Hans Hellmut Kirst - Pan Bóg śpi na Mazurach.doc

(1503 KB) Pobierz

HANS
HELLMUT

KIRST

Pan Bóg śpi

na

Mazurach


OD TŁUMACZA

Będąc jako tłumacz niewolnikiem autora, mam jednak z nim pewne
osobiste porachunki. Wcale też z nich nie rezygnuję. Wynikają one
z tego, że kiedy pracowałem nad przekładem tej powieści, nie zawsze
mogłem się z autorem zgodzić. Nadto wymaga ona, oprócz nielicz-
nych przypisów, pewnych, jak mi się zdaje, dość istotnych wyjaśnień,
omówień.

Tytuł tej książki, Pan Bóg śpi na Mazurach, ma swoją dwukrotnie
powtarzającą się wykładnię. Zacytuję pełniejszą z tych dwóch, niemal
identycznych wersji. Oto mówi jeden z bohaterów: „Jest nad nami
błogosławieństwo krainy, w której pozwolono nam żyć. To najpięk-
niejszy skrawek ziemi na świecie. Jeszcze nie zniszczony, jeszcze wszys-
tko, co się tu znajduje, to czysta natura. Kiedy Bóg idzie odpoczywać,
kiedy chce spać, wierzę, że przychodzi do nas, żeby spać tutaj. Jeśli
Bóg zechce spać, będzie sypiał u nas, na Mazurach". Żeby było wszyst-
ko jasne: słowa te padają latem 1933 roku. Czy w pełni oddają ówczes-
ną rzeczywistość? I tak, i nie. Tak, bo nawet dziś, pół wieku później,
mówi się o Mazurach podobnie, kiedy się patrzy na jeziora, kiedy się
wejdzie w las. A jednak już wtedy tak zaprezentowany wizerunek
Mazur nie mógłby być przyjęty bezkrytycznie.

Sama powieściowa wioska Maule, najbliższa jej okolica mogły być
jeszcze nieskażone cywilizacją, mogły urzekać czystą przyrodą. Zna-
leźć by można więcej takich zakątków, ale przecież do tej krainy wkro-
czył XX wiek z uprzemysłowieniem, nikłym wprawdzie, zalążkowym,
ale rzeczywistym, z wojną, która latem 1914 roku spopieliła ogromne
jej połacie, z epizodem plebiscytowym 1920 roku, który przyniósł zda-
rzenia dramatyczne. W mazurskich miasteczkach czerwieniły się mury
koszarowych kompleksów; wśród pól, lasów i jezior rozciągały się

5


poligony, które użytkowała i armia cesarskich Niemiec, i Reichswehra
republiki.

A może jednak kłócę się z autorem niepotrzebnie? No bo, jeśli i dziś
krasa tej ziemi budzi zachwyty tak wielu... Skoro sam jestem nią zau-
roczony od lat, po dziś dzień.

Może i w tej powieści, jak to przecież bywa, jak jest zawsze z wize-
runkiem czasów i miejsc niegdysiejszych, w przywoływaniu pamięci lat
i okolic młodości, jak to jest prawie z wszystkim, co za nami, prze-
szłość jawi się i tu w kształcie oczyszczonym, wysublimowanym i wyi-
dealizowanym. Przecież, żeby przy mazurskim temacie tylko pozostać,
najświetniejszy spośród niemieckojęzycznych piewców tej ziemi, Ernst
Wiechert, też nieustannie ulegał owej regule i podporządkowywał się
jej. Najwięksi polscy pisarze, poeci, żeby sięgnąć i na nasze podwórko,
również przez taki pryzmat patrzyli i tak widzieli krainy swojej młodo-
ści.

Hans Hellmut Kirst akcję tej swojej powieści ulokował w mazur-
skiej wiosce Maule, o godzinę jazdy koleją odległej od stolicy powiatu,
Olsztyna. To jawna nieścisłość. Otóż żadna miejscowość ówczesnego
powiatu olsztyńskiego nie była odległa tak daleko od tego miasta, by
trzeba było tam jechać godzinę.

Olsztyn był nie tylko stolicą powiatu warmińskiego, ale i stolicą
rejencji, która obejmowała i powiaty mazurskie. Dlaczego autor od-
szedł od realiów w tej materii? Gdyby tylko w tej, w ogóle można
byłoby zrezygnować z jakiejkolwiek polemiki. Dość odległy od rea-
liów, chwilami niemal groteskowy, co niezwykle ważne, jest wątek
historyczno-polityczny. Rok 1933 to pora zakorzenienia się NSDAP
również na Mazurach i Warmii. A więc i w powieściowej wiosce Mau-
le. Historia dowodzi, że wesołe to nie było.

Groteskowa jest otóż próba okpienia groźnego, prężnego ruchu
narodowosocjalistycznego, zwycięskiego w Niemczech w owym 1933
roku, brutalnego i bezwzględnego. Próba ta zakończyła się niepowo-
dzeniem, gdyż po prostu powieść się nie mogła. Hitlerowcy nie tolero-

6


wali takich zabaw. No i w Maulach znaleźli się przy okazji tacy,
którzy wykorzystali szansę, jaką im osobiście przyniósł hitleryzm.
Wszędzie dookoła wielu było takich.

Groteskowa deformacja to jednak jakby specyficzna metoda auto-
ra. Spotkać się z nią można i w znanej jego trylogii 08-15, która
przecież zrobiła wielką karierę, bo została przetłumaczona na kilkana-
ście języków (w tym na polski), a ponadto była adaptowana na potrze-
by filmu. Można spotkać groteskę w Fabryce oficerów, również znanej
polskiemu czytelnikowi.

Głęboka niechęć Kirsta do hitleryzmu i hitlerowców, uwidaczniają-
ca się w tych oraz w innych jego powieściach, jest oczywista, a sposób
rozliczania się specyficzny. Może Kirst chciał ukazać w ten sposób, że
wiele zwykłych, szarych ludzi nie zdawało sobie sprawy z istoty hit-
leryzmu? Ze straszliwego zagrożenia, jakie zawierał i roznosił od same-
go początku? Ze skrajnej totalności owego totalitaryzmu?

To fakt, że wielu nie doceniało hitleryzmu, że jeszcze więcej dało się
wziąć na lep populistycznego, nacjonalistycznego, a przecież, zwłasz-
cza na początku, pseudosocjalistycznego oraz wszelkiego innego szta-
fażu. Dla większej jasności można tu posłużyć się uproszczoną syntezą
zawartą w słowach innego z bohaterów tej właśnie powieści Kirsta:
„Cały ten narodowy socjalizm (...) nie jest to coś dla junkrów, raczej
coś pożytecznego dla starych żołnierzy, a i dla robotników też tam
zbywa wiele różności. To właśnie socjalizm..."

Pamiętajmy, że słowa te padają latem 1933 roku, a potem, po „nocy
długich noży", po późniejszych (ale i wcześniejszych ugodach z wiel-
kim kapitałem i junkrami-obszarnikami, czego przecież nie rozgłasza-
ło się szeroko) nawet szczątkowa nadzieja na socjalistyczne elementy
w faszyzmie hitlerowskim stała się iluzją. Został tylko przymiotnik
„socjalistyczna" w samej nazwie NSDAP.

Wspomniałem, że wśród społeczeństwa niemieckiego udręczonego
kryzysem zaczął funkcjonować populistyczny magnes. Nacjonalizm
nigdy nie był Niemcom obcy. Niemcy poszli za Hitlerem. To prawda,
że niejeden obejrzał się i zorientował dopiero wówczas, kiedy już było
za późno i kiedy był już wtłoczony w karny szereg. Kiedy, bywało
chcąc nie chcąc, niemal każdy, kto żył w strasznej Trzeciej Rzeszy, stał
się uczestnikiem, udziałowcem tego ruchu i systemu. Oczywiście, także

7


masowo, chcąc! Hitleryzm nie dawał się okpić. Wessał przecież dzie-
siątki milionów swoimi metodami, demagogią, wykorzystywaniem róż-
nych uprzedzeń, pretensji i ciągot. Ogłupianiem. Ale i terrorem. Nieje-
den obejrzał się dopiero w obliczu klęsk albo finałowego pogromu. Są
i tacy, którzy nie obejrzeli się po dziś dzień.

Do Bożego snu w mazurskiej krainie nawiązuje Kirst w jednym
z akapitów kończących powieść. Warto przytoczyć te słowa w tym
właśnie miejscu. Mówi jeden z bohaterów powieści: „Będziemy żyli
tak, jak to było zawsze w Maulach". Drugi odpowiada: „Nie będzie-
my już mogli tak żyć. Teraz przestałem już wierzyć, że Bóg uśmiecha
się do nas. Robiliśmy rzeczy, które go zagniewały. Już niedługo bę-
dziemy za to pokutować. Wiem, że Bóg nie sypia już tutaj. Pewnego
zaś dnia również i nam nie będzie już wolno spać na lej ukochanej
ziemi". No tak. Powieść swoją Kirst pisał na początku lat pięćdziesią-
tych.

Tłumacząc tę powieść Kirsta dla polskiego czytelnika pozostawi-
łem, z niewielkimi wyjątkami, niemieckojęzyczną nomenklaturę, jaka
obowiązywała w NSDAP. Nie sądzę bowiem, by przekładanie jej na
polski było celowe. Dlatego pozostawiłem w niemieckim brzemieniu
takie tytuły, jak: Parteigenosse i Kreisleiter, i Ortsgruppenleiter oraz
kilka innych. Celowo pisane jednak są w tekście przekładu małą literą.
Inna możliwość, według mnie, nie istnieje.

* * *

Hans Hellmut Kirst a Ernst Wiechert — to kolejna sprawa warta
choćby krótkiego omówienia. Są w tej powieści Kirsta nawiązania do
Wiecherta. Zarówno w szczątkowych wprawdzie, ale przecież wyraź-
nie wiechertowskich opisach przyrody, jak i w pewnym podobieńst-
wie postaci. Leberecht jest podobny do pana von Balka z Dzieci
Jerominów będącego swoistą apoteozą dobrotliwego, strzegącego da-
wnego porządku, życzliwego uzależnionym odeń ludziom, paternali-
stycznego obszarnika. To typowa postać dla powieści Wiecherta.

8


Frycio Grzesz z kolei bliski jest Gogunowi, również z Dzieci Jeromi-
nów.

Pokrewieństwo obydwu autorów ujawnia się w boleśnie wręcz
ogromnym sentymencie do dawnych czasów, w których ludzkie życie
harmonizowało z przyrodą.

Ernst Wiechert jednak uczciwie kwituje etniczną odrębność Mazu-
rów. Hans Hellmut Kirst nie robi tego. Ludzie z Mauli noszą polskie
nazwiska, ale są „rdzennymi Prusakami". Są „wiernymi Niemcami".
Oczywiście żadne nazwisko, zwłaszcza na Warmii i Mazurach (choć
nie tylko tam), niczego nie przesądza. Szczególnie już w 1933 roku,
a także kiedy przychodziło spojrzeć na ten problem przez pryzmat
matematycznego wyniku plebiscytu, czy też ostatniego spisu ludności,
były wioski, w których ludność mogła formalnie uchodzić za „rdzen-
nie pruską", ale Wiechert widział jednak tę sprawę inaczej, pełniej
i uczciwiej. I jeszcze jedno, niejako na marginesie: do tego, że czarne
charaktery noszą za często, jak na nasz gust, polskie nazwiska, od
dawna przyzwyczaja nas literatura całego niemal świata. Również
film.

Ernst Wiechert i Hans Hellmut Kirst. Czy można ich porówny-
wać? Sądzę, że nie trzeba. Co jednak mają wspólnego? To, że Wie-
chert urodził się w Piersławku pod Mrągowem, a Kirst w Ostródzie.
Ale nie tylko to było dla mnie zaskoczeniem. Otóż Ernst Wiechert
osiadł swego czasu w Ambach nad Jeziorem Starnberskim (Starnber-
gersee) w Górnej Bawarii. Tam tworzył. Oto nad tym samym Jezio-
rem Starnberskim, w Feldafing, zamieszkał Hans Hellmut Kirst. Je-
zioro Starnberskie, jego obrzeża, to okolica pisarzy wielkich i po-
mniejszych.

Po tym wszystkim, co napisałem, Czytelnik zechce może zapytać,
czy trud przekładu podjąłem z przekonaniem, że książka ta warta
będzie przeczytania. Odpowiem tak. Tę książkę warto, a nawet trzeba
przeczytać.

Jej najważniejszy wątek ma przecież wymiar uniwersalny. Chociaż

9


akcja jej mogłaby rozgrywać się w innej wiosce, w całkiem innej dziel-
nicy Trzeciej Rzeszy, to że autor umieścił ją w okolicy zapamiętanej
z lat swojej młodości i dobrze znanej paru już pokoleniom czytelników
polskich, na pewno będzie dla nich zachętą.

Można i warto przekonać się więc, jak wygląda literackie wejrzenie
autora na określone miejsce na mapie i na dość istotny fragment stra-
szliwej przecież epoki.

Wielowątkowość tej powieści, będącej dziełem autora poczytnego,
to dodatkowy argument przemawiający za tym, by jej nie zlekceważyć.

T. O.


              Będziesz milczeć, Friedo powiedział zwalisty męż-
czyzna siedzący przy śniadaniu na tarasie. — Gadanie zmar-
łych nie wskrzesi. Zostawmy go w spokoju, żebyśmy sami mo-
gli tutaj w spokoju żyć. Zrozumiałaś mnie?

              Nie nazywam się Frieda — powiedziała kobieta przykuc-
nięta naprzeciw niego na brzeżku krzesła. — Na imię mi El-
frieda.

Zwalisty mężczyzna skrzywił twarz i zaśmiał się bezgłośnie.
Nagarnął widelcem jajecznicę i uniósł do szeroko rozwartych
ust. Nie zakrztusił się, tyle że ustało rytmiczne kolebanie jego
brzucha. Żuł ze smakiem, a jednocześnie przypatrywał się nie-
mal tkliwie leżącej przed nim na stole wędzonej szynce.

           Zrozumiałaś mnie? — zapytał mężczyzna powtórnie.
Kobieta nie odpowiedziała, po krótkiej przerwie dorzucił więc
z lekkim naciskiem: — Elfriedo?

           Czego właściwie, Leberecht, chcesz ode mnie? — spytała
kobieta. — Nie zrobiłeś tego! Byłeś ze mną w ogrodzie, kiedy
to się stało.

           Ponieważ byłem z tobą w ogrodzie — powiedział otyły
mężczyzna uważnie krojąc wędzoną szynkę — możesz śmiało
mówić mi Johann. — Johann Leberecht zerknął na nią i uniósł
w jej stronę gruby, różowy płat szynki.

           Sam możesz jeść swoje świnie — odparła Elfrieda Mate-
rna i odchyliła się.

Zwalisty mężczyzna znowu zaśmiał się bezgłośnie. — Cała
wioska wyżera mi spiżarnie. Z biegiem czasu przywykłem do

11


tego, że napycham wszystkie żołądki w Maulach. Certować się
nie musisz.

           A czy certowałam się kiedykolwiek? — zapytała kobieta
i ogarnęła go wzrokiem.

           Nie — rzekł Johann Leberecht, majątkarz, a jego błysz-
czące oczy zwęziły się, jakby oślepione porannym słońcem.

              Wtenczas, w ogrodzie, także nie.

              Ani wtenczas — potwierdziła twardo Elfrieda Materna.

              Oni rozłupywali mu czaszkę, a ja byłam z tobą w ogrodzie.
Leberecht skinął z powagą wpatrując się badawczo w. połys-
kujące tłuszczem kiełbasy, które leżały przed nim w misce.

           Tak to jest — powiedział. — Ktoś kocha, ktoś inny
umiera, jeden śpi, drugi zapija się do nieprzytomności, a wszy-
stko to dzieje się w tej samej sekundzie. Rozkroił kawałek
kiełbasy i rzucił dożycy, która mechanicznie rozdziawiła pasz-
czę. — Wczoraj zarzynałem cielę. A krowa, której ten cielak
był, w tym samym czasie stała latując się na podwórzu i po-
zwalała się pokrywać.

           Nie jesteśmy zwierzętami.

           Nie — powiedział przeciągle Leberecht. — Ludźmi jes-
teśmy. A to często jest gorsze.

Popatrzył ponad zastawionym stołem, omijając wzrokiem
Elfriedę, w głąb ogrodu, gdzie poranne słońce wysuszało noc-
ną rosę. Na rozległych polach stało zboże, kłosy zaś miało
ciężkie. Lasy wiły się wokół pól na kształt wieńców. Była to
przestronna i zasobna okolica. Raziło ją upałem słońce.

           Żyjemy w ostatnim pozostawionym ludziom zakątku ra-
ju — rzekł. — Musimy go dla siebie zachować.

           To ma być raj? — zapytała opryskliwie Materna. —
Przecież to jaskinia morderców!

Otyły mężczyzna popatrzył na nią przeciągle i badawczo,
a w jego oczach pojawił się ledwie dostrzegalny smutek.

              Elfriedo — powiedział — tutaj wzrosłaś. Tutaj się uro-
dziłaś, zdaje się, że w dziewięćset piątym, przed dwudziestoma
ośmioma laty. Twój, ale i mój świat tu się zaczyna i tu się też
kończy; dochodzi, jeśli już sięgnąć bardzo daleko, najwyżej do

12


Olsztyna. To nasz świat, Elfriedo. Tu pragniemy żyć w spoko-
ju.

           Iz całym tym spokojem zabijacie ludzi!

         ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin