Norton_Andre_-_Wladca_Gromu_(SCAN-dal_781).rtf

(342 KB) Pobierz

Andre Norton

 

 

Władca gromu

 

Przekład: Małgorzata Kowalik

Tytuł oryginału: Lord of Thunder


Rozdział 1

 

Czerwony łańcuch gór, rudziejący pod tchnieniem nadchodzącej Wielkiej Suszy, przecinał z północy na wschód lawendowe niebo Arzoru. Już w godzinę po brzasku powiewy suchego wiatru zapowiadały skwamy dzień. Jechać można było jeszcze jakieś dwie, może trzy, godziny w rosnącej spiekocie, a potem trzeba było szukać kryjówki, by przetrwać piekło południa.

Punkt łącznościowy nie był zbyt daleko. Hosteen Storm wydał bezgłośne polecenie i młody, mocno zbudowany ogier pokłusował na przełaj przez wysokie, żółte trawy, sięgające nóg jeźdźca. Od czasu do czasu wśród zarośli mignęło błękitne runo frawna–marudera, który pozostawał w tyle za pasącym się stadem. Zbliżali się do rzeki. W czasie Wielkiej Suszy żadne zwierzę nie oddaliłoby się więcej niż na pól dnia drogi od wody.

On sam, pozostając o tej porze tak długo wśród wzgórz, postąpił dość nieroztropnie. Jedna z dwu manierek przytroczonych do derki, która służyła mu za siodło, od wczorajszego ranka była zupełnie pusta, a w drugiej została może szklanka wody. Norbisowie, myśliwskie szczepy rdzennych mieszkańców planety, wiedzieli o źródłach ukrytych w wąwozach, ale ich położenie było tajemnicą plemienną.

Być może, zdarzało się, że tubylcy dzielili się tą wiedzą z jakimś, szczególnie zaufanym, osadnikiem. Może Logan… - Hosteen lekko zmarszczył brwi na myśl o swoim, urodzonym na Arzorze, przyrodnim bracie.

Pół planetarnego roku wcześniej Storm, weteran wojny z Xikami, zwolniony ze służby w siłach Konfederacji, wylądował na Arzorze jako bezdomny wygnaniec. Ostatnia bitwa galaktycznej wojny zmieniła Ziemię w siną radioaktywną pustynię. Nie miał wtedy pojęcia o istnieniu Logana ani o tym, że Brad Quade, ojciec Logana, mógł być dla niego kimś więcej niż wrogiem, któremu zaprzysiągł zemstę.

W końcu jednak przysięga, którą wymógł na Hosteenie przepełniony nienawiścią dziadek, nie uczyniła z niego mordercy. Złamał ją w ostatniej chwili i w zamian otrzymał to, czego bardzo potrzebował: nowe korzenie, dom i bliskich. Szczęśliwe zakończenia rzadko jednak są trwałe - teraz to wiedział. To, co czuł w tej chwili, było raczej rozdrażnieniem niż rozczarowaniem. Storm trafił do domu, do którego dopasował się tak łatwo, jak szlifowany turkus dopasowuje się do srebrnej oprawy w klejnotach Nawajów. Za to inny kamień z tej samej ozdoby w ciągu ostatnich paru miesięcy bardzo się obluzował.

Dla większości osadników codzienne obowiązki w rejonie Pogranicza były wystarczająco ciężkie. Trzeba było polować na jorisy - niebezpieczne gady, pilnować stad przed napadami dzikich plemion Nitra i na sto innych sposobów stawiać czoła niebezpieczeństwom, a nawet śmierci. Dla Logana było to jednak za mało. Jakiś gryzący niepokój kazał mu porzucać nie skończoną pracę, szukać obozu Norbisów i przyłączać się do ich polowań albo po prostu włóczyć się samotnie wśród wzgórz.

Kątem oka dostrzegł jakiś ciemny punkt na niebie. Spieczone usta złożyły się do gwizdu, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Czarny punkt obniżał spiralnie lot.

Ogier zatrzymał się, chociaż jeździec nie wydał żadnego rozkazu. Baku, wielki orzeł afrykański, nadleciał z łopotem skrzydeł i przysiadł na poprzeczce, specjalnie dla niego zamocowanej na siodle Hosteena. Ptak odwrócił głowę i jasne, przyjazne oko spojrzało na Storma. Przez chwilę zastygli tak w doskonałej harmonii.

Więź między człowiekiem i ptakiem była dziełem naukowców. Wybrano i wytrenowano człowieka. Wyhodowano i wytresowano ptaka. Stworzono z nich nie tylko doskonale zgrany zespół, ale i groźną, działającą bezbłędnie broń. Wróg przestał istnieć, naukowcy zamienili się w pył, a więź nadal trwała - tak samo silna na Arzorze, jak na tych planetach, na których działała niegdyś bojowo-dywersyjna drużyna Mistrza Zwierząt.

- Nihich’, hooldoh, t’assh ‘annii yz? - zapytał Hosteen łagodnie, delektując się brzmieniem języka, którym już chyba tylko on potrafił się swobodnie posługiwać.

- Mamy niezłe tempo, prawda?

Odpowiedzią Baku był niski, gardłowy dźwięk, któremu towarzyszyło twierdzące trzaśniecie dziobem. Chociaż swobodny lot był dla niego prawdziwą rozkoszą, nie miał ochoty znosić skwaru dnia i chętnie zaszyłby się już w chłodny półmrok jaskini w punkcie łączności.

Deszcz - takie imię nosił ogier - pokłusował dalej. Przyzwyczaił się już do wożenia Baku, zgrał się z drużyną zwierząt z Ziemi wnosząc do zespołu swój wkład: szybkość i wytrzymałość na trudy podróży. Zarżał tylko. Hosteen dostrzegł już znane punkty orientacyjne. Miną to wzniesienie, potem przejadą przez zagajnik “puchowych” krzaków i będą w obozie. Teraz powinien być tam na dziesięciodniowym dyżurze Logan. Nie wiadomo dlaczego, ale Storm wątpił, czy zastanie go na miejscu.

Obóz nie mieścił się w budynku, lecz stanowiła go grupa jaskiń wydrążonych w zboczu pagórka. Osadnicy hodujący na nizinach konie lub frawny, za przykładem tubylców, na czas ‘upałów urządzali schronienia głęboko pod ziemią. Klimatyzacja, którą posiadały budynki w dwóch niewielkich miastach na Arzorze, czy urządzenia zakładane w mniejszych osadach i posiadłościach były zbyt drogie i skomplikowane, by używać ich w punktach łączności.

- Halo! - powitalny okrzyk pozostał bez odpowiedzi. Wejście do części mieszkalnej było ciemne, z tej odległości nie mógł stwierdzić, czy jest otwarte, czy zamknięte. Kolo jaskini, w której chroniły się przed spiekotą sprowadzane z innych planet konie, również nie było nikogo.

Chwilę później żółtoczerwona postać oderwała się od źółtoczerwonej ziemi, a słońce zalśniło na zakrzywionych rogach barwy kości słoniowej, które były tak naturalnym elementem wyglądu Norbisa, jak gęsta, czarna czupryna - Storma. Długie ramię uniosło się w górę i Hosteen rozpoznał Gorgola - niegdyś myśliwego z plemienia Shosonnów, a teraz opiekuna niewielkiego stada koni, które było prywatną inwestycją Ziemianina.

Tubylec wyszedł z cienia i chwycił konia za uzdę. Zmęczony Storm zeskoczył sztywno na ziemię. Jego brązowe palce poruszyły się zwinnie zadając w języku migowym pytanie:

- Jesteś tutaj… jakieś kłopoty? Logan…?

Gorgol był młody, zaledwie wyrósł z wieku chłopięcego, ale wzrostem dorównywał dorosłemu Norbisowi. Szczupły, choć dobrze umięśniony, nachylił się z wysokości swoich dwóch metrów nad Stormem. Pionowe źrenice jego żółtych oczu, będące w oślepiającym świetle słońca zaledwie czarnymi kreskami, unikały spojrzenia Hosteena. Prawą ręką pokazał, że muszą porozmawiać.

Struny głosowe Norbisów tak różniły się od strun ludzi pochodzących z Ziemi, że porozumienie się za pomocą głosu było niemożliwe, ale “mowa palców”, czyli język migowy, sprawdzała się bardzo dobrze. Można było w niej przy użyciu oszczędnych, czasem prawie niewidocznych gestów, wyrazić nawet złożone myśli.

Hosteen wszedł do groty niosąc Baku na ramieniu. Temperatura pod ziemią była zaledwie o kilka stopni niższa niż na zewnątrz, ale wystarczyło to, by z piersi człowieka wydobyło się westchnienie ulgi, któremu towarzyszyło akceptujące skrzeknięcie orła.

Ziemianin zatrzymał się, czekając, aż oczy przyzwyczają się do mroku. Rozejrzał się - miał rację. Jeśli Logan w ogóle tutaj był, to wyjechał i to nie na zwykły objazd stada. Na pryczach nie było śpiworów, kuchenki dziś nie używano, nie było też siodła, juków ani manierki.

Było jednak coś innego: torba za skóry jorisa, zdobiona piórami, tworzącymi powtarzający się motyw zamla - ptasiego totemu szczepu, do którego należał Gorgol. Co tu robił ekwipunek podróżny, który powinien być teraz na ranczo, pięćdziesiąt mil stąd?

Hosteen podniósł rękę i Baku przeniósł się na poprzeczkę przybitą do ściany. Storm podszedł do kuchenki, odmierzył porcję “pyszałki”, jak nazywano rodzaj hodowanej na Arzorze kawy, i nastawił maszynkę na trzy minuty. Usłyszał za sobą cichutki szept. Wiedział, że Gorgol usiłuje zwrócić jego uwagę, ale postanowił poczekać na wyjaśnienie nie zadając pytań.

Rzucił kapelusz na najbliższą pryczę, rozwiązał sznurówki koszuli z nie barwionej frawniej wełny, ściągnął ją i z rozkoszą umył się w chłodnej wodzie.

Kiedy wyszedł z alkowy, Gorgol wyjął z kuchenki kubek z pyszałką, zawahał się i sięgnął po drugi. Obracał go w rękach, przyglądając mu się tak uważnie, jakby go widział pierwszy raz w życiu.

Hosteen usadowił się na pryczy z kubkiem w ręku i czekał. Wreszcie Gorgol gwałtownie, prawie z gniewem postawił swoją kawę na stole, a jego palce zasygnalizowały szybko:

- Idę… wzywają wszystkich Shosonna… Krotag wzywa…

Hosteen pociągnął łyk gorzkawego, odświeżającego napoju. Jego umysł pracował szybciej, niż można było sądzić po spokojnych ruchach. Dlaczego wódz miałby wzywać współplemieńców, którzy dostali opłacalną posadę poganiaczy? Wielka Susza nie była porą ani na polowania, ani na wojnę. Oba te zajęcia, cenione w tradycji i obyczajach tubylców, były podejmowane tylko na początku lub pod koniec pory deszczowej. Ściśle przestrzeganą zasadą było to, że w czasie Wielkiej Suszy plemiona i szczepy rozdzielały się na małe grupy rodzinne, z których każda, by przetrwać upały, korzystała z jednego, zazdrośnie strzeżonego źródła.

Plemiona utrzymujące kontakty z osadnikami starały się zatrudnić u nich tylu swoich, ilu się dało, żeby łatwiej było reszcie przeżyć na skromnych zapasach żywności i wody. Zwoływanie ludzi w czasie suszy to kuszenie losu, ta decyzja wydawała się szalona. Gdzieś musiały być kłopoty, duże kłopoty, coś musiało się wydarzyć w ciągu ostatniego tygodnia, kiedy Storma nie było.

Wyjechał z posiadłości Quade’a w Szczytach osiem dni temu, żeby opalikować wybrany teren i sporządzić jego mapę w celu rejestracji w Galwadi. Jako weteran, a do tego Ziemianin, miał prawo do dwudziestu kwadratów i oznaczył spory kawał gruntu na północnym wschodzie, rozciągający się od rzeki aż do stóp gór. Nie słyszał wtedy o jakichkolwiek problemach, nie zauważył też żadnych wędrówek plemion. Chociaż… nie trafił także na ślad tubylców ani nie spotkał żadnych myśliwych. Składał to na karb suszy. Teraz zastanawiał się, co wygnało Norbisów z okolicy.

- Krotag wzywa… w czasie Wielkiej Suszy! - nawet palcami można było wyrazić niedowierzanie.

Gorgol przestąpił z nogi na nogę. Storm znał go od miesięcy i widział, że chłopak jest zakłopotany.

- To sprawa magii… - po tym znaku jego palce wyprostowały się sztywno.

Hosteen pociągnął łyk. Myślał intensywnie starając się powiązać szczegóły. “Magia” - czy była to próba powstrzymania dalszych pytań, czy prawda? W każdym razie powstrzymało go to od pytań. Nie należało nigdy pytać o magię, a jego indiańskie pochodzenie powodowało, że uważał tę zasadę za potrzebną i słuszną.

- Na jak długo?

Palce Gorgola nie poruszyły się od razy.

- Nie wiadomo… - nadeszła w końcu niechętna odpowiedź.

Hosteen zastanawiał się, jak zadać pytanie, by - nie urażając Norbisa - uzyskać jakąś informację, gdy rozległ się czysty sygnał komu, który łączył punkty łącznościowe z centralą na ranczo. Ziemianin podszedł do pulpitu i wcisnął guzik odbioru. Usłyszał nagraną informację, która odtwarzana mechanicznie co jakiś czas, wzywała wszystkich do powrotu. Coś się działo!

- Więc jedziesz w góry? - nadał do Gorgola.

Norbis był już przy drzwiach i zarzucał właśnie torbę na plecy. Zatrzymał się i to, że walczy ze sobą, widać było nie tylko w wyrazie twarzy, ale i w każdym ruchu. Tubylec podporządkowywał się rozkazom, ale Hosteen wiedział, że ‘robi to wbrew sobie.

- Jadę. Wszyscy Norbisowie jadą.

Wszyscy Norbisowie, nie tylko Gorgol. Słysząc to, Storm nieświadomie syknął ze zdziwieniem. Tubylcy stanowili większość wśród pracowników Quade’a nie tylko w Szczytach, ale również w jego większych posiadłościach w Dorzeczu. I Quade nie był jedynym ranczerem zatrudniającym przede wszystkim Norbisów. Jeśli wszyscy Wybiorą się w góry…! Tak, taki exodus może osłabić wiele posiadłości.

- Wszyscy Norbisowie… To też magia?

Ale dlaczego? Na ile się orientował, magia była sprawą plemienia. Nie słyszał nigdy, by na spotkaniach i obrzędach z nią związanych zbierał się cały szczep czy naród, a na pewno nie w czasie Wielkiej Suszy. Przecież nawet krainy nadrzeczne nie mogłyby wyżywić takiego tłumu o tej porze roku, cóż dopiero mówić o suchych obszarach gór.

Ale odpowiedź brzmiała:

- Tak… wszyscy Norbisowie.

- Dzicy też?

- Dzicy też.

Nie do wiary! Wojny między szczepami były podtrzymywane dla chwały wojowników. Posłać drzewce pokoju do drugiego plemienia, a nawet do kilku plemion - to jedna sprawa. Ale nie pomyślenia było żeby Shosonna i Nitra siedli pod takim drzewcem ze strzałami w kołczanach.

- Idę - Gorgol klepnął swoją torbę. - Konie są w dużym korralu… Są bezpieczne.

- Idziesz… ale wrócisz tu? - Hosteen był zaniepokojony ostatecznością, jaką wyrażały znaki tamtego. - To zależy od błyskawicy…

Norbis odszedł. Hosteen przeszedł przez pokój i wyciągnął się na pryczy. Więc Gorgol nie był nawet pewien, czy wróci. Co miał na myśli mówiąc o błyskawicy? Norbisowie przypisywali boską moc tajemniczym istotom, które ciskały gromy i zabijały błyskawicami. Wysokie góry na północnym wschodzie były uważane za ich siedzibę. Te właśnie góry kryły w sobie jaskinie i korytarze wydrążone przez nieznaną rasę, która badała Arzor, a może nawet osiedliła się tu wieki przed tym, zanim dotarły tu statki ziemskich zdobywców.

Hosteen, Logan i Gorgol wraz z Surra - kotem pustynnym i Hing - meerkatem z Drużyny Zwierząt, odkryli Jaskinię Stu Ogrodów, wspaniały rezerwat biologiczny Zamkniętych Grot. Zarówno rezerwat, jak i ruiny miasta czy też twierdzy w przylegającej do niego

dolinie, były nadal przedmiotem badań naukowych. Bardzo możliwe że góry kryły jeszcze inne Zamknięte Groty. Zrozumiałe, że dla Norbisów wymarła rasa nieznanych przybyszów z kosmosu, którzy wydrążyli Szczyty, by ukryć tam swe tajemnice, była bogami.

Mógł tak rozmyślać godzinami, a i tak nic by z tego nie wynikło. Lepiej przespać skwamy dzień i ruszyć wieczorem do rancza. To wezwanie mogło rozbrzmiewać już kilka dni, co usprawiedliwiałoby nieobecność Logana. Obrócił się n* bok i zasnął.

Jego wewnętrzny zegar obudził go po kilku godzinach. Wyszedł z jaskini w zmierzch. Upał zelżał, choć nadal było gorąco. Pozwolił Deszczowi odświeżyć się w płyciźnie rzecznej, po czym wskoczył na siodło. Noc nie była ulubioną porą Baku, ale orzeł posłuchał polecenia i wzbił się w rozgwieżdżone niebo.

Ranczo leżało trzy noce jazdy od punktu łączności. Dwa dni spędził Hosteen w prowizorycznych schronieniach, leżąc płasko na ziemi i starając się wykorzystać cały chłód, jakiego mogła mu ona dostarczyć. Trzeciej nocy krótko przed północą dojechał do rozświetlonego celu. Niezwykły blask lamp atomowych był kolejnym dowodem, że coś się dzieje.

- Kto tam? - z bramy dobiegł podejrzliwy okrzyk. Ziemianin ściągnął cugle. Wtedy z prawej strony wychynął z mroku futrzasty kształt. Przysiadłszy na zadzie obok parskającego ogiera, kot przesunął po bucie Hosteena łapą o schowanych pazurach.

- Storm! - odpowiedział i zsiadł z konia, by przywitać się z Surrą. Szorstkie liźnięcie kociego języka było niezwykle gorącym powitaniem i wzruszyło Hosteena.

- Zaopiekuję się koniem - z bramy wyszedł człowiek z emiterem w ręce. - Quade czeka, miał nadzieję, że szybko wrócisz…

Hosteen wymruczał słowa podziękowania bardziej zainteresowany tym, że na podwórzu są jeszcze inni ludzie. Ale Norbisów wśród nich nie było. Ani jednego z tubylców, których tu przedtem widywał. Gorgol miał rację: wszyscy wyruszyli.

Podszedł do drzwi wielkiego domu. Surra szła obok ocierając się o nogi, od czasu do czasu bodąc go dla zabawy łbem. Była też trochę spięta, jak w przeddzień akcji w czasach Wojny. Niebezpieczeństwo me przerażało jej, lecz podniecało.

-… na całym kontynencie, jak mówią doniesienia…

Być może, kot był podniecony tym, co się działo, ale ton głosu Brada Quade’a świadczył, że on jest naprawdę zmartwiony.


Rozdział 2

 

W budynku Hosteen zastał spore zgromadzenie. Byli tam prawie wszyscy osadnicy z regionu Szczytów, nawet Rig Dumaroy, którego zwykłe stosunki z Bradem Quade’em można by określić jako niechętną neutralność. Ale Dumaroy musiał się, oczywiście zjawić, skoro w grę wchodziły kłopoty z Norbisami. Był jedynym na Pograniczu wielkim posiadaczem, który był tak uprzedzony do tubylców, że żadnego z nich nie zatrudniał.

- To Storm… - Dort Lancin, który prawie rok temu przyleciał tym samym transportem wojskowym co Ziemianin, podniósł teraz dwa palce w pozdrowieniu, które było jednocześnie myśliwskim znakiem ostrzeżenia.

Stojący przy pulpicie komu wysoki mężczyzna zerknął przez ramię i Hosteen ujrzał ulgę na twarzy ojczyma.

Byli tu Dort Lancin, jego starszy, małomówny brat Artur, Dumaroy, Jotter Hyke, Val Palasco, Connar Jaffe, Sim Starle, brakowało Logana Quade’a. Storm stanął w drzwiach z dłonią na łbie Surry, która obwąchiwała jego nogi.

- Co się dzieje? - zapytał.

Dumaroy odparł pierwszy, uśmiechając się mściwie.

- Wasze pieszczoszki, te kozły, ruszyły wszystkie w góry. Zawsze mówiłem, że was wykiwają, mówiłem - i proszę, macie. A teraz, powiadam wam - grymas zniknął z twarzy, a wielka dłoń klasnęła o kolano - szykują się kłopoty. Im szybciej się uzbroimy i poślemy po Patrol, żeby zrobił tu porządek raz na zawsze…

Spokojny, jakby znużony głos Artura Lancina przeciął tubalne wywody tamtego, jak ostrze noża tnie frawni łój.

- Dumaroy, zmień płytę, nadajesz w kółko to samo cały wieczór. Usłyszeliśmy cię już za pierwszym razem. Storm - zwrócił się do przybyłego - widziałeś coś dziwnego po drodze?

Storm zawiesił kapelusz na wieszaku z rogów daryorka i odpinając pas z nożem i emiterem, odpowiedział:

- Myślę, że ważne jest, czego nie widziałem.

- To znaczy? - Brad Quade wyciągnął właśnie z kuchenki pojemnik ze świeżą kawą. Postawił go przy fotelu i delikatnym ruchem poprowadził tam Hosteena.

- Żadnych myśliwych, żadnych śladów, niczego.

Pociągnął łyk odświeżającego płynu. Dopiero gdy usiadł, zdał sobie sprawę z tego, jaki był zmęczony.

- Jakbym jechał przez pusty świat.

Lancinowie przyglądali mu się uważnie, Dort skinął głową. Polował z Norbisami, był przyjmowany w ich wioskach i rozumiał, jak dziwnie musiała wyglądać opustoszała kraina.

- Jak daleko dotarłeś? - zapytał Quade.

- Krążyłem, żeby oznaczyć teren. - Hosteen wyciągnął w wewnętrznej kieszeni mapkę. Quade wziął ją od niego i porównał z wielką mapą namalowaną na jednej ze ścian.

- Aż do wąwozu, co? - odezwał się Jaffe. - I żadnego śladu myśliwych?

- Żadnego. Sądziłem, że wycofali się w związku w Wielką Suszą…

- Nie, to za wcześnie - odparł Quade. - Cztery dni temu Gorgol przygnał tu twoje konie, zabrał torbę i odjechał.

- Spotkałem go w punkcie łącznościowym.

- Co ci powiedział?

- Że plemiona zwołują się… na jakieś zgromadzenie szczepów czy coś w tym rodzaju…

- W czasie Wielkiej Suszy? - z niedowierzaniem zapytał Hyke.

- Mówiłem wam! - tym razem Dumaroy walnął pięścią, a Hosteen usłyszał głośny pomruk Surry. Posłał kotu bezgłośny rozkaz i zwierzę ucichło. - Mówiłem wam! Siedzimy tu nad jedyną rzeką, która nie wysycha w czasie najgorszej suszy. Te kozły na pewno przyjdą, żeby nas stąd przepędzić! Gdybyśmy mieli chociaż tyle rozumu co szczur wodny, to zrobilibyśmy porządek z nimi, zanim się nie zorganizują…

- Już raz się wybrałeś, żeby zrobić porządek z Norbisami - chłodno odparł Quade. - I co się wtedy okazało? Że to nie oni byli przyczyną wszystkiego, tylko grupa Xików.

- Taak… A to może znowu sztuczka Xików? Niby oni zwołują nagle wszystkie szczepy?

Wrogość wprost parowała z Dumaroy’a.

- Może tym razem to nie Xikowie - przyznał Quade - ale nie zgodzę się na żadne działanie, zanim nie dowiem się dokładniej, o co chodzi. Wszystko, czego jesteśmy pewni, to to, że nasi norbiscy poganiacze rzucili pracę w czasie, kiedy zwykle bardzo im na niej zależało, i ruszyli w góry. I że to się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło.

Wstał Artur Lancin.

- O to chodzi, Dumaroy. Nie będziemy na twoje zawołanie | pchać głów w paszczę jorisa. Myślę, że powinniśmy się czegoś dowiedzieć. A na razie ściągniemy poganiaczy z Dorzecza albo nawet jakichś włóczęgów w Portu i jakoś damy sobie radę. W czasie Suszy stada nie odejdą daleko od rzeki i potrzeba będzie tylko ludzi do ochrony przed jorisami i jeszcze kilku do liczenia. Mój dziadek miał tylko dwóch synów do pomocy w czasach Pierwszego Statku i przetrwał. Przecież każdy z was poradzi sobie w siodle.

- To prawda - zgodził się Sim Starle. - Wszyscy będziemy trzymać komy na odbiorze i jeśli ktoś się czegoś dowie, to zaraz zawiadomi resztę. Jestem za tym, żeby siedzieć cicho, dopóki nie dowiemy się, o co tu właściwie chodzi. Może to jakaś rada szczepów związana z ich czarami, a wtedy to nie nasza sprawa.

Hosteen zapadł w znużone odrętwienie i w milczeniu przyglądał się, jak osadnicy wsiadają do śmigłowców, by odlecieć do swoich rozproszonych po regionie posiadłości. Był ciągle zanadto zmęczony, by się ruszyć, gdy Brad Quade, odprowadziwszy gości, wszedł ponownie do pokoju. Podniósł się jednak i zadał nękające go pytanie:

- Gdzie Logan?

- Odjechał…

Ton głosu Quade’a wyrwał Hosteena z odrętwienia.

~ Odjechał! Dokąd?

- Do obozu Krotaga… tak mi się wydaje…

Hosteen zerwał się na równe nogi.

- Co za głupiec! Chodzi o magię, Gorgol tak powiedział.

Brad Quade odwrócił się. Jego twarz była pozornie spokojna, ale Hosteen widział wzburzenie ojczyma.

- Wiem. Ale on zawarł braterstwo krwi z Kavokiem, synem Krotaga, a to czyni go członkiem plemienia…

Hosteen chciał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Magia była ryzykowną sprawą. Można być przyjętym do plemienia, można zawrzeć braterstwo krwi z Norbisem, ale nie wiadomo było, czy daje to prawo uczestnictwa w tajemnych obrzędach tubylców. Nie miało jednak sensu mówienie o tym teraz. Quade wiedział o wszystkim aż za dobrze.

- Mogę go zawrócić. Kiedy wyruszył?

- Nie. To jego wybór i dokonał tego świadomie. Nie będziesz go ścigał. Chciałbym, żebyś jutro poleciał do Galwadi.

- Galwadi!

Brad Quade sięgnął po mapkę.

__ Musisz to zarejestrować, zapomniałeś? A potem porozmawiasz z Kelsonem. On zna Logana. - Przesunął ręką po gęstych włosach. - Chciałbym, żeby udało się załatwić to z Radą - Locan tak chciał się dostać do Zwiadowców. Gdyby to się powiodło, może znalazłby wreszcie odpowiadające mu zajęcie. Ale Radę trudno przekonać. W każdym razie spotkaj się z Kelsonem i dowiedz się, jak stoją sprawy. Podejrzewam, że oficjalnie nie mówi się nic o tej historii z Norbisami. Ja zostanę tutaj. Tak będzie lepiej. Dumaroy aż piszczy, żeby zacząć działać po swojemu i musi być tu ktoś, kto go uspokoi. Jedno potknięcie i możemy mieć wielkie kłopoty. - A co ty o tym wszystkim sądzisz?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin