Hans Hellmut Kirst - Kamraci 01.doc

(1300 KB) Pobierz

Hans Hellmut Kirst

 

KAMRACI

 

Tom  1


Dwudziestego kwietnia 1961 roku szesnaście lat po ostatniej (na razie) wojnie w pewnym mieście zachodnioniemieckim (nazwijmy je Rheine-Bergen) znaleziono trupa mężczyzny. W toku śledztwa wstępnego stwierdzono, że śmierć na­stąpiła tego samego dnia od strzału w serce.

Z dalszych badań wynikało, że człowiek ów był już raz zarejestrowany jako zmarły, i to przed szesnastu laty, w roku 1945, w ostatnich dniach ostatniej (na razie) wojny.

Pewien człowiek, niejaki K. R., zebrał wszystkie szczegóły dotyczące tej sprawy, a tym samym materiał do niniejszej książki. To, co się stało, nazwijmy morderstwem popełnionym przez soli­darnych kamratów.

Poniżej opowiadane będą właśnie dzieje tego człowieka, który dwukrotnie zmarł urzędowo, oraz dzieje może jeszcze dziwniejszych skutków, jakie ta podwójna śmierć wywołała.

5


1. Co umarło, to winno być pogrzebane

   Kiedy Karlowi Schulzowi wydało się, że zobaczył człowieka, do którego śmierci się przyczynił, znowu zaczął padać deszcz.

W tejże chwili zabłysło oślepiająco jasno światło neonu jak wściekle syczący płomień. Dookoła Karla Schul­za był jeden rozedrgany blask, od którego aż oczy bolały. Mimo to Schulz spoglądał badawczo na twarz, która wyda­wała mu się znajoma.

Twarz ta była szara jak stary pergamin. Wąska, po­dłużna, jakby zżarta przez dręczące myśli lub głód, wy­glądała za szybą autobusu niemal jak widmo. Oczy spra­wiały wrażenie jam, w których czai się rozkład lub ta­jemnica, albo dławiąca, głucha pustka i nieskończona ciemność.

Ponownie mignęło jaskrawozielone światło neonu, który właśnie Schulz naprawiał, i omiotło chwiejną smugą oby­dwa słupki przy wjeździe do stacji benzynowej, rozświet­lając jednocześnie ostrym błyskiem wnętrze mizernego au­tobusu, w którym siedział człowiek o twarzy nieboszczyka.

Twarz za szybą autobusu, znajdującą się w odległości kilku metrów od Schulza, tę twarz, która zdawała się być twarzą nieboszczyka, przesłoniły teraz strumienie deszczu i upiornie ją zniekształciły. Wreszcie zatarła ją całkowicie osiadająca na szybach autobusu warstwa wody, brudu i pary wychodzącej przy oddechu z ust ludzi siedzących w wozie.

Schulz zamarł na swej drabinie. Nie poruszył się nawet wówczas, kiedy tuż obok niego wybuchł płomień i oświetlił wszystko dookoła upiornym, bezlitosnym blaskiem: wyce-


mentowaną przed słupkami u wjazdu nawierzchnię, jego dwóch pomocników, stojących z obojętnymi minami, i przypominający kształtem skrzynię, szaroczarny, ocieka­jący błotem i wodą autobus.

Potem zapadła na sekundę dręcząca ciemność.

          Krótkie spięcie — powiedział rzeczowo pracownik stacji benzynowej, nie ruszając się z miejsca. A po chwili zapytał, nie bez pewnej nadziei w głosie:

          Czyżby się coś stało, panie Schulz?

Schulz nie odpowiedział. Zaczął się powoli poruszać. Zła­żąc z drabiny, nie spuszczał oka z autobusu.


Szofer autobusu, Bennicken junior, wyszedł z toale­ty i zbliżał się wolnym, leniwym krokiem. — Czego się tak gapisz na mój autobus? — zapy­tał. — Chyba nie oczekujesz ode mnie, że zawsze będę podjeżdżał tu do ciebie jak do apelu?

Schulz potrząsnął z niechęcią głową i wziął od swojego pomocnika kartkę, na której wypisana była ilość litrów i cena. Z kartką w ręku wszedł do biura, nie spuszczając ani na chwilę oka z autobusu. Bennicken junior kroczył za nim, rozstawiając szeroko nogi, jak kowboj, który godzina­mi siedział w siodle. Jeśli idzie o sposób bycia, młodzie­niec ten wzorował się na filmach.

         Pozdrów ode mnie swego ojca — rzekł Schulz. — Mu­szę z nim pomówić. Jeśli to możliwe, niech jeszcze dziś do mnie zadzwoni. Sprawa jest pilna.

         Nie zamierzasz chyba poskarżyć się ojcu? — Młody Bennicken był zaniepokojony jak dziewica, która się lęka zbyt ostrego ataku. — Tego chyba nie zrobisz! Stary posie­kałby mnie na drobne kawałki.

         Mógłbyś się starać mówić o ojcu z większym respek­tem — rzekł Karl Schulz z wyrzutem.

         Łatwo ci gadać, ostatecznie to nie twój ojciec. Wiem tylko tyle: jeżeli będziesz go namawiał, żeby mi dał szkołę, posieka mnie na drobne kawałki. Przecież znam mojego


starego! Zgrabnie podszepnięte przez kolegę słówko znaczy u niego więcej niż Biblia.

          Spokojna głowa — rzekł Schulz, spoglądając przez ot­warte okno na autobus.

          No to doskonale! — zawołał Bennicken junior z ulgą. Wszystko można by jeszcze w życiu znieść, tylko nie za bardzo „tkliwą" opiekę ojcowską. — W takim razie wszys­tko w porządku. Wiedziałem zresztą, że można być ciebie pewnym. Nie na próżno mówią, że z tobą można konie kraść, a w razie potrzeby nawet i armaty.

          Dobrze, już dobrze! — bronił się skromnie Schulz. Pochwały, zwłaszcza zasłużone, nie uderzały mu do głowy. — Ale mógłbyś, gdybyś chciał, wyświadczyć mi pewną przysługę.

          Każdą — zapewnił go z miejsca Bennicken junior.

          W twoim autobusie siedzi z tyłu jakiś mężczyzna. Znasz go może przypadkiem? Siedzi przodem do kierunku jazdy, przy ostatnim oknie.

          Co mnie obchodzą moi pasażerowie płci męskiej. By­le tylko płacili i siedzieli cicho.

          A więc nie znasz tego człowieka? Nigdy go dotąd nie widziałeś?

 

        Chodzi o tę bladą twarz w tyle wozu? Chyba nie.

        Gdzie wsiadł?

        Nie mam pojęcia. Zapewne w Babenburgu. Zapłacił, i to mi wystarcza.

        Dokąd jedzie?

        Do Rheine-Bergen. A gdzież by indziej? Następnym i ostatnim przystankiem jest Rheine-Bergen. Targ bydlęcy. Tam ich wszystkich wyładowują. Ale jeżeli ten facet bardzo cię interesuje, mogę skontrolować mu bilet.

        Nie! — zawołał Schulz zdecydowanie, jak gdyby mu­siał się bronić przed grzechem śmiertelnym. — Tylko bez niepotrzebnego szumu i hałasu! Nic, co by mogło wzbudzić podejrzenia!

        Jeżeli cię ten facet tak bardzo interesuje, mogę go wymacać, oczywiście delikatnie.

        Wcale mnie nie interesuje! — Schulz próbował zacho­wać całkowitą obojętność. — Gdybyś jednak, mój mały,

9


mógł przypadkiem, zupełnie przypadkiem, wyniuchać, skąd ten człowiek jedzie, dokąd zdąża, jak się nazywa, co ze sobą wiezie, czy jedzie sam, czy z kimś, to mógłbyś mi to powiedzieć.

— Zrobione! — Młody Bennicken odegrał w duchu scenę z nowego filmu kowbojskiego: był gotów bronić prawa rewolwerem, na razie jednak miał zaryzykować tylko czujne spojrzenie. — Wezmę go sobie pod lupę. Nie bój się, żaden brytan nie zachowa się łagodniej ode mnie.

C

zy coś jest nie w porządku? — zapytała brata Ewa Schulz. — Wracasz dziś do domu o wiele wcześniej niż zazwyczaj.

— Przeszkadza ci to? — zapytał Schulz, udając bez­troskę.

Ewa zaprzeczyła gwałtownie i zapewniła, że jest wprost przeciwnie. Odłożyła na bok jego teczkę i zaczęła mu po­magać przy zdejmowaniu płaszcza. Robiła to nie bez czuło­ści. „Duży brat" opiekował się nią przecież, bronił jej — była mu nie tylko wdzięczna, kochała go.

Wbiegła przed bratem do łazienki. Szybko odsunęła na bok bieliznę damską, która wisiała na sznurze. Wiedziała, że gdy wchodził do ich wspólnego mieszkania, odczuwał palącą potrzebę umycia rąk. Czynił to nie tylko ze wzglę­dów higienicznych, lecz także przez wzgląd na subloka­tor kę.

Przy tego rodzaju przygotowaniach do odpoczynku na łonie rodziny Karl Schulz zwykł był pogwizdywać albo nu­cić pod nosem jakąś ludową piosenkę. Postawny Schulz był w gruncie rzeczy człowiekiem skromnym i prostym. Na ogół uważał życie za rzecz mało skomplikowaną, a ludzi za dobrych z natury. Zwłaszcza tych, którzy mieli poczucie koleżeństwa.

Tego wieczoru jednak przytulna atmosfera domowa zda­wała się nie usposabiać Karla Schulza do wesołości i pogo-


dy. Podczas gruntownego mycia rąk milczał jak automat muzyczny, do którego nikt nie wrzucił ani feniga.

Czy coś podobnego jest możliwe? — zapytywał same­go siebie. — Przecież ten, kto umarł, powinien nie żyć. Co by to było, gdyby było inaczej?

Co chciałeś przez to powiedzieć? — zapytała Ewa.

Tak sobie rozmyślam — rzekł Schulz wymijająco. — Ale to nic ważnego.

Siostra, trzymając w ręku ręcznik, przyglądała mu się zatroskana. Była prawie o dwadzieścia lat młodsza od bra­ta; przyszła na świat jak gdyby przypadkiem. Rodzice jej zginęli w ostatnich dniach wojny podczas bombardowania. W loterii totalnego wytrzebienia wyciągnęli jedną z licz­nych wygranych.

Jesteś dziś inny niż zwykle — powiedziała Ewa ostroż­nie. — Stało się coś?

Co się miało stać? — Karl Schulz usiłował zachowywać się z taką pewnością siebie, jakby był w betonowym schro­nie. — Prowadzę uregulowany tryb życia, skąd więc miały­by się brać niespodzianki? A w duchy nie wierzę!

Karl Schulz lubił uchodzić za człowieka z poczuciem hu­moru. Przykładał wagę do tego, aby mieć opinię solidnego optymisty. Był szczęśliwy, kiedy go ktoś uważał za dobre­go, wesołego kolegę. Był dzięki temu szczęśliwy właściwie zawsze, odkąd tylko zaczął myśleć, z wyjątkiem jednego może dnia w życiu. I akurat ten dzień próbuje teraz wtarg­nąć gwałtownie do jego pamięci.

              Powiedz mi, Ewo — zapytał — czy przez ostatnie pięt­
naście lat mocno się zmieniłem? Chodzi mi o wygląd ze­
wnętrzny.

                       O ile potrafię sięgnąć pamięcią, w ogóle nie — zape­wniła go Ewa z miejsca. — Dla mnie wyglądasz zawsze tak samo jak dawniej.

                       Uważasz więc, że twarz człowieka w ciągu lat zbytnio się nie zmienia? Kiedy na przykład spotykam starego kum­pla, poznaje mnie od razu, tak jak ja jego?

                       Bardzo możliwe — przytaknęła Ewa.

                       Oczywiście można się również mylić. — Schulz pod­niósł wskazujący palec prawej ręki jak profesor, który ma


obwieścić coś istotnego. — Ostatecznie szesnaście lat to diabelnie długo.

          Na pewno, mój drogi. — Ewa wyczuła instynktownie, że bratu bardzo zależy na tym zapewnieniu.

          Są ludzie do siebie podobni, można ich ze sobą po­mylić i wziąć jednego za drugiego, prawda? Są nawet określone typy, egzystujące, żeby tak rzec, seryjnie. Sły­szałaś coś o tym?

          Oczywiście! — przytaknęła Ewa ochoczo. — Słysza­łam i widziałam! Zwłaszcza wśród kobiet bywają takie, któ­re podobne są do siebie jak kopie. Nie er zęba ich daleko szukać.

          Oj, dziewczyno, dziewczyno! — Karl Schulz powie­dział to wesoło, gdyż na jakiś czas siostra odwróciła jego uwagę od dręczącego pytania. — Czy to ma być aluzja?

Zaprzeczyła z podejrzanym pośpiechem. Ale Schulz wie­dział: to była aluzja. Ewa niedwuznacznie miała na myśli Marlenę Sonnenberg, która mieszkała tu jako sublokator-ka. Widziała niewątpliwie w tej strojnej damie niebezpie­czeństwo dla harmonijnego współżycia rodzeństwa. Dla Karla natomiast Marlena Sonnenberg była miłym wypełnie­niem wolnego czasu i wolnych wieczorów, stanowiła coś w rodzaju ognia dla starego kominka.

Siostra nie powinna była interesować się tym. Miała do­piero lat osiemnaście, była na te sprawy za młoda, za dzie­cinna. Winna była odnosić się do dużego brata z respek­tem i tak też się odnosiła. Karl Schulz był tego absolutnie pewny. Jeżeli o niego chodzi, zastępował siostrze rodzinę, matkę i ojca. Przede wszystkim ojca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin