Masterton Graham - Smak raju.rtf

(1029 KB) Pobierz
Smak raju

Vicki i Graham Masterton

 

 

 

Smak raju

 

Tytuł oryginału A Taste of Heaven

Przekład Magdalena Gołaczyńska


Rozdział pierwszy

 

Naturalnie na statku nie brakowała przystojnych młodych mężczyzn, zwłaszcza wśród młodszych oficerów pokładowych. Jednak już w czasie pierwszego wieczoru z dala od Nowego Jorku Esther zdecydowała, że tylko wysoki Francuz siedzący przy stoliku nr 243 miał to wspaniałe, niebezpieczne wejrzenie, które przyprawiało ją o prawdziwe dreszcze.

Mimo nienagannego wieczorowego stroju wyglądał jak ktoś, kto poznał życie, nie raz stając na jego krawędzi — jakiś przemytnik broni, może eks–legionista.

W swoim pamiętniku oprawnym w krokodylą skórę zapisała otwarcie:

Przeraża mnie!!! Ma ten rodzaj uśmiechu, który powoduje, że kobieta czuje się naga!!!

Do tej pory uśmiechnął się do niej dwukrotnie. Za każdym razem, rzecz jasna, odwróciła się ozięble. Jednak również za każdym razem poczuła niewidoczne, lekkie drżenie. Bow Frazier, jej serdeczna przyjaciółka, powiedziała kiedyś, że Francuzi doskonale wiedzą, co zrobić, aby podniecić kobietę. Święta prawda! Święta prawda!

Teraz jednak, tego drugiego wieczora, Esther czuła wzrastające zniecierpliwienie. Nie przestawała obserwować go, natomiast on nie odwracał się, by uchwycić jej spojrzenie. Próbowała też przymykać powieki oraz trzepotać nimi. Gdyby przypadkiem odwrócił głowę, miała wyglądać namiętnie i pociągająco.

— Co z tobą, Esther, zasypiasz? — zapytała ją matka.

— Oczywiście, że nie. — Esther zarumieniła się.

— Więc dlaczego tak ciągle mrużysz powieki?

— Mamo–o–o — zaprotestowała Esther — to jest przecież omdlewające europejskie spojrzenie. Wiesz, półprzymknięte powieki, jak Marlena Dietrich. Na miłość boską, jesteśmy już właściwie w Europie, mogę więc ćwiczyć sobie takie spojrzenie.

— Coś podobnego! — obruszyła się matka. — Prawie przez całe moje życie mieszkałam w Europie, a nigdy nie widziałam ani jednej osoby mrużącej oczy w ten sposób. W Szanghaju, owszem, ale tam nic nie mogą na to poradzić. — Matka ogarnęła swoim krótkowzrocznym spojrzeniem salę restauracyjną. — Mrużysz oczy z powodu jakiegoś chłopca?”

Gdy chodziło o dobór „chłopców”, matka Esther stawała się tak wybredna, jakby co najmniej kupowała ryby dla Colony Restaurant. Wszyscy, którzy nie byli znakomicie urodzeni, spotykali się z tak druzgocącą krytyką, że rzadko kiedy mieli jeszcze odwagę zaprosić Esther na drugą randkę. Matka Esther wyszła za mąż dla majątku. Esther, jak to już zostało postanowione, miała za sprawą małżeństwa wejść w wyższe sfery — wydać się, załóżmy, za jakiegoś angielskiego barona czy niższego niemieckiego księcia, no, mógłby to być nawet francuski diuk. Znalezienie Esther odpowiedniego męża to był ich główny — choć o tym się oczywiście nie mówiło — cel podróży do Europy. Oficjalnie natomiast wybierały się do Paryża, aby zamówić suknie i kapelusze na sezon letni.

Esther była właściwie nieformalnie zaręczona z Rodneyem Hamiltonem II, mężczyzną całkiem przystojnym (typ Roberta Taylora — brwi w kształcie litery V), którego krewni byli nieprzyzwoicie bogaci (Hamilton Oil). Ale Hamiltonowie wciąż jeszcze trzymali spluwaczki w sali bilardowej, na szczęście pod stołem. Natomiast ich jacht niewiele miał wspólnego z rozsądnie pojmowanym wyczuciem dobrego smaku. Chociaż Esther uwielbiała towarzystwo Rodneya, bo świetnie grał w brydża i znał wszystkie najnowsze tańce, matka nawet nie chciała go widzieć u siebie na herbacie.

Odkąd matka Esther sięgała pamięcią, maniery zawsze uważano za rzecz najważniejszą. Teraz zaś, kiedy oficerowie gwardii żenią się z aktorkami, a księżniczki wychodzą za swoich szoferów, odpowiednie wychowanie to naprawdę rzadkość.

— Wiesz co, Esther, w dzisiejszych czasach sezon letni nie ma żadnej klasy. Klasa? Cóż te prasowe „osobistości” albo ci sprzedawcy mydła wiedzą o klasie? Przed wojną nie znalazłabyś w Newport miejsca na rozbicie parawanu kąpielowego;

Na plaży siedzieli ramię przy ramieniu sami królowie i książęta.

Matka teraz znów wyrzucała z siebie potoki słów jak serie wystrzałów z karabinu maszynowego — to była ta jej dopracowana dykcja rodem z Opery Warszawskiej. Przy akompaniamencie monotonnych dźwięków Esther mogła wreszcie spokojnie skupić całą swoją uwagę na wysokim Francuzie.

Jakiż to był czarujący widok — wysoka, szczupła sylwetka, lśniące, czarne włosy zaczesane gładko do góry oraz ostro zarysowany profil! Jego oczy — ciemne i żywe — stwarzały wrażenie, że ma tak wiele do powiedzenia. Spojrzała na kobiety przy jego stoliku, które wniebowzięte wpatrywały się w niego oczami wielkimi jak spodki, podczas gdy on, pełen wyrafinowanej elegancji, śmiał się to ciszej, to głośniej, z wdziękiem gestykulując rękami. Oddałaby wszystko, aby móc usłyszeć, co też im opowiadał.

Jak śmiesz tak mnie ignorować, ty arogancki, zarozumiały, przystojny cochon*[1], pomyślała sobie. Całował mnie sam Alfred Vanderbilt (nie była to znów aż taka przyjemność), a mój ojciec jest właścicielem połowy dróg kolejowych w Nowej Anglii, że o Domach Towarowych Fleckera już nie wspomnę.

Próbowała znów przymykać powieki. Matka nie przestawała paplać. Czy Esther jest w stanie pojąć, jak bardzo ona tęskni za tymi cudownymi, wspaniałymi czasami, gdy przystojni strażnicy w doskonale skrojonych mundurach pilnowali, aby motłoch nie dostał się na Bailey Beach; kiedy to Vanderbiltowie wydawali wieczorne przyjęcia, które mogłyby śmiało równać się z ucztami w starożytnym Rzymie: Marmurowa Sala, moja droga! Wszystko ze złota, jedwabiu i albo perskiego marmuru! Och, i te beztroskie przedpołudnia, gdy ona i pani Oliverowa Hazard Perry Belmont to wynurzały s»ę, to zanurzały w obecności trzech służących, które były tam tjłłko po to, aby je osuszyć, gdyby znów przyszła im ochota wyskoczyć z wody. Nie wspominając już o męskiej służbie — wszyscy w podwiniętych drelichowych spodniach, trzymając w górze zielone parasolki, które miały osłonić śnieżnobiałą cerę dziewcząt przed promieniami słońca.

— Nieszczęśnicy! Myśmy chichotały, a im surowo zakazano się śmiać!

— Cóż za nieszczęśnicy — przytaknęła Esther z roztargnieniem.

Przez cały ten czas po drugiej stronie sali restauracyjnej Normandii wysoki Francuz rozmawiał, śmiał się i przechylał lekko w tył na swoim błękitnym, złoconym krześle. Był wyjątkowo smukły i uroczy, z tym nieskazitelnym kołnierzem i równie nieskazitelnymi mankietami. Miał duże, kształtne uszy oraz opalone, silne dłonie pokryte ciemnymi, skręconymi włoskami. Roześmiał się, a wtedy ona, siedząca sześć stolików dalej, śliczna, z twarzą skąpaną w jasnym świetle odbijającym się na szklanych ścianach, roześmiała się także, prawie nie zdając sobie sprawy, że to robi.

Wysoki Francuz odwrócił głowę. Musiał dosłyszeć śmiech, który wybijał się ponad głosami gości jedzących kolację w tej wytwornej sali. W brzmieniu swojego głosu zachowała bowiem coś z operowego kontraltu matki. Francuz uchwycił jej spojrzenie. Rozpoznanie nastąpiło w okamgnieniu — jakby ktoś roztrzaskał małą, grubą szybkę. Szpiegujesz mnie, n’est–ce pas*[2]? Odpłacę ci więc tym samym i dla odmiany będę szpiegował ciebie. I Esther momentalnie poczuła się naga, jakby jej wieczorowa, ciemnoniebieska suknia bez ramiączek rozpłynęła się we mgle, a popielata, jedwabna halka i takież pończochy zniknęły bez śladu. Natychmiast odwróciła twarz, na co matka zapytała:

— Co? Co się stało? — Obrzuciła salę surowym, pełnym niezadowolenia spojrzeniem, zdolnym niemal zmieść ze stołów szkło i porcelanę.

Esther wiedziała jednak, że on, ten czarujący on, wciąż jeszcze patrzył na nią, ona zaś nie chciała podnieść głowy. Nie, nie teraz, gdy udało jej się przyciągnąć jego uwagę. Spojrzeć na niego teraz byłoby zdecydowanie zbyt rażącą zachętą. „Okrążaj ich powoli, kochana”, radziła Bow.

Pani Flecker położyła swoją dłoń w białej rękawiczce na obciągniętym także białą rękawiczką nadgarstku córki.

— Nie masz przypadkiem choroby morskiej?

— Absolutnie nie, mamo. Na litość boską, przestań się martwić. Nie mogłabym czuć się lepiej.

Matka zmarszczyła brwi.

— Twoja twarz wygląda żółtawo. W takim stanie zupełnie przypominasz swojego ojca. Nie znałam w życiu nikogo, kto tik strasznie chorowałby na morzu jak on. Zwracał wszystko, co agadł, cokolwiek by to było.

— Na litość boską, mamo!

— Ostrygi, cielęca wątróbka, ser camembert, cały posiłek: od zupy do orzeszków. Mniam, mniam, mniam, con brio*[3], potem mniam, mniam, mniam allargando*[4], następnie: bach! Tutta la forza*[5].

— Mamo!!!

— Nie wiem, po co kucharze zadawali sobie trud, aby gotować dla niego, a kelnerzy, żeby mu podawać. Nie wiem, dlaczego w ogóle zadawał sobie trud, żeby jeść! Syzyfowa praca!

Esther spojrzała w dół na swoje na wpół zjedzone filets de boeuf perigourdine, raz jeszcze na matkę, po czym odłożyła widelec.

— Nie jesteś głodna? — zapytała zaskoczona matka. — Jeśli chcesz wyjść za mąż, musisz jeść! Rodney potrzebuje kobiety, a nie kija od szczotki!

— Prawdę powiedziawszy, mamo — odparła ostro Esther — to myślę, że mam już dosyć. Zabawne, jak opowiadanie o chorobie morskiej ojca może odebrać mi apetyt, nawet jeśli ty zmienisz je w partyturę muzyczną.

Matka Esther przechyliła się i postukała widelcem w talerz córki.

— Toż to cień wołowiny! — zawołała. — Jak można się tym najeść? Kiedy śpiewałam w Wiedniu, kazali mi jeść nadziewaną kapustę, sznycel i ciastka truskawkowe, i to wszystko na śniadanie! Twój głos, Mario, powtarzali, żeby twój głos wypełnił salę, musisz najpierw napełnić swój żołądek!

Niespodziewanie matka Esther położyła sobie dłoń na brzuchu i zaśpiewała L’alba separe delia luce l’ombra! Wykonała przy tym nadzwyczajny tryl, który sprawił, że kieliszki do wina firmy Lalique zadźwięczały nieprzyjemnie, a goście przy sąsiednich stolikach poderwali się na nogi, klaszcząc i uderzając trzonkami noży w świeżo wyprasowane obrusy.

— Brawo! Brawo!

Esther przewróciła oczami i z rezygnacją zakryła twarz dłonią.

— Mamo, dałaś mi słowo honoru, że nie będziesz tęga robić.

Matka siedziała znów na krześle. Unosiła do góry rękę, ukazując tym sposobem dokładnie wydepilowaną, choć nieco lśniącą pachę. Gestem takim oraz królewskim uśmiechem nagradzała tych spośród jej towarzyszy podróży, którzy od razu rozpoznali w niej Marię Wygryzwalską, wspaniałą Divę Divinsky, Polskiego Skowronka, kobietę, dla której słynny dietetyk sir John Boyd Orr „z radością” postanowił nauczyć się jeść polskie kluski. Nie musiał zadawać sobie trudu — matka Esther byłaby całkiem szczęśliwa, mogąc spałaszować i jego porcję.

— Widzisz, uwielbiają mnie — rzekła córce, ponownie kiwając ręką w stronę zachwyconej publiczności.

Wciąż jeszcze była piękna, zawsze taka będzie. Miała klasyczną słowiańską twarz o krótkim, prostym nosie, wystających kościach policzkowych i piwnych, lekko skośnych oczach. Kiedy rozczesała swoje popielatoblond włosy, nadal sięgały jej do pasa. Minęły już jednak czasy, gdy układała je w wymyślne sploty à la Fricka z Wagnerowskiego Pierścienia.

Owszem, była piękna, nie ulegało jednak wątpliwości, że należała do tych kobiet, które na łamach „Ladies’ Home Journal” dyskretnie określano mianem „dobrze zadbanych”. Całe lata pracy wymagającej iście herkulesowego oddechu, a także zamiłowanie do gotowanych ziemniaków, czekolady i wódki zmieniły ją w kobietę słusznych rozmiarów. Tak się złożyło, że jej rola Astrafiammante, Królowej Nocy w Czarodziejskim flecie, który grano w nowojorskiej Metropolitan Opera w 1914 roku, zrobiła ogromne wrażenie na amerykańskim „królu kolei” Thomasie Fleckerze. Jeszcze tego samego wieczora zaprosił ją na kolację, nazajutrz podarował brylant Schencka, a w tydzień później poślubił.

Z tego też powodu zawsze było ją stać na ubieranie się u najdroższych (i najbardziej schlebiających) krawców. Tego wieczora na przykład miała na sobie kreację projektu Pauline Trigere za pięćset dolarów, z kremowego jedwabiu o szerokich, miękko opadających klapach, dzięki którym jej biust wydawał się raczej dorodny niż monstrualny, zaś związane luźno w pasie plisy ukrywały fałdy tłuszczu na brzuchu.

W przeciwieństwie do matki Esther była ciemniejsza — ciemnooka i ciemnowłosa, choć letnie słońce zawsze wydobywało jasny odcień z jej włosów. Była też wyższa, miała proste, trójkątne plecy i wąskie biodra. Jedyne, co wyraźnie odziedziczyła po matce, to kanciasta twarz i wytworny, bujny biust. Natomiast takie przyjemności wieku młodzieńczego jak jazda na nartach, jazda konna czy pływanie jachtem dodały jej figurze i ruchom zwinności.

Esther wyglądała dzisiaj wyjątkowo ślicznie i wiedziała o tym. Na włosach uczesanych a la Joan Crawford miała błękitną, jedwabną opaskę z przypiętym kwiatem gardenii. Niebieska wieczorowa suknia z jedwabiu przylegała miękko do jej ciała. Z biżuterii miała na sobie jedynie (p»za, oczywiście, pierścionkiem zaręczynowym) brylantowo — szafirowe kolczyki i taki sam długi wisiorek kołyszący się jej na głębokim dekolcie.

Nie przestając rozglądać się po sali w poszukiwaniu tego, co mogło przykuć uwagę córki, matka Esther oświadczyła:

— W twoim wieku znałam już ośmiu książąt i dwóch diuków.

— Powinnaś więc była wyjść za jednego z nich.

— Nie mów głupstw! Wszyscy byli biedakami. Nie możesz zbudować dynastii, opierając się tylko na nie spłaconych długach hazardowych i wspomnieniach o luksusie. Poza tym twój ojciec starał się o mnie z taką determinacją i z pomocą tak wielu brylantów, że nie mogłam powiedzieć „nie”.

— Rodney też jest pełen determinacji. I także daje mi brylanty, no… szafiry.

Matka Esther zrobiła zniecierpliwioną minę i powiedziała:

— Tak, tak, Rodney to dobry chłopak. Jestem tego pewna. — Przetarła usta serwetką i przyjrzała się Esther uważnie. — Esther? Co się dzieje? Ty znów mrużysz oczy!

Esther potrząsnęła głową

— Chyba coś mi wpadło do oka.

— Chodź tutaj, odwróć głowę — zaniepokoiła się matka. — No chodź, pozwól mi spojrzeć. Zawsze byłam w tym dobra. Wyobraź sobie, pewnego razu w Covent Garden wyciągnęłam językiem rzęsę z oka Carusa.

— To obrzydliwe!

— Był mistrzem, jak mogłam uważać go za obrzydliwego?

— Miałam na myśli, obrzydliwe dla niego.

Matka Esther władczym gestem przywołała stewarda.

— Przynieś mi tutaj miseczkę z wodą. I kartę deserów, skoro już tu jesteś. Esther, powinnaś spróbować deseru waniliowego. Jesz tyle co dzięcioł.

— Wróbelek, mamo, nie dzięcioł. I naprawdę nie mam ochoty na deser. Najchętniej poszłabym prosto do sali klubowej i napiła się kremu miętowego.

— Kremu miętowego! — prychnęła matka pogardliwie. — To piją wariaci i duchowni! Tak czy inaczej, będziesz jednak musiała poczekać. Zjadłabym trochę winogron, a potem Sachertorte.

— Mówię szczerze, mamo. Wolałabym już przejść do sali klubowej.

Matka pozostała jednak niewzruszona.

— Esther–zawsze–cię–uczono–dobrych–manier — powiedziała, nie rozdzielając słów. — Zaczekasz.

Miseczkę z wodą już przyniesiono, matka mogła więc urządzić zaimprowizowane przedstawienie; zanurzyła koniuszek swojej serwetki w wodzie, chwyciła podbródek Esther i przekręciła jej głowę tak mocno, aby mogła patrzeć na oko z góry jak zstępująca Walkiria. Boże, pomyślała Esther, dlaczego ona ze wszystkiego musi robić operę. Równocześnie też, gdzieś ponad kołyszącym się kolczykiem matki, dostrzegła w przelocie, że ten wysoki Francuz cały czas przypatruje się jej, wręcz gapi się, mało tego — jeszcze się uśmiecha! Poczuła się bardziej naga niż przedtem. Teraz już wszyscy pozostali przyglądali się, ciekawi, co tez jej matka robi, wywijając tak bardzo rękami. To wtedy właśnie — ku przerażeniu Esther — wysoki Francuz wstał, przeprosił panie, z którymi tak dobrze się bawił, rzucił swoją serwetkę na stół 1 ruszył w ich kierunku.

— Mamo–o–o! — syknęła Esther.

Było już jednak za późno. Wysoki Francuz stał właśnie obok niej, jeszcze wyższy i bardziej wyrafinowany niż do tej pory — ręce elegancko założył do tyłu, na twarzy pojawił mu się skromny uśmiech.

Madame, mademoiselle, proszę o wybaczenie. To oczywiście wielka śmiałość z mojej strony tak się paniom narzucać — powiedział z mocnym francuskim akcentem — chciałbym jednak spytać, czy nie mógłbym w czymś pomóc.

Matka Esther przekręciła się w swoim krześle, a było to przedsięwzięcie tak wielkie i skomplikowane jak zmiana dekoracji w drugim akcie Il Trovatore, i wlepiła w niego wzrok. Wyraz jej twarzy był naprawdę godny uwagi; oczy na zmianę to zwężały się, to rozszerzały, jakby miała problemy ze skupieniem wzroku, a miękkie fałdy wokół ust zaczęły się niebezpiecznie nadymać.

— Nie sądzę, abyśmy zostali sobie przedstawieni — powiedziała.

— Sacha St–Pierre — powiedział wysoki Francuz, kłaniając się. — Pani zaś to oczywiście Maria Wygryzwalska–Flecker, legendarny, operowy kontralt. A także panna Esther Fłecker. Jestem zaszczycony.

— Pańska opieka nie jest nam potrzebna, dziękuję, monsieur — odrzekła, z trudem poskramiając swoje macierzyńskie uczucia.

Sacha St–Pierre skłonił się. Esther mogłaby przysiąc, że powstrzymywał uśmiech. Miała to szczególne wrażenie, że brakuje jej tchu, podobnie jak wtedy, gdy wdychała pyłek z tymotki czy podeszła zbyt blisko do koni.

— W takim razie — rzekł — przepraszam, że paniom przeszkodziłem.

— Pańskie przeprosiny zostały przyjęte — zahuczała matka. — Może pan wrócić do swoich… — rzuciła krótkowzroczne spojrzenie w kierunku jego stolika — escargots. (Jadł profiteroles.)

Niespodziewanie Sacha trzasnął obcasami, skłonił głowę i oznajmił:

La Superba jest dla mnie zbyt uprzejma.

I chociaż cały czas rozmawiał tylko z matką, ani na chwilę nie spuszczał wzroku z twarzy Esther. Ona natomiast czuła, że jej policzki robią się coraz czerwieńsze i strasznie chciała móc je teraz przypudrować, ale jednocześnie równie mocno pragnęła tego nie robić. Było z nią bardzo, bardzo źle! Nie próbuj walczyć z matką, wznosiła w myśli pełne desperacji błagania.

— Może mógłbym przysłać paniom jakiś drobiazg na dowód mojej skruchy — zaproponował — powiedzmy, pół butelki szampana do deseru?

— Nie jest to konieczne, dziękuję — powiedziała matka Esther, tym razem już trochę mniej ostrym tonem niż dotychczas. Pańskie przeprosiny całkowicie wystarczą.

Comme vous uoulez, madame*[6] — powiedział Sacha. — Mam’selle. — Skinął głową w stronę Esther i oddalił się.

Esther śledziła go wzrokiem, a jej policzki płonęły niczym pochodnie. Ktoś roześmiał się dwa czy trzy stoliki dalej, na co gwałtownie odwróciła głowę, niemal natychmiast gotowa wrzeszczeć.

Matka natomiast jadła swoje winogrona oraz Sachertorte, dotykając czasami warg serwetką i mówiła o Francji:

— Kraj barbarzyńców! Jeśli można oceniać kraj na podstawie publicznych toalet. Powinnaś zobaczyć Warszawę przed wojną! Całymi wieczorami przesiadywałam u Zwyna i śmiałam się! Cały świat się bawił!

— Nie musiałaś tak ostro grać swojej Wagnerowskiej roli, mamo. On tylko próbował pomóc.

— Pomóc? Myślałby kto! Znam się na tych uprzejmościach. — Fałdy wokół ust zatrzęsły się lekko.

— Mógł być przecież księciem, diukiem osy kimś takim, nie sądzisz? Z nazwiskiem Sacha St–Pierre, kto wie? — Esther wymówiła je z francuskim akcentem najlepiej jak umiała, z wibrującymi głoskami „r” w słowie „Piiierrrre”.

Matka pozostała niewzruszona.

— Cóż, jeżeli chcesz uważać go za księcia, to jest nim. Książę Różowych Koronek! Całego swojego majątku dorobił się, sprzedając modne, damskie gorsety, zwane La Nymphe.

.Bsther wytrzeszczyła oczy.

— Żartujesz! Skąd możesz to wiedzieć?

Matka wzruszyła ramionami.

— Rozmawiałam o nim z okrętowym inkasentem.

— Kiedy?

— Wczoraj wieczorem, gdy tylko wyruszyliśmy z Nowego Jorku.

— Ale dlaczego?

Matka obdarzyła córkę długim, stanowczym spojrzeniem.

— Dlatego że jestem twoją matką. Dlatego z tłumu tysiąca mężczyzn potrafię wyłowić tego jednego, za którym poszłabyś w ogień! Jesteś taka jak ciocia Nana, dokładnie taka sama! Masz fatalne szczęście do przygód z kupcami, tak jak ona. A książę Sacha St–Pierre zajmuje się handlem — wzięła głęboki oddech — i to nie zwykłym handlem, ale niestosownym handlem.

 

Wstały wreszcie od stołu, aby pod opieką drugiego oficera przejść przez masywne, wykonane z brązu drzwi restauracji w kierunku głównej sali klubowej, gdzie już trwał dancing. Matka Esther musiała na chwilkę usiąść z powodu zadyszki — jak to określiła. Royowie zaprosili ją do swojego towarzystwa (Harry Roy — szef orkiestry, jego żona — księżna Pearl, jedna z córek sir Charlesa „Radży” Brooke’a z Sarawak), co ją chwilowo tak pochłonęło, że z radością oddała Estłier w ręce drugiego oficera. Nazywał się Ferdinand Troisgros i był oszałamiająco przystojny, lecz miał tylko pięć stóp i cztery cale wzrostu (przy wzroście Esther pięć stóp, pięć cali), a tańczył sztywno, niezgrabnie jak manekin.

— To prawdziwy cud, że ten statek w ogóle nazwano Normandia — powiedział do Esther, usiłując trafić w rytm On The Beach At Bali Bali. Chcieli go nazwać Maurice Chevalier. Może sobie pani wyobrazić pływanie na statku pasażerskim o takiej nazwie? Śmialiby się z nas w każdym pandę. To tak, jakby Queen Mary nazwano… no nie wiem, Ba przykład… Doris Waters.

Esther uśmiechnęła się uprzejmie.

— Myślę, że ten statek jest po prostu piękny — odparła — i nie dbam o to, jak się nazywa.

Kolacja prawie dobiegała końca, goście zaczynali więc schodzić się do głównej sali klubowej. Pasażerowie znajdowali się o dwa dni drogi od Nowego Jorku i przez ten czas zdobyli już wprawę w chodzeniu po kołyszącym się pokładzie, byli więc w stanie tańczyć albo przynajmniej siedzieć i popalać niezbyt mocne cygara. Parkiet zalały tłumy gładkowłosych mężczyzn w białych krawatach i frakach oraz smukłych, bogatych kobiet ubranych w to, co humorystycznie zwano „wieczorowymi ramiączkami bez sukni”. Zapach cygar i perfum niczym dym kadzidła unosił się wokół złoconych kolumn i lamp w stylu art deco. Prawie całkowicie zasłaniał wysokie, pokryte kwiecistymi wzorami ściany i pozłacane freski, przedstawiające średniowieczne galeony.

Esther w przelocie dostrzegła spokojnego i małomównego Walta Disneya oraz Olivię Havilland, kobietę o pogodnym, jasnym spojrzeniu. Drugi oficer wskazał Esther Jej Królewską Wysokość Marię — Wielką Księżną Rosji, która, zdaniem panny Flecker, była niewysłowionym bezguściem. Esther właśnie nauczyła się słowa „niewysłowiony” i używała go bardzo często.

Okrętowa orkiestra swingowa Jean–Claude Fusee et Ses Feux D’Artifices, siedząc na niewielkim podwyższeniu w kształcie muszli, grała jazzową wersję Red Sails In The Sunset i When I’m With You. Sam Jean–Claude śpiewał natomiast coś, co brzmiało początkowo jak Easy Drew Wad Daisy Bow D.C., a okazało się mieć tę samą melodię, co Is It True What They Say About Ducie?

Esther właśnie uczyła drugiego oficera, jak przyzwoicie przeciąć wszerz parkiet, gdy zjawił się ten młody, około dwudziestopięcioletni, barczysty człowiek, o jasnych, sterczących włosach. Przerwał im, uderzając swoją białą rękawiczką w epolet drugiego oficera tak gwałtownie, jakby chciał mu go strącić.

— Witam. Ten taniec to chyba dżentelmeński „odbijany”! — przekrzykiwał muzykę.

Oui, monsieur*[7] — odrzekł drugi oficer.

— W takim razie odbijam, przepraszam pana! — krzyknął miody człowiek.

— Ależ oczywiście, monsieur — powiedział drugi oficer Troisgros, któremu wyraźnie ulżyło, że może pójść potańczyć z kimś bardziej statecznym.

— Kolejna jaszczurka, nic tylko same jaszczurki — stwierdziła Esther, gdy młody blondyn chwycił ją mocno i zgrabnie poprowadził w rytm All My Eggs In One Basket.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin