie rozwazam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego zycia sugeruja, ze imie Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostalo nadane mi przez rodzicow umyslnie, czy tez nosze je przez przypadek. Boo przystanal posrodku chodnika i patrzyl wzdluz szosy, ktora kurczyla sie i opadala w ciemnosc. Gory nie sa zbyt strome. Od czasu do czasu wznoszaca sie ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi na wysokiej lace, zwrocony ku polnocy. Sadzac po postawionych uszach i podniesionej glowie, Boo dostrzegl zblizajacego sie goscia. Ogon mial nisko spuszczony. Nie widzialem, czy zjezyl siersc, ale pelna napiecia postawa sugerowala, ze tak. Lampy na podjezdzie zapalaja sia z nadejsciem zmierzchu i plona do switu. Mnisi ze Swietego Bartka uwazaja, ze nocnych gosci, niezaleznie jak rzadko przychodza, musi witac swiatlo. Pies stal bez ruchu przez chwile, az wreszcie skierowal uwage na trawnik po prawej stronie asfaltu. Opuscil glowe. Stulil uszy. Przez chwile nie widzialem przyczyny tego zachowania. Potem... z nieprzeniknionego mroku zaczal wylaniac sie ksztalt ulotny jak nocny cien na wodzie. Przesunal sie dosc blisko lampy, dzieki czemu moglem go zobaczyc. Nawet za dnia bylby to gosc, ktorego tylko pies i ja moglibysmy zauwazyc. Widze martwych ludzi, duchy zmarlych, ktorzy, kazdy z wlasnego powodu, nie odeszli z tego swiata. Niektorzy szukaja u mnie sprawiedliwosci, jesli zostali zamordowani, albo pociechy, albo towarzystwa; inni szukaja mnie z powodow, ktore nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi zycie. Nie prosze o wspolczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze sa rownie wazne dla was jak moje dla mnie. Moze codziennie rano przez poltorej godziny dojezdzasz do pracy, drogi sa zakorkowane, spowalniaja cie niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektorzy rozjuszeni, ze srodkowymi palcami silnie umiesnionymi wskutek czestego uzywania. Wyobraz sobie jednak, o ile bardziej stresujacy bylby twoj poranek, gdyby na fotelu pasazera siedzial mlody czlowiek z upiorna rana od siekiery na glowie, a z tylu starsza kobieta uduszona przez meza, z wytrzeszczonymi oczami i fioletowa twarza. Zmarli nie mowia. Nie wiem dlaczego. I zarabany siekiera duch nie zakrwawi tapicerki. Jednak swita niedawno zmarlych jest denerwujaca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu nastrojowi. Gosc na trawniku nie byl zwyczajnym duchem, moze wcale nie byl duchem. Poza blakajacymi sie duchami zmarlych widze jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwe je bodachami. Sa czarne jak atrament, maja plynne ksztalty, sa nie bardziej materialne niz cienie. Bezszelestne, wielkosci przecietnego mezczyzny, czesto przemykaja chylkiem jak koty, nisko przy ziemi. Ten na trawniku opactwa sunal wyprostowany: czarny i nieokreslony, a jednak sugerowal ni to czlowieka, ni wilka. Smukly, wijacy sie, grozny. Jego ruch nie poruszal trawy. Gdyby sunal po wodzie, nie zostawilby ani jednej zmarszczki. W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest zlosliwym straszydlem, ktore wslizguje sie przez kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Troche przypomina agentow urzedu skar-bowego. Istoty, ktore widuje, nie sa ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabieraja ani niegrzecznych dzieci, ani doroslych szubrawcow. Ale widzialem, jak wchodza do domu przez kominy -przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennoksztaltne jak dym - i nie mam dla nich lepszej nazwy. Pojawiaja sie nieczesto, ale zawsze budza uzasadniona trwoge. Sa jakby duchowymi wampirami, ktore znaja przyszlosc. Sciagaja do miejsc, w ktorych ma dojsc do krwawego dramatu albo wielkiej katastrofy, jakby zywily sie ludzkim cierpieniem. Chociaz Boo byl dzielnym psem, i mowie to nie bez kozery, cofnal sie przed zjawa. Sciagnal czarne wargi, odslaniajac biale kly. Widmo zatrzymalo sie, jakby rzucajac psu szydercze wyzwanie. Jak sie zdaje, bodachy wiedza, ze niektore zwierzeta je widza. Nie sadze, by wiedzialy, ze ja tez je widze. Gdyby wiedzialy, nie przypuszczam, by okazaly mi wieksze milosierdzie niz mullowie swoim ofiarom, gdy sa w nastroju do odcinania glow i cwiartowania. W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chcialem odskoczyc od okna i stopic sie z klebkami kurzu pod lozkiem. Drugi odruch kazal mi zrobic siusiu. Walczac z tchorzostwem i parciem na mocz, wyskoczylem z pokoju na korytarz. Na drugim pietrze domu goscinnego sa dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmowal. Na pierwszym pietrze ponury Rosjanin bez watpienia spal ze sciagnietymi brwiami. Solidna konstrukcja opactwa nie pozwolila, zeby moje kroki wdarly sie w jego sny. W domu goscinnym sa spiralne schody, granitowe, otoczone kamienna sciana. Stopnie, na przemian czarne i biale, przywodza mi na mysl stroj arlekina i klawisze fortepianu, a takze przeslodzona stara piosenke spiewana przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. Choc kamienne schody sa bezlitosne, a czarno-bialy wzor moze dezorientowac, pedzilem na parter co tchu, ryzykujac wykruszenie granitu, jesli upadne i uderze glowa. Szesnascie miesiecy temu stracilem to, co bylo dla mnie najcenniejsze, i wtedy moj swiat legl w gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyslny. Mam mniej powodow do zycia niz kiedys, ale moje zycie nadal ma cel i staram sie doszukiwac sensu w kolejnych dniach. Zostawiajac schody w takim stanie, w jakim je zastalem, przebieglem przez glowna rozmownice, gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralikow rozpraszala mrok. Otworzylem ciezkie debowe drzwi z witrazowym okienkiem i ujrzalem pioropusz swojego oddechu w chlodzie zimowej nocy. Kruzganek domu goscinnego okraza wirydarz z sadzawka i wyrzezbionym z bialego marmuru posagiem swietego Bartlomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostolow. Powazny swiety Bartlomiej stoi z prawica na sercu, wyciagajac lewa reke. Na dloni trzyma cos, co wyglada jak kabaczek, ale rownie dobrze moze byc innym przedstawicielem rodziny dyniowatych. Nie pojmuje symbolicznego znaczenia kabaczka. O tej porze roku sadzawka byla sucha i nie dolatywal z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w cieplejsze dni. Wykrylem za to nikla won ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego deszczu, i zastanowilem sie nad jej zrodlem, ale szedlem dalej. Dotarlem kolumnada do drzwi pokoju recepcyjnego w domu goscinnym, wszedlem, przecialem cienista sale i wrocilem w grudniowa noc przez frontowe drzwi opactwa. Nasz bialy mieszany owczarek, Boo, stal na podjezdzie jak wtedy, kiedy patrzylem z okna na drugim pietrze. Odwrocil glowe, zeby na mnie spojrzec, gdy schodzilem po szerokich schodach. Oczy mial czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierzat w nocy. W bezksiezycowa, bezgwiezdna noc wieksza czesc rozleglego dziedzinca kryla sie w mroku. Jesli bodach gdzies czyhal, nie moglem go wypatrzyc. - Boo, dokad poszedl? - szepnalem. Nie odpowiedzial. Moje zycie jest dziwne, ale nie na tyle, zeby obejmowalo gadajace psy. A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedl z podjazdu na dziedziniec. Kierowal sie na wschod, wzdluz imponujacego opactwa, ktore wyglada niemal jak wyciosane z litej skaly, tak waskie sa spoiny pomiedzy kamieniami. Wiatr nie mierzwil nocy, a ciemnosc wisiala ze zlozonymi skrzydlami. ...
Spetzjal