Balogh Mary - Bedwynowie 04 - Między występkiem a miłością.pdf

(980 KB) Pobierz
Balogh Mary - Bedwynowie 04 - M
MARY BALOGH
MIĘDZY WYSTĘPKIEM A
MIŁOŚCIĄ
Przekład
Anna Palmowska
Tytuł oryginału SLIGHTLY WICKED
1
Tuż przed wywróceniem się dyliżansu Judith była pogrążona w marzeniach,
które skutecznie odgradzały ją od nieprzyjemnej rzeczywistości.
W ciągu dwudziestu dwóch lat swego życia nigdy jeszcze nie jechała dyli-
żansem. Już po pierwszych kilku kilometrach drogi wyzbyła się złudzeń: to wcale nie
jest romantyczny i ekscytujący sposób podróżowania. Siedziała wciśnięta między
kobietę, której obfita tusza zajmowała półtora miejsca, i chudego, niespokojnego
mężczyznę, który nieustannie się wiercił, szukając wygodniejszej pozycji. Przy okazji
niechcący dotykał Judith w różne, czasem wręcz wstydliwe miejsca. Siedzący
naprzeciwko tęgi mężczyzna ciągle chrapał, potęgując jeszcze panujący harmider.
Jego sąsiadka bezustannie trajkotała do każdego, kto nierozważnie odwzajemnił jej
spojrzenie. Jękliwym, utyskującym tonem opowiadała smutną historię swego życia.
Cichy człowiek siedzący obok niej był brudny i cuchnął potem, cebulą i czosnkiem.
 
Dyliżans trząsł się, turkotał i podskakiwał na każdej nierówności na drodze, a
przynajmniej tak się Judith wydawało.
Jednak mimo wszystkich niewygód Judith nie wyglądała niecierpliwie końca
podróży. Zostawiła za sobą rodzinę i dom w Beaconsfield, w którym spędziła całe
życie. Wiedziała, że jeśli w ogóle kiedykolwiek tam wróci, nie nastąpi to prędko.
Jechała do ciotki Effingham, by u niej zamieszkać. Życie, jakie wiodła do tej pory,
właśnie się skończyło. Wprawdzie ciotka nie podała zbyt wielu szczegółów w liście
do papy, dla Judith było jednak absolutnie jasne, że w Harewood Grange nie będzie
honorowym, mile widzianym gościem, a raczej ubogą krewną, która musi zapracować
na swoje utrzymanie wszelkimi sposobami jakie ciotka, wuj, kuzynki i babka uznają
za konieczne. Mówiąc bez ogródek, czekało ją szare, wypełnione pracą życie.
Żadnych adoratorów, małżeństwa, domu i własnej rodziny. Stanie się wkrótce jedną z
tych bezimiennych, wyblakłych kobiet, od których aż roiło się na obrzeżach
towarzystwa, bezpłatną służącą żyjącą na łasce swoich krewnych.
Papa powiedział, że to bardzo uprzejme ze strony ciotki Effingham, że ją
zaprosiła. Tylko że ciotka, siostra ojca, która trafiła na świetną partię, poślubiając
bogatego wdowca sir George'a Effinghama, gdy była już nie pierwszej młodości,
nigdy nie uchodziła za uprzejmą.
A wszystko przez tego łobuza Branwella i jego lekkomyślną rozrzutność.
Doprawdy, zasługiwał na to, by go zastrzelić, a potem powiesić, utopić i po-
ćwiartować. Judith już od wielu tygodni myślała o nim jak najgorzej. Poza tym była
drugą z kolei córką, której w domu nikt nie potrzebował. Nie najstarszą - Cassandra
była od niej starsza o rok. Z pewnością nie najpiękniejszą - ta zaleta przypadła w
udziale jej młodszej siostrze Pameli. I też nie najmłodszą - ta wątpliwa przyjemność
spotkała siedemnastoletnią Hilary. Ona zaś była tą żałosną niezgrabną brzydulą, a
przy tym niepoprawną marzycielką.
Gdy papa wszedł do saloniku i przeczytał na głos list ciotki Effingham,
wszyscy odwrócili się i spojrzeli na Judith. Papa wpadł w tarapaty finansowe i
zapewne napisał do swojej siostry z prośbą o pomoc. I właśnie otrzymał odpowiedź.
Wszyscy wiedzieli, co oznacza wyjazd do Harewood Grange. Judith sama
zaoferowała się pojechać. Gdy się odezwała, wszyscy zaprotestowali, a jej siostry też
zadeklarowały gotowość do wyjazdu. Ona jednak zgłosiła się jako pierwsza.
Ostatnią noc na plebanii Judith spędziła na wymyślaniu dla Branwella naj-
gorszych tortur.
 
Krajobraz za oknem powozu był szary i smutny. Na niebie nisko wisiały
ciężkie chmury. Kiedy woźnica zatrzymał się na chwilę w gospodzie, żeby zmienić
konie, karczmarz ostrzegał, że na północy padają ulewne deszcze, które zamienią
drogi w błoto. Woźnica jednak zlekceważył radę, żeby zostać w gospodzie i
zaczekać, dopóki nie będzie można bezpiecznie wyruszyć w dalszą podróż. A teraz
rzeczywiście z każdą chwilą drogi stawały się coraz bardziej błotniste, mimo że
deszcz ustał już jakiś czas temu.
Judith odsunęła od siebie wszystko, co czuła - głęboką urazę do brata, okropną
tęsknotę za domem, przygnębienie z powodu złej pogody i niewygód podróży,
smutek na myśl o życiu, które ją czekało. Zatonęła w marzeniach, snując niesamowitą
historię z wymyślonym bohaterem i sobą w roli heroiny. To właśnie dostarczało jej
przyjemnej rozrywki i zajmowało myśli aż do ostatniej chwili przed wypadkiem.
Wyobrażała sobie rozbójników. A ściślej, jednego rozbójnika. Oczywiście nie
był podobny do prawdziwego rzezimieszka, groźnego, brudnego, pozbawionego
zasad moralnych, ordynarnego rabusia i bezlitosnego mordercy nieszczęsnych
podróżnych. O nie. Ten rozbójnik był przystojny, dzielny i roześmiany. Miał piękne,
białe zęby, ciemne włosy i wesołe oczy, błyskające w otworach wąskiej, czarnej
maski. Przegalopował przez rozświetlone słońcem zielone pole i wyjechał na drogę.
Jedną ręką pewnie przytrzymał uprząż swego wspaniałego czarnego rumaka, a drugą
wymierzył pistolet, oczywiście nienaładowany, w serce woźnicy. Śmiał się i żartował
z pasażerami, odbierając im kosztowności. A potem zwrócił to, co zabrał, tym, dla
których strata byłaby, jak ocenił, zbyt dotkliwa. Nie... Nie, oddał wszystkie kosztow-
ności wszystkim pasażerom, bo przecież nie był wcale prawdziwym rozbójnikiem,
tylko dżentelmenem pragnącym zemścić się na pewnym łajdaku, który miał akurat
tędy przejeżdżać.
Był szlachetnym bohaterem, przebranym za rozbójnika. Wolnym duchem, o
złotym sercu i stalowych nerwach, i tak przystojnym, że kobietom na jego widok
zapierało dech w piersiach.
A potem spojrzał na Judith i ziemia zatrzęsła się w posadach, a gwiazdy
zakołysały na niebie. I trwało to, dopóki nie roześmiał się wesoło i nie powiedział, że
odbierze jej naszyjnik. Na pewno zdawał sobie sprawę, że klejnot nie ma właściwie
żadnej wartości. To było po prostu coś, co... matka dała jej na łożu śmierci, a Judith
przyrzekła, że nie rozstanie się z tym nigdy. Więc teraz dzielnie stawiła opór
rozbójnikowi. Dumnie podniosła głowę i odważnie spiorunowała wzrokiem jego
 
roześmianą twarz. Niczego ode mnie nie dostaniesz, nawet gdybym miała umrzeć,
powiedziała nieustępliwie, a głos jej zadrżał odrobinę.
On znów się roześmiał, podczas gdy jego koń stanął dęba. Jeździec sprawnie
go osadził i oświadczył, że skoro nie może mieć naszyjnika bez niej, to weźmie go
razem z nią. Powoli podjechał bliżej, wielki, groźny i cudowny.
I gdy już znalazł się bardzo blisko, schylił się w siodle, chwycił ją silnymi
dłońmi - pominęła w myślach kwestię pistoletu, który jeszcze przed chwilą trzymał w
jednej ręce - i bez wysiłku uniósł do góry.
Żołądek podszedł jej do gardła, gdy straciła grunt pod nogami i... nagle została
przywołana do rzeczywistości. Dyliżans wpadł w poślizg na błotnistej drodze i zaczął
ostro skręcać, chybotać się i podskakiwać. Zdawało się, że wszystko dzieje się bardzo
wolno. Na tyle wolno, że Judith zdążyła poczuć paniczny strach, zanim pojazd
ześliznął się na bok i uderzył w miękkie pobocze. Potem gwałtownie odwrócił się z
powrotem w kierunku drogi i zatrząsł jeszcze mocniej. W końcu wpadł do płytkiego
rowu, przewrócił się i wreszcie zatrzymał z ostrym szarpnięciem.
Gdy Judith doszła do siebie, wydało jej się, że wszyscy krzyczą i piszczą. Ona
milczała, zagryzając mocno wargi. Zorientowała się, że szóstka pasażerów leży w
jednym kłębowisku, rzucona bezładnie na bok dyliżansu. Ich wrzaski, przekleństwa i
jęki świadczyły o tym, że większość z nich, a nawet wszyscy, żyją Z zewnątrz
słyszała krzyki oraz rżenie przestraszonych koni. Dwa głosy, wyróżniające się wśród
pozostałych, klęły szokująco ordynarnymi słowami.
Żyję, pomyślała Judith z lekkim zdziwieniem. Ostrożnie sprawdziła, czy nic
jej się nie stało. Czuła się jedynie roztrzęsiona. Dziwnym trafem znalazła się na
wierzchu całej tej masy ludzi. Spróbowała się poruszyć, ale w tej samej chwili drzwi
nad nią się otworzyły i ktoś, chyba woźnica, spojrzał jej w oczy.
- Podaj no mi, panienko, rękę - nakazał. - Wydostaniemy was stąd wszystkich
w mgnieniu oka. Boże miłosierny, przestań się tak drzeć, kobieto - zwrócił się do
gadatliwej pasażerki z oburzającym brakiem współczucia, jeśli wziąć pod uwagę, że
to właśnie on spowodował wypadek.
Wyciąganie pasażerów potrwało znacznie dłużej niż mgnienie oka. W końcu
jednak wszyscy stali na porośniętym trawą brzegu rowu albo siedzieli na
porozrzucanych bagażach. Patrzyli z rozpaczą na dyliżans, który najwyraźniej nie
nadawał się do dalszej drogi. Nawet Judith, mimo braku doświadczenia, zorientowała
się, że pojazd jest poważnie uszkodzony. W zasięgu wzroku nie było żadnych
 
domów. Chmury wisiały nisko, grożąc deszczem w każdej chwili. Powietrze
przenikał chłód i wilgoć. Aż trudno było uwierzyć, że jest lato.
Jakimś cudem nawet pasażerowie podróżujący na dachu uniknęli poważ-
niejszych obrażeń, choć dwaj z nich mieli ubranie kompletnie utytłane w błocie i
głośno dawali wyraz swemu niezadowoleniu. Pozostali także nie kryli rozdrażnienia.
Wokół rozlegały się krzyki, niektórzy wymachiwali gniewnie pięściami albo
podniesionym głosem żądali wyjaśnień. Dlaczego doświadczony woźnica naraził ich
na takie niebezpieczeństwo, skoro na ostatnim postoju radzono mu, by wstrzymał się
z jazdą? Inni, starając się, by usłyszano ich w ogólnym zgiełku, głośno wykrzykiwali,
co należy teraz zrobić. A jeszcze inni skarżyli się, że są ranni, potłuczeni albo w inny
sposób poszkodowani. Jazgotliwej damie krwawił rozcięty nadgarstek.
Judith nie narzekała. Sama przecież podjęła decyzję, żeby kontynuować
podróż, mimo że słyszała ostrzeżenia i mogła poczekać na następny dyliżans. Nie
była ranna, a jedynie nieszczęśliwa. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś
zajęcia, które pozwoliłoby jej nie myśleć o tym, że oto znajdują się na pustkowiu, a
lada moment spadnie deszcz. Zaczęła pomagać poszkodowanym, lecz większość
obrażeń okazała się urojona, a nie prawdziwa. Pomoc potrzebującym to było coś, w
czym miała spore doświadczenie i wprawę, bo często towarzyszyła matce
odwiedzającej chorych. Zabandażowała skaleczenia i stłuczenia, używając
wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Wysłuchiwała skarg i lamentów, szepcząc słowa
pociechy. Pomagała usiąść chwiejącym się na nogach i wachlowała omdlewających.
Już po kilku chwilach zdjęła kapturek, który jej przeszkadzał, i wrzuciła do prze-
wróconego dyliżansu. Włosy zaczęły jej się wysuwać z upięcia, ale nie przerwała
pracy ani na chwilę. Wiedziała z doświadczenia, że w krytycznych sytuacjach ludzie
zachowują się naprawdę okropnie, choć przecież dzisiejszy wypadek mógł się
skończyć o wiele gorzej.
Judith była jednak w równie podłym nastroju jak pozostali pasażerowie.
Pomyślała, że to kropla, która przepełniła czarę goryczy. Życie nie mogło stać się już
bardziej ponure. Sięgnęła dna. W pewnym sensie była to nawet pocieszająca myśl.
Gorzej już nie będzie. Mogło być tylko lepiej... albo nadal tak samo źle.
- Z czego się tak cieszysz, złociutka? - spytała kobieta, która siedziała obok
niej w dyliżansie, zajmując półtora siedzenia.
Judith uśmiechnęła się do niej.
- Żyję - odparła. - I pani też. Czy nie jest to powód do radości?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin