Oswoic strach przed zyciem - Artykul.pdf

(37 KB) Pobierz
87784786 UNPDF
Ktoś mógłby powiedzieć, że to takie banalne i oklepane, że trąca metafizyką. Temat powinien
raczej brzmieć: "Pokonać lęk przed śmiercią", bo czy życie naprawdę jest tak straszne, że człowieka
paraliżuje przerażająca obawa przed nim? Stokroć przeraźliwsza wydaje się przecież śmierć. Lecz
co tak naprawdę jest w niej takiego strasznego? Przychodzi niespodziewanie, to fakt, który może
zmrozić krew w żyłach. Jest jednak na tyle krótka, że aż prawie bezbolesna w swoich
poczynaniach, zarówno dla umierającego, jak też obserwatora tego nader tajemniczego zjawiska.
Chwilowe przejaśnienie umysłu, krótki przegląd swojego życia i koniec. To chyba jedyna chwila w
całym żywocie człowieka, kiedy nie musi nic robić. Jedyne, czego się od niego wymaga, to
czekanie.
A co potem? Co ma począć ten, dla którego "bohater śmierci" był całym światem? Wraz z jego
odejściem, kończy się dotychczasowy, poukładany i zaplanowany oraz na swój sposób piękny
świat. Co dalej robić? Jakie emocje odczuwać? Radość, że ta druga istota już nie cierpi, że w końcu
jest wolna od bólu, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy? Ale to trochę nie na miejscu
cieszyć się, że kogoś nie ma, tym bardziej, że go bardzo kochaliśmy. A może smutek i rozpacz,
choć to, z punktu widzenia zmarłego, byłoby trochę egoistyczne. Bo przecież przez nasz smutek
chcemy pokazać światu, że cierpimy z braku bliskości tej drugiej istoty, że nie potrafimy bez niej
normalnie, czyli z psychologicznego punktu widzenia zdrowo, funkcjonować. Więc może
najlepszym wyjściem byłoby nie odczuwać żadnych uczuć. Tylko jak długo można tak żyć?
Miesiąc, dwa, pół roku, a co dalej?
I znowu jesteśmy punkcie wyjścia. Choć od tragicznego momentu minęło sporo czasu, nasze
wnętrze pozostaje w stanie, takiej samej jak wcześnie, dezorientacji emocjonalnej, albo, co gorsza,
rozbicie uczuciowe postępuje coraz bardziej i czasem nieodwracalnie, pustosząc nas od wewnątrz.
Choć byśmy niewiadomo jak chcieli zagłuszyć nasze serce, w końcu będziemy musieli zatrzymać
się i zdać sobie sprawę z tego, co się z nami dzieje. Naturalnie lepiej uczynić to wcześniej niż
później. Ale, co dalej - odwieczne pytanie? Jak żyć w świecie, którego już nie ma? Jak walczyć z
przeogromną chęcią przytulenia się do tej istoty, która była dla nas wszystkim? Co z tego, że rozum
wysuwa bardzo mądre i sensowne argumenty, sprowadzając nas tym samym do rzeczywistości,
skoro ona nie jest tą, którą znamy i w której chcemy żyć. My chcemy tylko jednego, i ta "rzecz"
nijak ma się do racjonalnego myślenia. To boli jak nóż wbity w plecy, jak drzazga, której nie można
wyjąć. Wraca jak ból głowy i nie ustępuje mimo żadnych środków.
Lecz najgorsza jest bezradność, uczucie, które towarzyszy nam od chwili spotkania ze śmiercią. I
wyrzuty sumienia, że nie zrobiło się tego, co powinno się uczynić. Może wówczas mielibyśmy
większe szanse na..., właśnie na co? Na to, żeby teraz, kiedy jest po wszystkim, czuć się lepiej,
pewniej, bezpieczniej. Żeby nie czuć bólu i pustki. Żeby nie bać się zmieniać, do tej pory, idealny i
wspólny świat w świat jednoosobowy, "bez Ciebie". Żeby móc spojrzeć w swoje lustrzane odbicie i
głośno bez nutki paniki w głosie powiedzieć: dam radę, będę silnym człowiekiem i uśmiechnąć się
do siebie i swoich wspomnień, tych dobrych i złych. One zawsze zostaną w nas. Ale to dobrze,
ponieważ będą dodawały nam otuchy chwilach zwątpienia oraz będą świadectwem naszej
psychicznej przemiany, w kogoś wcale nie lepszego, lecz innego, bogatszego wewnętrznie.
Ból, pustka emocjonalna oraz bezradność tak bardzo destrukcyjne w chwili śmierci ukochanej
istoty, mogą być również siłą napędową naszego życia. Mogą nam pozwolić ukierunkować nasze
życie, ukazać śmierć, którą spotkaliśmy po drodze, jako drogowskaz. Kieruj się sercem i czyń to, co
uważasz za słuszne dla Ciebie i innych, nie zapominając przy tym o swoim smutku. Czasem warto
przypomnieć sobie, jak to było "wtedy", ale jednocześnie pamiętać o tym, że świat jest mimo
wszystko cudowny.
Jestem ateistką, nie wierzę w Boga. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wierzę w siebie, swoje
emocje, siłę i to "coś", co prowadzi mnie do przodu mimo wszystko, mimo strachu przed życiem,
który nadal tkwi głęboko w moim sercu. Może to zabrzmi okrutnie, ale cieszę się, że mogłam
doznać tych wszystkich negatywnych emocji. Tylko dzięki nim czuję, że żyję i że oprócz mnie i
moich problemów są inni. Wiem, że nigdy nie zapomnę i nie pogodzę się z całą tą okropną dla mnie
sytuacją, ale nie pozwolę, aby moje życie było smutne. Może to egoistyczne, lecz człowiek rodzi
się i umiera zawsze sam ze swoimi uczuciami. Trzeba zatem umieć je okiełznać, wręcz chyba lepiej
zawrzeć z nimi rozejm i wspólnie iść do przodu. Tylko wówczas będzie można z pełną powagą
powiedzieć, że jest się szczęśliwym człowiekiem, mimo wszystko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin