Hans Hellmut Kirst - Kultura 5 i czerwony poranek.doc

(1379 KB) Pobierz

Hans Hellmut Kirst

Kultura 5 i czerwony poranek


Pewien generał Dariusza, kiedy w walce poległ któryś z jego żołnierzy, mówił:

„Znowu o jedną sztukę bydła mniej".


M

ężczyzna zaśmiał się. Jego śmiech brzmiał głoś­no, trochę przeraźliwie. Wirował w wąskim ko­rytarzu piwnicy i zdawał się ginąć w nocy, jakby zduszony za krętymi zaułkami.

              To jest rozwiązanie! — rzekł mężczyzna niemal
uszczęśliwiony i znowu się roześmiał.

Z pojedynki znajdującej się w pobliżu wejścia wydoby­wały się bezradne przekleństwa. Zbliżały się szybkie, nie­spokojne kroki. Ktoś przywarł ciałem do drzwi, otworzył je i omal nie wypadł na korytarz. A więc nadzorca był zaalar­mowany — nie tylko jego spokój był zagrożony, ale także życzliwość jego mocodawców.

Mężczyzna w karcerze znów się roześmiał. I teraz w jego śmiechu dźwięczała prawdziwa wesołość. Zagłuszała bez trudu jęki dochodzące z celi obok.

              Co ci jest, Grunert? — zawołał spłoszony nadzorca.
Wyczuwało się w jego głosie szczery niepokój. Lubił więź­
niów, których miał pod swoim nadzorem, i nie chciał, aby
musieli znosić więcej, niż to było nakazane. — Czyś ty zwa­
riował?

Nawet to pytanie wypowiedział dozorca powierzonemu sobie koledze tonem zdradzającym prawdziwą troskę. Bo traktował swój urząd poważnie: ani Rosjanie, ani współ­więźniowie nie mogli sobie wymarzyć lepszego nadzorcy. Od dłuższego czasu pełnił tę funkcję w karcerze obozu jenieckiego 13-7-13. Tu miał nabrać rozumu i poprawić się szczególnie oporny, leniwy lub wręcz kryminalny element. I bardzo rzadko się zdarzało, aby więźniowie z tych cel trafiali prosto na cmentarz, albowiem gorliwy nadzorca

7


prawie zawsze w porę rozpoznawał niebezpieczny kryzys i meldował o nim. Uważał to za powód do dumy.

Śmiech Grunerta w każdym razie mocno go zaniepokoił. Jeszcze nigdy nikt się tutaj nie śmiałf Kto tu trafił, ten ję­czał, milczał, próbował go błagać albo nawet, co było cał­kiem bez sensu, wymyślał mu, ale jeszcze nikt nigdy się tu nie śmiał. Tutaj mógł się zdarzyć albo cud, albo szaleńs­two, przy czym to ostatnie zgodnie z doświadczeniem, by­ło o wiele bardziej prawdopodobne.

Nadzorca Krause uniósł lampę naftową. Jej światło pa­dało przez pręty kraty — ich cienie stawały się ostrzejsze i gęstsze, im bardziej światło zbliżało się do twarzy Gru­nerta. Nadzorca ujrzał życzliwą twarz i ten widok go prze­raził. Wydawało mu się, że widzi szydercze zadowolenie, wyzywającą, szatańską wesołość, która w alarmujący spo­sób podziałała na niego szokująco. Obawiał się najgor­szego.

          Oślepiasz mnie — rzekł Grunert z takim spokojem, że obawy i zdenerwowanie starego znowu się wzmogły. Cof­nął pospiesznie lampę i miał wrażenie, że sparzył sobie palce. Światło rzucało ostry blask na jego wykrzywioną twarz.

          Zmuszasz mnie do oglądania twojej gęby — rzekł Grunert. — Dlaczego chcesz remie za wszelką cenę roz­śmieszyć?

          Jesteś chory — Krause zmusił się, aby powiedzieć to ze spokojem. Jakby był starym lekarzem domowym, który dobrodusznie namawia dzieci, aby wzięły lekarstwo. Ale jego jaskrawo oświetlona twarz zdradzała niespokojną cie­kawość i z trudem hamowany lęk.

Grunert znów wybuchnął głośnym śmiechem, tak że Krause zadrżał z przerażenia. Pospiesznym ruchem skiero­wał blade światło lampy na liczne kraty w korytarzu, jakby szybko chciał się upewnić, że nie czyhają na niego niebez­pieczni, brutalni i gotowi na wszystko buntownicy. Ale inni więźniowie stali prawie nieruchomo w swych wąskich, be­tonowych skrzyniach, tak jak zawsze, przez całe tygodnie, czujnie i ze współczuciem przez niego nadzorowani. Nad­zorca Krause spoglądał na blade, wykrzywione, bezwolne,

8


obojętne twarze — ten widok go uspokoił, odetchnął z ulgą.

          Jesteś szczurem, Krause — powiedział Grunert niemal dobrodusznie. — Podgryzasz wszystko, co nie może cię kopnąć. Gotów jesteś żreć gówna, byle tylko przetrwać, i twierdzić przy tym, że ci smakuje.

          Jesteś chory, Grunert — odparł Krause powoli. Wy­dawał się szczerze zmartwiony. Bo nie lubił, by kolega, którego nadzorował, przedwcześnie umierał. Takie wyda­rzenie mogło prowadzić do mylnych wniosków, zwłaszcza kiedy chodziło o tak kontrowersyjnego osobnika, jakim był ten Grunert. Teraz wyglądało na to, że ów niepopraw­ny, buntowniczy chłop postradał zmysły: cztery tak zwane nacierania, trzy zimne kąpiele, pięć dni bez pożywienia

              chyba było tego za wiele. Śmiał się!

          Krause — rzekł teraz Grunert przyjaźnie. — Tylko nie myśl, że się tobą brzydzę.

          Przecież spełniam tylko swój obowiązek! — zawołał Krause natychmiast. Zawołał to błagalnym tonem głosu ko­goś, kto czuje się nie zrozumiany w sposób godzący w je­go honor. — Wszyscy powinniście wreszcie to zrozumieć. Poświęcam się dla was. Gdyby nie ja, ktoś inny zająłby to miejsce, ktoś, z kim nie byłoby żartów, jakiś sadysta, kry­minalista, prawdziwy urzędnik od wykonywania wyroków albo nawet były podoficer.

          Mój drogi Krause — rzekł teraz Grunert łagodniej.

              Nie twierdzę, że twój widok sprawia mi przyjemność,
ale że mnie bawi, to prawda. Dawniej brzydziłem się
szczurami. Potem nadszedł czas, kiedy im współczułem;
uważałem, że ciąży na nich klątwa Boga. Dziś jednak budzą
we mnie śmiech. Nawet zaciekłość, z jaką grzebią w od­
padkach, ma pewne cechy ludzkie. Swoje czynności wyko­
nują one z wewnętrznej potrzeby i robią to z rozkoszą;
słowem — czują się przy tym znakomicie. Czy nie jest to
śmiechu warte?

Krause na te słowa kilkakrotnie wzruszył ramionami. Po­tem ociężale, z troską pokręcił głową. Chyba sprawdziło się to, czego się obawiał. Niespokojny smutek przysłonił jego wodniste oczy. Opuścił rękę z lampą, następnie odwrócił

   9


się i poczłapał z powrotem. Jego cień był podobny do trzęsącego się worka.

Grunert zaśmiał się w ślad za nim. I ten śmiech Krause poczuł, jakby uderzył go w plecy, aż się potknął. Szybko zamknął za sobą drzwi, przekręcił dwukrotnie klucz. Spra­wdził jeszcze zamknięcie. Wszystko było w porządku, więc uśmiechnął się zadowolony.

Krause poszedł do swojej budki, która również znajdo­wała się w piwnicy mieszczącej cele. Gorliwie i wytrwale zaczął kręcić korbką zdezelowanego telefonu polowego, pochodzącego z Wielkiej Rzeszy. Wydobywały się z niego chrapliwe, skrzeczące i skrzypiące szmery. Po pewnym czasie odezwał się telefonista dyżurujący we wspólnym punkcie łączności radzieckiej i niemieckiej komendantury obozowej. Krause zażądał połączenia z lazaretem, z dyżur­ną siostrą, z naczelnym lekarzem.

Odezwał się głos kobiecy, który starał się być rzeczowy. Jego niskie brzmienie było jednak irytująco łagodne: ko­bieta jakby śpiewała, trochę z rozmarzeniem, trochę z uczuciem, tak jak śpiewa się pieśni ludowe w ciepłe wie­czory. Krause zaczął szybko meldować.

W niewiele minut później przed Krausem wyłoniła się z ciemności nocy przysadzista postać. Oczekiwał lekarki przed wejściem, stojąc niemal na baczność. Trzymał teraz dwie lampy w lekko rozpostartych rękach. Światło padało na małą, wyprostowaną postać. Okazało się teraz, że tylko dlatego wydawała się przysadzista, iż ubrana była w zbyt obszerny mundur. Mocno zaciśnięty pas jakby rozdzielał ją na dwie części. Z lewej strony dyndał pistolet.

— Czy rzeczywiście chodzi o tego Grunerta? — zapytała kobieta; z jej głosu przebijała lekka nieufność. Wydawało się, że meldunek, jaki przyjęła, uznała za niewiarygodny. Ale nie przejęła się tym. Wierzyła zawsze z zasady tylko w to, co mogła zobaczyć, czego mogła dotknąć, powąchać. No i oczywiście w to, co powiedział Lenin i co napisała „Prawda".

Miała na imię Katerina, a ogólnie nazywano ją Katja, bo tak było prościej, nie ze względu na pieszczotliwe brzmie­nie. Ani Rosjanom, ani tym bardziej niemieckim jeńcom

10


wojennym nie wpadłoby do głowy nazywać pieszczotliwie tę rubasznie zachowującą się kobietę. Przy tym ona sama nigdy nie starała się zachowywać po męsku. Kto jednak się z nią zetknął, natrafiał na trzeźwą rzeczowość. Każdego tra­ktowała tak, jakby musiała postawić mu diagnozę. I nie by­ło w obozie ani jednego jeńca, którego by nie widziała całkiem nagiego. Nauczyła się patrzeć na mężczyzn jak na butelki, na które należy nakleić etykiety.

         Tak jest! — rzekł Krause. — Chodzi o tego Grunerta. Powiedział to z gorliwą służbistością, ale jednocześnie rze­czowo, i sądził, że nie poczynił najmniejszej próby spoufa-lenia się. Stał wyprężony jak struna. — Ten sam Grunert, który na rozkaz radzieckiego komendanta miał być pod­dany szczególnemu traktowaniu i osadzony w pojedynce. A teraz się śmieje!

         A co go tak śmieszy? — zapytała lekarka.

Krause wzruszył ramionami. — Sam się nad tym zastana­wiam — odparł. — Ten Grunert już wielokrotnie zachowy­wał się agresywnie i obraźliwie wobec Rosjan. Wyśmiewał ich sztandar i codzienne apele. Zapewne chciał impono­wać kolegom i zostać niemieckim komendantem obozu. Ten Grunert zawsze był nieobliczalny; nic dziwnego, że wreszcie dostał świra.

              Przecież on nie ma się z czego śmiać! — rzekła lekar­
ka z przekonaniem. Energicznym ruchem wzięła lampę
i poszła przodem.

Krause wyprzedził ją szybko. Otworzył drzwi wejściowe, następnie piwnicę, w której znajdowały się cele. Pospie­szył przodem, wymachując lampą.

Grunert szczerzył zęby, wyraźnie podekscytowany, jak gdyby ujrzał świętego Mikołaja, który zbliża się do niego, ciągnąc za sobą wór pełen prezentów. Uczepił się kur­czowo krat, tak że widać było wyraźnie kości palców. Po­tem szeroko otworzył usta, jakby chciał, by go słyszano na milę.

              Heil Moskwo, towarzyszko! — zawołał głośno.
— Niech żyje wielka rewolucja bolszewicka, wielki Zwią­
zek Socjalistycznych Republik Radzieckich i ich wspaniały
wódz Stalin!


Lekarka jakby zesztywniała, Krause znieruchomiał. Za­marł słaby, żałosny jęk, który rozlegał się z jednej z cel w głębi wąskiego korytarza. Potem w zimnej śmierdzącej piwnicy zaległa przytłaczająca cisza. Krause szeroko otwo­rzył usta.

          On chyba naprawdę nie jest normalny — wykrztusiła lekarka z trudem. Nabrała głęboko powietrza i dodała o wiele mocniejszym niż przedtem głosem: — Pójdzie do lazaretu!

          Zawsze był niebezpieczny — rzekł Krause bezgłoś­nie; przypominał podekscytowane dziecko, które potajem­nie podziwia czyjś barbarzyński wyczyn. — Ale teraz chy­ba naprawdę dostał bzika i stał się jeszcze bardziej niebez­pieczny, niż był dotychczas. Można się po nim wszystkiego spodziewać!


J

a tego nie zrobiłem — twierdził uparcie jeniec i spoglądał czujnie na niemieckiego komendanta obozu, Kriegera. Miał smętną, zmarszczoną twarz. Jego kaprawe oczy żebrały o łaskę, ale jednocześ­nie zdawały się wiedzieć, że nie ma co liczyć na litość.

Karl-Heinz Krieger odwrócił się leniwie do mężczyzny, który stał za nim. Ten spokojnie uniósł rękę, jakby wy­ciągał ją na powitanie. Potem uderzył krótko i mocno w twarz jeńca, która drgnęła i w jednej chwili pokryła się bladością.

          Ta świnia — rzekł Krieger — to złodziej. — Powie­dział to ze spokojem rybaka, który ogląda oczka sieci. — A ponieważ okradał własnych kolegów, jest szczególnie podłym złodziejem.

          I tchórzem — dodał przysadzisty mężczyzna. I ponow­nie uderzył w drgającą twarz jeńca. Czynił to wyraźnie bez nienawiści i wściekłości; przypominał rzeźnika, który ćwiartuje cielaka.

          Nie ukradłem chleba — skomlała twarz jeńca. Rozglą­dał się szukając pomocy, ale nie ujrzał nic poza deskami,


papierami, nędznym umeblowaniem, brudnym oknem i grubymi, topornymi drzwiami, za którymi świat jakby przestał istnieć.

Krieger uśmiechnął się do Pratzkego, który był jego adiutantem, a zarazem szefem policji obozowej. Był to uśmiech zdradzający człowieka wyrozumiałego. Jakby przepełniało go poczucie wyższości i wiedza na temat spraw ostatecznych: wśród tych spraw śmierć człowieka znaczyła dla niego niewiele więcej niż opadły jesienny liść.

          A więc jesteś świnią — rzekł Karl-Heinz Krieger nie­mal łagodnie. Pratzke skinął potakująco, położył władczo dłoń na prawym ramieniu jeńca. Temu pod ciężarem jak­by ugięły się kolana, zatoczył się.

          Okradałeś kolegów i jesteś tchórzem, bo boisz się do tego przyznać. Stanowisz tym samym zagrożenie dla po­rządku, bez którego nie moglibyśmy egzystować; zerwa­łeś więź koleżeństwa, która prowadzi do tego porządku. Czy wiesz, co się u nas robi z taką świnią?

          Szlachtuje się ją — rzekł Pratzke z gotowością.

          Jestem niewinny! — wykrzyknął jeniec, twarz wykrzy­wiła mu się groteskowo i zsiniała. Pratzke plasnął go w twarz dłonią i zdawało się, że chce ją tam zostawić. Kie­dy ją cofnął, trysnęła krew. Jeniec zatoczył się do przodu, opadł na brudną podłogę i tam pozostał.

          Niewiele potrafi znieść — rzekł Pratzke, jak gdyby się usprawiedliwiał. — Nie podoba mi się to. W końcu tu nie jest sanatorium, tu trzeba wziąć dupę w troki i prze­trwać. Tchórzy nam nie potrzeba.

Peter Pratzke był niezwykle silnym mężczyzną i niemal cierpiał, kiedy trafiał na zbyt małą wydolność mięśni prze­ciwnika, uważał to za niegodne jego osoby. Stałe obcowa­nie z tymi skomlącymi, tchórzliwymi, słabymi, mikrymi ło­trzykami jakby degradowało jego prawdziwą wartość. Cierpiał na myśl, że jest tu zatrudniony znacznie poniżej swojego poziomu. W takich okolicznościach nie mógł roz­winąć swych zdrowych zawodowych ambicji; a przecież już w szkole był zawsze pilnym i gorliwym uczniem, wzo­rem dla innych.

13


Na znak Kriegera Pratzke znów przystąpił do akcji. Po­wlókł jeńca po deskach lewą ręką, niemal leniwie, w stro­nę otwartych drzwi do komórki. Zostawił go tam i wrócił. Wytarł ręce o bluzę munduru. Skrzywił się przy tym nie­zadowolony, jakby mu kazano zjeść śledzia posypanego cukrem.

              Niech podpisze zwykłe oświadczenie — rzekł Krie-
ger. Nie miał ochoty dłużej oglądać mrukliwej, pełnej wy­
rzutu twarzy swego najbliższego współpracownika. Pratz­
ke aż się palił do działania — być może teraz nadarzała się
okazja, by zmobilizować swoje siły. Krieger zamyślony pa­
trzył przez brudne szyby na bladoszare niebo, które skła­
dało się jakby z rozciągniętych mokrych płacht; w powie­
trzu wisiało niebezpieczeństwo — czuł to w kościach.

Adiutant i funkcjonariusz policji wziął kartkę papieru le­żącą przed komendantem. Chociaż dobrze znał jej treść, przeczytał ją uważnie raz jeszcze. Peter Pratzke przykładał dużą wagę do tego, by zawsze sprawiać wrażenie, że jest w porządku — przynajmniej w obecności przełożonych.

Niniejszym przyznaję się, że wielokrotnie okradałem ko­legów, kradłem im żywność, a zwłaszcza chleb. Przyrze­kam, że to się nigdy więcej nie powtórzy, i gotów jestem przyjąć każdą pokutę, jaką koledzy na mnie nałożą.

              To ohydne — rzekł Karl-Heinz Krieger, nie przestając
spoglądać w niebo. — Powoli ogarnia mnie obrzydzenie,
że musimy zajmować się takimi sprawami. Ale w końcu
ponosimy odpowiedzialność za pięć tysięcy kolegów, mu­
simy ich bronić. Wszelkimi środkami.

Pratzke skinął głową. Jego szeroka twarz wiejskiego chłopaka, która tak często sprawiała dobroduszne wraże­nie, wydawała się okazywać żywe zainteresowanie. Ale w bladych oczach malowała się obojętność, a za nią czaiła się utajona wściekłość. Znał aż nazbyt dobrze tego rodzaju oświadczenia i usprawiedliwienia. Znał na pamięć po­szczególne sformułowania i sam zbyt często je powtarzał, żeby ich nie mieć po dziurki w nosie.

              Niestety, trzeba te pozornie drobne banały jak naj­
częściej powtarzać — rzekł Krieger. A powiedział to wyzy-

14


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin