Zakończeniem jest śmierć (Death comes as the End) - Agatha Christie - Ebook.doc

(858 KB) Pobierz
Agatha Christie

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

 

 

ZAKOŃCZENIEM JEST ŚMIERĆ

  

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Profesor S.R.K. Glanville

  

   Drogi Stefanie

   To Ty podsunąłeś mi pomysł umieszczenia akcji powieści kryminalnej w starożytnym Egipcie i gdyby nie Twoja aktywna pomoc i zachęta, książka ta nigdy — by nie powstała.

   Chcę tu powiedzieć, jak bardzo podobała mi się literatura, którą mi pożyczyłeś, i podziękować Ci za cierpliwość, z jaką odpowiadałeś na wszystkie moje pytania, oraz za czas i fatygę. Wiesz już, jak wielką przyjemność sprawiło mi pisanie tej książki.

   Twoja oddana i wdzięczna przyjaciółka

  

 

  

  

 

 

 

 

 

 

 

Od Autorki

  

  

   Akcja tej książki rozgrywa się na zachodnim brzegu Nilu w Tebach w Egipcie około roku 2000 p.n.e. Zarówno miejsce, jak i czas akcji są przypadkowe. Każde inne miejsce w każdym innym czasie byłoby równie dobre, tak się jednak złożyło, że inspiracją do stworzenia bohaterów i intrygi stały się dwa czy trzy egipskie listy z czasów XI Dynastii, odnalezione około 20 lat temu w skalnym grobowcu naprzeciw Luksoru przez wyprawę do Egiptu z Metropolitan Museum z Nowego Jorku i przetłumaczone przez profesora Battiscombe Gunna dla muzealnego biuletynu.

   Czytelnika zainteresować może uwaga, że dziedziczenie służby ka — powszechna praktyka w starożytnej cywilizacji egipskiej — opierało się na podobnej zasadzie jak średniowieczne dziedziczenie fundacji kościelnej. Własność zapisywana była kapłanowi ka, w zamian za co obowiązany był on do zajmowania się grobowcem testatora i ofiarowywania darów za spokój duszy zmarłego z okazji różnych świąt.

   Określenia „brat” i „siostra” w tekstach egipskich zazwyczaj oznaczały „ukochany” lub „ukochana” i często używane były wymiennie z „mąż” i „żona”. Tak też są zastosowane w tej książce.

   Rolniczy kalendarz w starożytnym Egipcie, składający się z trzech pór roku liczących po cztery trzydziestodniowe miesiące i dodatkowo pięć przestępnych dni na końcu roku, był powszechnie stosowany. Rok rozpoczynał się, jak przypuszczamy, z chwilą napłynięcia do Egiptu fali powodziowej Nilu w trzecim tygodniu lipca, jednakże brak roku przestępnego spowodował jego opóźnienie na przestrzeni wieków, tak że za czasów naszej opowieści kalendarzowy Nowy Rok przypadał około sześciu miesięcy wcześniej niż początek roku rolniczego, tzn. w styczniu zamiast w lipcu. Aby oszczędzić czytelnikowi ciągłego przeliczania, daty użyte tutaj jako tytuły rozdziałów pochodzą z kalendarza rolniczego owych czasów, tzn. wylew — koniec lipca do końca listopada, zima — koniec listopada do końca marca i lato — koniec marca do końca lipca.

  

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

Drugi miesiąc wylewu — dzień dwudziesty

  

  

   Renisenb stała patrząc na Nil.

   Z oddali słyszała podniesione głosy braci, Jahmosego i Sobka, dyskutujących o tym, czy tamy potrzebują wzmocnienia czy nie. Sobek miał głos wysoki, a swoich poglądów dowodził z pewnością siebie. Głos Jahmosego był niski i mrukliwy, wyrażał wątpliwość i niepokój. Jahmose zawsze o wszystko się niepokoił. Był najstarszym synem i podczas pobytu ojca w północnych posiadłościach zarządzanie majątkiem spoczywało w jego rękach. Jahmose — mocno zbudowany, powolny i ostrożny — miał skłonność do wyszukiwania trudności tam, gdzie ich nie było. Brakowało mu pewności siebie i wesołości Sobka.

   Od wczesnego dzieciństwa Renisenb pamiętała swych braci sprzeczających się właśnie w taki sposób. Teraz nagle dało jej to poczucie bezpieczeństwa... Była znowu w domu. Tak, wróciła do domu...

   Jednakże, gdy spojrzała raz jeszcze na jasną, błyszczącą w słońcu rzekę, bunt i ból odezwały się ponownie. Khay, jej młody mąż, nie żył... Khay, z roześmianą twarzą i mocnymi ramionami. Khay był z Ozyrysem w Królestwie Zmarłych a ona, jego gorąco kochana żona, została sama. Spędzili razem osiem lat — przyszła do niego jako dziecko zaledwie — a teraz powróciła jako wdowa, z dzieckiem Khaya, Teti, do domu ojca. Nagle poczuła się, jakby nigdy go nie opuszczała. To było miłe uczucie. Zapomni o tych ośmiu latach — tak pełnych bezmyślnego szczęścia, tak rozdartych i zniszczonych stratą i bólem.

   Tak, zapomnieć, wyrzucić z pamięci. Stać się raz jeszcze Renisenb, córką Imhotepa, kapłana ka, bezmyślną, nieczułą dziewczyną. Miłość męża i brata była okrutna i zwodnicza przez swoją słodycz. Pamiętała mocne brązowe ramiona, roześmiane usta — teraz Khay był zmumifikowany, owinięty w bandaże, chroniony przez amulety w podróży poprzez zaświaty. Nie ma już na tym świecie Khay żeglującego Nilem i łowiącego ryby, śmiejącego się do słońca, podczas gdy ona wyciągnięta w łodzi z małą Teti na kolanach śmieje się do niego...

   „Nie będę o tym myśleć — postanowiła Renisenb. — To skończone! Jestem tutaj, w domu. Wszystko jest tak, jak było. Ja także będę taka jak dawniej. Będzie tak jak kiedyś. Teti już zapomniała. Śmieje się i bawi z innymi dziećmi”.

   Renisenb odwróciła się nagle i ruszyła w stronę domu mijając po drodze kilka objuczonych osłów prowadzonych ku brzegowi rzeki. Minęła składy zboża i szopy i przez bramę weszła na dziedziniec. Było to bardzo przyjemne miejsce, ze sztucznym jeziorem otoczonym kwitnącymi oleandrami, jaśminami i ocienionym sykomorami. Teti bawiła się tam teraz z innymi dziećmi, słychać było ich przenikliwe i czyste głosy. Dzieci wbiegały i wybiegały z małego pawilonu stojącego z jednej strony jeziora. Renisenb zauważyła, że Teti ciągnie za sobą drewnianego lwa, którego paszcza otwierała się i zamykała za pociągnięciem sznurka. Renisenb również, jako dziecko, kochała tę zabawkę. Pomyślała znowu z wdzięcznością: „Wróciłam do domu...”

   Nic się tu nie zmieniło, wszystko było jak dawniej. Tu życie płynęło bezpiecznie, stabilnie, niezmiennie.

   Wprawdzie Teti była teraz dzieckiem, a ona jedną z wielu matek w tym domu, ale istota rzeczy pozostała nie zmieniona.

   Piłka, którą bawiło się jedno z dzieci, potoczyła się do jej stóp, więc podniosła ją i odrzuciła ze śmiechem. Renisenb weszła na ganek z kolorowymi kolumnami, minęła dużą główną komnatę z barwnym fryzem przedstawiającym kwiaty lotosu i maki, i skierowała się w głąb domu, do pomieszczeń dla kobiet.

   Uszu jej dobiegły podniesione głosy, więc zatrzymała się znowu, rozkoszując się starymi, znajomymi dźwiękami. Satipy i Kait kłócą się jak zwykle! Dobrze pamiętała głos Satipy, wysoki, władczy i szydzący! Satipy była żoną jej brata, Jahmosego, wysoką, energiczną, hałaśliwą kobietą, przystojną w pewien ciężki, dominujący sposób. Wiecznie stanowiła prawa, tyranizowała służbę, znajdowała winę we wszystkim i siłą osobowości i obelg sprawiała, że wykonywano rzeczy niemożliwe. Każdy bał się jej języka i spieszył spełniać rozkazy. Sam Jahmose miał najwięcej podziwu dla swojej rezolutnej, silnej żony, chociaż pozwalał, aby i jego terroryzowała w sposób, który często złościł Renisenb.

   Czasem, w przerwach między piskliwymi zdaniami Satipy, słychać było spokojny, stanowczy głos Kait. Kait była przysadzistą, nieładną kobietą, żoną przystojnego, wesołego Sobka. Była oddana dzieciom i rzadko myślała czy mówiła o czymkolwiek innym. W codziennych kłótniach dotrzymywała pola bratowej za pomocą prostego fortelu, jakim było powtarzanie każdego zdania ze spokojną, niewzruszoną stanowczością. Nie okazywała ani zapału, ani pasji i nigdy nawet przez chwilę nie brała pod uwagę cudzych poglądów. Sobek był ogromnie przywiązany do swojej żony i rozmawiał z nią swobodnie o wszystkich sprawach wiedząc, że go wysłucha, doda otuchy i nie zapamięta niczego niepożądanego, ponieważ myśl jej nieustannie obracała się wokół jakiegoś problemu dotyczącego dzieci.

   — To, co mówisz, to zniewaga — wrzeszczała Satipy. — Gdyby Jahmose nie miał odwagi myszy, nie zniósłby tego ani przez chwilę! Kto tu rządzi, kiedy nie ma Imhotepa? Jahmose! I jako żona Jahmosego to ja powinnam mieć pierwsza prawo wybrać maty i poduszki. Ten czarny niewolnik z wdziękiem hipopotama powinien...

   Kait wtrąciła ciężkim, głębokim głosem:

   — Nie, nie, moja mała, nie zjadaj włosów laleczki. Popatrz, tu jest coś lepszego — cukierek — o, właśnie tak...

   — Co do ciebie, Kait, nie jesteś zbyt uprzejma, nawet nie słuchasz, co mówię, nie odpowiadasz, twoje maniery są skandaliczne.

   — Niebieskie poduszki zawsze były moje... O, spójrz na małą Ankh, próbuje chodzić...

   — Jesteś tak głupia jak twoje dzieci, Kait, i to ma swoją wymowę! Ale nie wykręcisz się z tego w ten sposób. Dopnę swego, mówię ci.

   Renisenb drgnęła na dźwięk cichych kroków za sobą. Odwróciła się z przestrachem i ujrzawszy stojącą za sobą Henet, doznała znajomego uczucia niechęci.

   Szczupłą twarz Henet wykrzywiał jak zwykle prawie służalczy uśmiech.

   — Myślisz, że niewiele się zmieniło, Renisenb — powiedziała. — Nie wiem, jak my wszyscy znosimy język Satipy! Oczywiście Kait może się odciąć. Niektórzy z nas nie są w tak szczęśliwym położeniu! Znam swoje miejsce, jak sądzę, i czuję wdzięczność dla twego ojca za to, że dał mi dom, jedzenie i ubranie. Ach, to dobry człowiek, twój ojciec. Zawsze starałam się robić, co do mnie należało. Ciągle pracuję, pomagam i nie oczekuję wdzięczności ani podzięki. Gdyby żyła twoja droga matka, wszystko byłoby inaczej. Ona mnie doceniała. Byłyśmy jak siostry! Była piękną kobietą. Cóż, spełniłam swój obowiązek i dotrzymałam danej jej obietnicy. „Opiekuj się dziećmi, Henet — powiedziała do mnie umierając. I byłam wierna danemu słowu. Służyłam wam wszystkim, owszem, i nigdy nie chciałam podziękowań. Ani o nic nie prosiłam, ani ich nie dostawałam! „To tylko stara Henet — mówili ludzie — ona się nie liczy”. Nikt się mną nie przejmuje. Bo i czemuż? Ja po prostu staram się być pomocna, to wszystko.

   Wśliznęła się jak węgorz pod ramię Renisenb i weszła do pokoju.

   — Co do poduszek, wybacz mi, Satipy, ale słyszałam przypadkiem, jak Sobek mówił...

   Renisenb odsunęła się. Jej dawna niechęć do Henet wezbrała nową falą. Śmieszne jak wszyscy nie lubili Henet! Jej skamlącego głosu, ciągłego użalania się nad sobą i często złośliwej przyjemności w podsycaniu sporów.

   „No cóż — pomyślała Renisenb — czemu nie? To zapewne jedyna przyjemność Henet. Jej życie musi być ponure”. To prawda, że harowała jak wół i że nikt nie był jej nigdy wdzięczny. Nie można było być wdzięcznym Henet — zwracała uwagę na swoje zasługi tak natarczywie, że ostudzała każdą wielkoduszną reakcję.

   Henet, pomyślała Renisenb, była jedną z tych osób, których losem jest być oddanym innym i nie mieć nikogo sobie oddanego. Z wyglądu była nieatrakcyjna, a przy tym głupia. Jednak zawsze wiedziała, co się dzieje. Jej bezgłośny sposób poruszania się, jej czujne uszy i ruchliwe, badawcze oczy sprawiały, że nic nie mogło pozostawać dla niej na długo sekretem. Czasami zatrzymywała swoje wiadomości dla siebie, a czasami chodziła od jednego do drugiego szepcząc i z oddali obserwowała z zachwytem rezultaty swojego donosicielstwa.

   Raz czy dwa wszyscy domownicy błagali Imhotepa, żeby pozbył się Henet, ale Imhotep nigdy nie chciał o tym słyszeć. Był chyba jedyną osobą, która ją lubiła, a ona odpłacała mu się za opiekę obrzydliwie przesadnym poświęceniem, które resztę rodziny przyprawiało o mdłości.

   Renisenb stała przez chwilę niepewnie, słuchając narastającego wrzasku bratowej podsycanego przez Henet, potem poszła powoli w stronę małego pokoju, gdzie siedziała jej babka Esa obsługiwana przez dwie czarne niewolnice. Zajęta była teraz przeglądaniem jakichś płóciennych ubiorów, które przed nią rozłożyły i karceniem ich w charakterystyczny, przyjazny sposób.

   Tak, wszystko było tak samo. Renisenb stała słuchając niezauważona. Stara Esa skurczyła się trochę, to wszystko. Ale jej głos był ten sam i mówiła to samo, prawie słowo w słowo to samo co dawniej, nim Renisenb opuściła dom osiem lat temu...

   Renisenb wymknęła się znowu. Ani staruszka, ani czarne niewolnice nie zauważyły jej. Przez chwilę zatrzymała się przy otwartych drzwiach kuchni. Zapach pieczonej kaczki, dużo śmiechu, rozmów i besztania naraz, góra warzyw czekająca na przygotowanie.

   Renisenb stała nieruchomo z półprzymkniętymi oczami. Ze swego miejsca słyszała wszystko, co działo się w domu. Różnorodny gwar kuchni, przenikliwy głos starej Esy, piskliwy Satipy, ledwie dosłyszalny, głębszy, stanowczy kontralt Kait. Wieża Babel kobiecych głosów — gwarzących, śmiejących się, narzekających, karcących, krzykliwych...

   I nagle Renisenb poczuła się przyduszona, osaczona przez tę nieustającą i wrzaskliwą kobiecość. Kobiety — hałaśliwe, krzykliwe kobiety! Dom pełen kobiet — nigdy nie spokojnych, nigdy nie cichych — ale gadatliwych, krzykliwych, mówiących mnóstwo rzeczy, zamiast je robić!

   I Khay — Khay cichy i czujny w swojej łodzi, skupiony i pochylony nad rybą, którą miał zamiar złowić...

   Żadnego trajkotania ani tej bezustannej, pracowitej krzątaniny.

   Renisenb wyszła szybko z domu w gorący, czysty bezruch. Ujrzała Sobka wracającego z pól, a w oddali Jahmosego idącego w stronę grobowca.

   Odwróciła się i ruszyła ścieżką w górę do wapiennej skały, gdzie znajdował się grobowiec.

   Gdy ojciec wyjeżdżał, obowiązki kapłana ka spoczywały na jego najstarszym synu. Kiedy Renisenb, wspinając się powoli stromą ścieżką dotarła na miejsce, Jahmose w małej, skalnej komnacie obok komnaty ofiarnej rozmawiał z Horim, prawą ręką ojca w interesach.

   Hori trzymał na kolanach zwój papirusu i pochylał się nad nim razem z Jahmosem.

   Obaj uśmiechnęli się do Renisenb, gdy weszła i usiadła obok nich w cieniu. Zawsze bardzo lubiła swego brata Jahmosego. Był delikatny i czuły dla niej i miał łagodne, miłe usposobienie. Także Hori zawsze traktował małą Renisenb z poważną uprzejmością i czasem naprawiał jej zabawki. Gdy wyjeżdżała, był poważnym, cichym młodzieńcem, miał wrażliwe, zręczne palce. Renisenb pomyślała, że choć wyglądał starzej, prawie wcale się nie zmienił. Poważny uśmiech, którym ją obdarzył, był dokładnie taki, jak zapamiętała.

   Jahmose i Hori mruczeli razem:

   — Siedemdziesiąt trzy buszle jęczmienia od młodszego Ipi...

   — Więc całość to dwieście trzydzieści orkiszu i sto dwadzieścia jęczmienia.

   — Tak, ale jest jeszcze cena drewna, a za zboże zapłacono w Perhaa olejem...

   Ich rozmowa toczyła się dalej. Renisenb siedziała sennie, zadowolona z pomruku męskich głosów w tle. Teraz Jahmose wstał i odszedł zwracając Horiemu rulon papirusu.

   Renisenb siedziała nadal w towarzyskim milczeniu. Dotknęła papirusu i spytała:

  — To od mojego ojca?

   Hori skinął głową.

   — Co pisze? — spytała ciekawie.

   Rozwinęła papirus i patrzyła na znaki nic nie znaczące dla jej nieuczonych oczu.

   Uśmiechając się lekko, Hori spojrzał jej przez ramię i przeczytał wodząc palcem. List ułożony był w kwiecistym stylu zawodowego pisarza z Herakleopolis.

  

   Sługa majątku, sługa ka, Imhotep, powiada: Niech stan wasz będzie taki jak tego, który żyje milion lat. Niech bóg Herishaf, pan Herakleopolis i wszyscy bogowie, którzy istnieją, będą wam pomocni. Niech bóg Ptah rozjaśni wasze serca, abyście żyli długo. Syn mówi do swej matki, sługa ka do swej matki Esy. Jak się czujesz w życiu swoim, bezpieczeństwie i zdrowiu? Do wszystkich domowników, jak się miewacie? Do mego syna Jahmosego, jak się miewasz w życiu swoim, bezpieczeństwie i zdrowiu? Zbierz jak najwięcej z mojej ziemi. Starajcie się najusilniej, ryjcie ziemię nosami w pracy waszej. Jeśli będziecie pracowici, wysławię was przed bogiem...

  

   Renisenb roześmiała się.

   — Biedny Jahmose! Pracuje wystarczająco ciężko.

   Napomnienia ojca przywiodły jego postać wyraźnie przed jej oczy: napuszony, trochę zrzędliwy sposób bycia, ciągłe napomnienia i instrukcje.

   Hori czytał dalej:

  

   Opiekujcie się dobrze moim synem, Ipy, słyszę że jest niezadowolony. Dopilnujcie, aby Satipy traktowała dobrze Henet. Pamiętajcie o tym. Nie zapomnijcie napisać o lnie i oleju. Pilnujcie produkcji mojego ziarna, pilnujcie wszystkiego co moje, gdyż będziecie za to odpowiedzialni. Jeśli moje ziemie zostaną zalane, biada tobie i Sobkowi.

  

   — Ojciec jest taki jak zawsze — powiedziała Renisenb zadowolona — zawsze myśli, że nic nie może być dobrze zrobione, kiedy jego tu nie ma.

   Zwinęła papirus i dodała miękko:

   — Wszystko jest dokładnie takie samo...

   Hori nie odpowiedział. Wyciągnął papirus i zaczął pisać. Renisenb obserwowała go leniwie przez chwilę. Czuła się zbyt zadowolona, żeby rozmawiać. Po chwili jednak powiedziała sennie:

   — Chciałabym wiedzieć, jak pisze się na papirusie. Dlaczego nie wszyscy się tego uczą?

   — To nie jest konieczne.

   — Być może nie jest konieczne, ale mogłoby być przyjemne.

   — Tak myślisz, Renisenb? Jakie by to miało znaczenie dla ciebie?

   Renisenb zastanowiła się i po chwili odparła powoli:

   — Doprawdy nie wiem, Hori.

   — Obecnie w dużym majątku, jak ten, potrzeba zaledwie kilku skrybów, ale przyjdzie dzień, kiedy w całym Egipcie będą armie skrybów.

   — To dobrze? — spytała Renisenb.

   Hori odrzekł powoli:

   — Nie jestem taki pewien.

   — Dlaczego nie jesteś pewien?

   — Ponieważ, Renisenb, tak prosto i bez wysiłku zapisuje się dziesięć buszli jęczmienia czy sto sztuk bydła, czy dziesięć pól orkiszu — rzecz napisana zacznie wydawać się prawdziwą i dlatego pisarz i skryba zaczną pogardzać ludźmi, którzy orzą pola, żną jęczmień i hodują bydło. A przecież pola i bydło są prawdziwe, nie są tylko znakami atramentu na papirusie. I gdyby wszystkie rejestry i wszystkie rulony papirusu zostały zniszczone, a wszyscy skrybowie rozpędzeni, ludzie, którzy ciężko pracują i zbierają plony, robiliby to nadal i Egipt ciągle by żył.

   Renisenb spojrzała na niego uważnie.

   — Rozumiem, co masz na myśli. Tylko rzeczy, które możesz zobaczyć, dotknąć i zjeść, są prawdziwe... Zapisane: „Mam dwieście czterdzieści buszli jęczmienia” nic nie oznacza, jeśli nie masz jęczmienia. Można pisać kłamstwa.

   Hori uśmiechnął się do jej poważnej twarzy. Renisenb nagle przypomniała:

   — Naprawiłeś mojego lwa, dawno temu, pamiętasz?

   — Tak, pamiętam, Renisenb.

   — Teraz Teti się nim bawi... To ten sam lew. — Przerwała, po czym dodała zwyczajnym tonem: — Gdy Khay odszedł do Ozyrysa, byłam bardzo smutna. Ale teraz wróciłam do domu i będę znowu szczęśliwa i zapomnę, ponieważ wszystko tutaj jest jak dawniej. Nic się nie zmieniło.

   — Naprawdę tak uważasz?

   Renisenb spojrzała na niego uważnie.

   — Co masz na myśli, Hori?

   — To, że zawsze jest jakaś zmiana. Osiem lat to osiem lat.

   — Tutaj nic się nie zmienia — odparła Renisenb z przekonaniem.

   — Może więc powinno się zmienić.

   — Nie, nie, chcę, żeby wszystko było tak samo!

   — Ale ty sama nie jesteś tą samą Renisenb, która odeszła z Khayem.

   — Ależ jestem! A jeśli nie, wkrótce znowu nią będę.

   Hori pokręcił głową.

   — Nie możesz się cofnąć, Renisenb. To jest jak te moje rachunki. Biorę pół i dodaję do tego ćwierć, a potem jedną dziesiątą i jedną dwudziestą czwartą — i na końcu, widzisz, jest zupełnie inna wielkość.

   — Ale ja jestem po prostu Renisenb.

   — Ale Renisenb dodaje coś do siebie nieustannie, więc staje się ciągle inną Renisenb!

   — Nie, nie, ty jesteś tym samym Horim.

   — Możesz tak myśleć, ale tak nie jest.

   — Tak, i Jahmose jest taki sam, zmartwiony i zaniepokojony, i Satipy tyranizuje go tak samo, i ona z Kait tak samo kłócą się o maty i koraliki, a teraz, gdy wrócę, będą śmiały się razem jak najlepsze przyjaciółki, i Henet ciągle skrada się i podsłuchuje i skamle o swoim poświęceniu, i moja babka wykłóca się ze służbą o jakieś płótna! Wszystko było tak samo, a teraz ojciec wróci do domu i będzie wielkie zamieszanie i powie: „Czemu nie zrobiliście tego?” i „Powinniście byli zrobić tamto”, i Jahmose będzie zmartwiony, a Sobek będzie się śmiał i będzie zuchwały, a ojciec będzie rozpieszczał Ipy, który ma szesnaście lat, tak samo jak rozpieszczał go, kiedy miał osiem, i wcale nic nie będzie inaczej! — przerwała zdyszana.

   Hori westchnął.

   — Nie rozumiesz, Renisenb. Jest zło, które przychodzi z zewnątrz, które atakuje tak, że cały świat to widzi, ale istnieje też zepsucie, które lęgnie się wewnątrz, którego nie widać. Rozwija się powoli, dzień po dniu, aż w końcu cały owoc jest zepsuty, przeżarty przez zarazę.

   Renisenb nie odrywała od niego wzroku. Mówił niemal nieobecnym głosem, jak gdyby nie do niej, lecz do siebie samego.

   — O czym ty myślisz, Hori? — zawołała nagle ostro. — Przestraszyłeś mnie.

   — Ja sam się boję.

   — Ale co masz na myśli? Co to za zło, o którym mówisz?

   Spojrzał na nią wtedy i nagle się roześmiał.

   — Zapomnij, co powiedziałem, Renisenb. Myślałem o zarazie, która atakuje zboże.

   Renisenb odetchnęła z ulgą.

   — Cieszę się. Myślałam... nie wiem, co myślałam.

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

Trzeci miesiąc wylewu — dzień czwarty

 

I

  

  

   Satipy mówiła do Jahmosego. Jej głos brzmiał wysoką, piskliwą nutą, rzadko zmieniającą barwę.

   — Mówię ci, musisz się postawić. Nigdy nie będziesz ceniony, jeśli się nie postawisz. Twój ojciec mówi, że to ma być zrobione i tamto ma być zrobione i czemu nie zrobiłeś czegoś tam. A ty słuchasz potulnie, odpowiadasz: „tak, tak” i tłumaczysz się z rzeczy, które według niego powinny były zostać zrobione, a które, jeden Bóg wie, są często zupełnie niemożliwe do zrobienia! Ojciec traktuje cię jak dziecko — jak nieodpowiedzialnego chłopca! Jakbyś był w wieku Ipy.

   Jahmose odparł spokojnie:

   — Mój ojciec nie traktuje mnie tak jak Ipy.

   — Rzeczywiście nie — Satipy podjęła następny temat z nową porcją jadu. — Zgłupiał na punkcie tego zepsutego dzieciucha! Dzień po dniu Ipy staje się coraz bardziej nieznośny. Zadziera nosa, w niczym nie pomaga i udaje, że wszystko, o co się go poprosi, jest dla niego za ciężkie! To skandal. A wszystko dlatego, że ojciec zawsze mu pobłaża i bierze jego stronę. Powinniście z Sobkiem twardo postawić tę sprawę.

   Jahmose wzruszył ramionami.

   — Na co się to przyda?

   — Doprowadzasz mnie do szału, Jahmose, to w twoim stylu! Nie masz odwagi. Jesteś potulny jak kobieta! Zgadzasz się natychmiast ze wszystkim, co powie twój ojciec!

   — Bardzo kocham mojego ojca.

   — Tak, i on to wykorzystuje! A więc dalej pokornie przyjmuj oskarżenia i usp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin