Beagle Peter Soyer - Pieśń oberżysty.pdf

(1143 KB) Pobierz
Beagle Peter Soyer - Piesn ober
Peter S. Beagle
Pieśń Oberżysty (The Innkeeper’s Song)
Przekład Łukasz Nicpan
Data wydania oryginalnego 1993
Data wydania polskiego 1996
Przyjechały trzy damy o słońca zachodzie: jedna była brązowa jak piernik na
miodzie, druga czarna, o kroku szerokim żeglarza, trzecia blada jak księżyc, gdy za
dnia się zdarza.
Białaska ze szmaragdem pierścionek nosiła, lisa na srebrnym sznurku brązowa
wodziła, a czarna miała laskę z różanego drzewa w której, przysięgam państwu,
mieczyk się podziewa.
Zajęły moją izbę, drzwi ryglem zaparły, ser i baraninę do cna mi wyżarły, śpiewki
takie śpiewały, że co jedna obca, po wino posyłały stajennego chłopca.
Raz kłótnię było słychać, dwakroć płacz żałosny – ich śmiechy się po całej okolicy
niosły, sufit trząsł się i tynki ze ścian się sypały, a lis mi zjadł gołębie, tylko dwa
zostały.
Odjechały o wschodzie, wyniosły się z ciszka, białaska jak królowa, czarniawa jak
mniszka, brązowa wznosząc trele śpiewu radosnego, a ja muszę nowego szukać
stajennego.
Dla Padmy Hejmadi nareszcie i na zawsze Gdybyśmy byli tylko przyjaciółmi,
kolegami po piórze, w tym samym języku i kraju w restauracji na obrusie
 
nabazgranym, dayenu - i tego byłoby dosyć - dayenu. Ale myśmy naprawdę sobie
poślubieni I to jest największa łaska, jaka znam.
 
Prolog
Dawno temu w pewnym kraju na południu była nad rzeką wieś. Jej mieszkańcy
uprawiali kukurydzę, kartofle, pewną odmianę zielononiebieskiej kapusty oraz pnącą
roślinę sraczkowatej barwy, której owoce smakowały jednak lepiej niż to zapowiadał
ich wygląd. W czasie deszczu przeciekały tam wszystkie dachy (z niektórych wprost
się lało), dzieci rosły przeważnie chude - w przeciwieństwie do krów i świń - lecz
nikt w tej wiosce nie cierpiał prawdziwego głodu. Pod ręką mieszkali piekarz i
młynarz, a czasu wolnego miano w sam raz tyle, by się skłócić w tylko dwa odrębne
kościoły. Kora pewnego drzewa rosnącego jedynie w tamtych stronach, dodana do
herbaty, spędzała gorączkę, odarta zaś i utłuczona na proszek służyła do wyrobu
barwnika koloru zielonego cienia. We wsi tej mieszkali pewien chłopiec i pewna
dziewczyna, którzy przyszli na świat w odstępie zaledwie kilku kwadransów, kochali
się od dziecka i zamierzali się pobrać na wiosnę w roku swych osiemnastych urodzin.
Tego jednak roku deszcze padały wyjątkowo długo, wiosna się spóźniała, a rzekę skuł
lód, co za pamięci najstarszych ludzi zdarzyło się wcześniej tylko raz. Toteż, gdy
wreszcie nastały cieplejsze dni, zakochani wybrali się na mostek poniżej młyna, gdzie
nie byli już od blisko pół roku. Mrużąc oczy w popołudniowym słońcu rozmawiali o
rzemiośle tkackim, którego uczył się chłopiec, oraz o tym, kogo nie zaproszą na
swoje wesele. Wtedy to właśnie dziewczyna wpadła do rzeki. Złamała się pod jej
ciężarem przegniła od zimowych deszczy poręcz barierki, o którą się opierała
roześmiana narzeczona, i biedaczka wpadła do wody. Udało jej się jeszcze
zaczerpnąć tchu, ale krzyknąć już nie zdążyła. Tylko nieliczni mieszkańcy wsi umieli
pływać, w ich liczbie ów chłopiec. Skoczył do wody, zanim nad powierzchnią
ukazała się głowa jego ukochanej. Dziewczyna objęła go ramieniem, po raz ostatni
przytuliła policzek do jego policzka - i rozdzieliła ich niesiona bystrym prądem kłoda.
Kiedy dopłynął do brzegu, nie zobaczył już swojej miłej. Rzeka pochłonęła ją równie
łatwo jak kamyki, które rzucali do niej z mostu, całe życie temu. Kto żyw wziął
udział w poszukiwaniach. Mężczyźni zepchnęli na wodę czółna i dłubanki i
odpychając się żerdziami od dna przez cały dzień krążyli po rzece jak żałobne ważki.
Kobiety przeciągały wzdłuż brzegów sieci rybackie, a wszyscy z wyjątkiem
niemowląt rozchlapywali wodę na płyciznach powtarzając znane każdemu zaklęcia
służące do przywoływania topielców. Nie znaleziono jednak dziewczyny i po zmroku
wrócono do domów. Tylko chłopiec został nad rzeką, zbyt otępiały z rozpaczy, by
 
odczuwać zimno, zbyt oślepiony łzami, by dostrzec, że zrobiło się ciemno. Płakał i
płakał, aż zostały z niego tylko drżenie, lament i jakieś ciche pytające skamlenie,
które nie ucichło nawet wtedy, gdy nieborak usnął w końcu w sękatych objęciach
korzeni drzewa. Chciał umrzeć, a że był przemoczony i słaby jak noworodek w
nocnej wichurze, jego pragnienie mogłoby istotnie ziścić się przed świtem, gdyby po
wschodzie księżyca nie rozległ się niezwykły śpiew. Do dziś dnia najstarsi ludzie we
wsi, których pra-pra-dziadowie spali owej nocy w przytulnych kołyskach, opowiadają
o tym śpiewie tak, jakby ich samych obudził. Nie było we wsi nikogo, kto nie
zerwałby się wówczas ze snu i nie podbiegł zdumiony do drzwi - choć niewielu tylko
ośmieliło się przestąpić próg - upierano się jednak później długo, że każdy słyszał
inną melodię i z innej dobiegającą strony. Pierwszy, wedle zgodnej opinii, obudził się
szewczyk, przekonany w półśnie między snem a jawą, że to skóry dwóch kozłów
bagiennych, które jego ojciec rozwiesił i oskrobywał poprzedniego dnia, śpiewają w
szopie garbarni jakieś zachwycająco piękne kołysanki. Szarpnął starego za ramię i
garbarz zaklinał się potem, że zerwawszy się z posłania usłyszał głosy zmarłej żony i
brata przeklinające go na wyprzódki jak awanturujący się pod oknem podpici
żołnierze. Pewnego pasterza obudził na wzgórzu za wsią nie ryk atakującego
sheknatha, ale szydercze i krnąbrne pobekiwania jego stada. Piekarza obudził nie
żaden w ogóle dźwięk, ale kręcący w nosie słodki zapach, jakiego nigdy wcześniej
nie wydzielały gliniane piece. Kowalowi, który cierpiał na bezsenność, zdawało się,
że słyszy upiornych Księżycowych Łowców przybywających po niego na koniach ze
świńskimi ryjami i wykrzykujących jego imię głosami wygłodniałych dzieci.
Natomiast tkaczce, nauczycielce chłopca, przyśnił się wzór, jakiego wcześniej nie
byłaby sobie nawet w stanie wyobrazić. Nie budząc się podeszła do krosna i aż
do świtu tkała z zamkniętymi oczami, błogo uśmiechnięta. Opowiadano ponadto, że
małe dzieci, które jeszcze nie umiały mówić, siadały w kołyskach i wołały coś
tęsknie w nieznanych językach, dojarki i gęsiarki pospieszały na spotkania z
kochankami, zwiedzione nawoływaniem, dobiegającym z oplecionych winoroślą
altan, a cichy rynek wypełniły tłumy wirujących niezdarnie na zadnich łapach
posiwiałych borsuków. Na niebie świeciły tamtej nocy nie oglądane wcześniej
gwiazdy, co pamiętają wszyscy, nawet ci, których wtedy nie było jeszcze na świecie.
A chłopiec? Co z chłopcem płaczącym przez sen, marznącym nad rzeką? No cóż,
obudził biedaka i dodał mu otuchy śmiech zmarłej kochanki. Zadźwięczał tak blisko,
że policzek młodzieńca, gdy się ocknął i usiadł, był jeszcze ciepły od jej oddechu.
 
Obudziwszy się, chłopiec zobaczył coś, czego nikt poza nim nie widział, bo nikt nie
był tak głupi, żeby patrzeć: czarną kobietę na koniu. Koń stał w rzece, po stawy
skokowe w niosącej śnieżne bryły bystrej wodzie i najwyraźniej nie wydawał się tym
zachwycony, ale czarna kobieta bez trudu osadzała go na miejscu. Chłopiec ujrzał ją z
tak bliska, że mógł rozpoznać strój dzikich wojowników z górzystej krainy na
południowym zachodzie: spódniczkę i sztylpy ze skóry, tak twarde, że nie imało się
ich ostrze miecza. Nieznajoma nie nosiła jednak żadnego oręża, nie licząc laski
wiszącej u łęku siodła. Twarz miała szeroką, o wydatnych kościach policzkowych,
zwężającą się ku podbródkowi, oczy złociste jak odblask księżyca na wodzie. To ona
śpiewała. Tyle o niej wiadomo; co wszakże naprawdę śpiewała i jak brzmiał jej głos,
tego mieszkańcy wsi nie ośmielają się wyjawić. W każdym razie dorośli, dzieci
bowiem do tej pory wykrzykują podczas zabaw wyliczankę, którą nazywają “Piosnką
Czarnej Damy”. Za jej śpiewanie obrywają lanie od rodziców, jeśli ci usłyszą. Słowa
owej rymowanki są takie:
Ciemno-widno, niebo-skała, Gąsienica, motyl, pała, Ślepy trup w mogile leży,
Kto chce znaleźć mnie, niech bieży...
Dzisiaj wierszyk wydaje się, oczywiście, nonsensowny, ale wtedy tak chyba nie
brzmiał, bo oto na oczach chłopca woda wokół kolan konia wygładziła się i
znieruchomiała jak lustro sadzawki w bezwietrzny letni dzień, a księżyc płynął wśród
wzburzonej rzeki niczym talerzowaty cichy liść grążela. I nagle z tego drugiego
księżyca wychynęła ukochana chłopca, martwa topielica. Stanęła przed czarną
kobietą z ociekającymi wodą włosami i patrzyła na nią szeroko otwartymi
niewidzącymi oczyma, jeszcze mrocznymi od rzecznej ciemności. Czarna niewiasta
nie przestając śpiewać pochyliła się w siodle, zdjęła z palca wskazującego pierścień i
wsunęła go na palec wskazujący martwej dziewczyny. Ledwo zaś to uczyniła, w
oczach topielicy obudziło się zdumienie, a wtedy chłopiec ją poznał i wykrzyknął jej
imię. Zmarła zdawała się go jednak nie słyszeć; wyciągnęła ręce do czarnej
amazonki, a ta podniosła ją i posadziła za sobą na koniu. Chłopiec wołał i wołał (żyje
dziś w tamtych stronach nazwany jego imieniem mały brunatnozielony ptaszek,
którego rozpaczliwy krzyk rozdziera ciszę nocy narzekaniem przypominającym
brzmienie słów: “Lukasso! Lukasso!”), lecz zyskał tylko jedno przeciągłe spojrzenie
czarnej kobiety, która następnie zwróciła wierzchowca ku przeciwległemu brzegowi
rzeki. Chłopiec próbował je gonić, ale był tak osłabiony, że upadł, a gdy się
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin