Stewart Ian Cohen Jack - Wytwory rzeczywistości. Ewolucja umysłu ciekawego.doc

(2175 KB) Pobierz
www

www.kippin.prv.pl
PRZEDRUK

IAN STEWART, JACK COHEN
WYTWORY RZECZYWISTOŚCI. EWOLUCJA UMYSŁU CIEKAWEGO
(Figments of reality. The evolution of the curious mind / wyd. orygin.: 1997)


 

ZARATUSTRAŃSKA TEORIA WSZYSTKIEGO:

E=8

 


SPIS TREŚCI:

Przedmowa
Prolog

1. Początki życia
2. Koszmar redukcjonisty
3. Kraina Mrówek
4. Sposoby wygrywania
5. Sprawy uniwersalne i parafialne
6. Siedliska neuronów
7. Cechy wielkie i małe
8. Jak to jest być człowiekiem?
9. Jeden rozdział chcieliśmy poświęcić wolnej woli, ale postanowiliśmy tego nie robić, więc oto i on
10. Eksteligencja
11. Simpleks, kompleks i multipleks

Epilog
Przypisy i źródła rycin

Spis Treści / Dalej

PRZEDMOWA

Czy to nie dziwne, że zwierzę, którym byliśmy niegdyś, zamieniło się w istotę, jaką jesteśmy obecnie? Jak – i dlaczego – rozwinęły się ludzka inteligencja i kultura? Jak rozwijały się umysły, filozofie i technologie? Teraz, gdy już je mamy, dokąd nas prowadzą?

Szukanie ortodoksyjnej odpowiedzi na te pytania polega na zajrzeniu w głąb naszych mózgów i sprawdzeniu, z czego są zbudowane i jak działają Ich różne części. To prowadzi do opowieści o chemii DNA, ewolucji komórek nerwowych jako dróg przekazywania informacji zmysłowych oraz o ich zorganizowaniu w skomplikowane sieci – mózgi – które potrafią się posługiwać neuronowymi modelami różnych naturalnych obiektów i procesów. Umysł jest postrzegany jako właściwość niezwykłego mózgu – wystarczająco złożonego, by wytworzyć kulturę – ale w tym miejscu opowieść "redukcjonisty" traci swój wątek. Wiele osób uważa umysł za coś, co całkowicie wykracza poza zwykłą materię. Filozofowie zamartwiają się, że otaczający nas Wszechświat może być tylko wytworem naszej wyobraźni.

W Wytworach rzeczywistości badamy zupełnie inną, choć komplementarną teorię, według której umysły i kultura współewoluowały w pewnym szerszym kontekście. Otoczenie, w którym żyjemy, wpływa na każdy etap naszego rozwoju. Korzenie naszych umysłów tkwią w zwyczajnej materii; w naszych materialnych mózgach zachodzą skomplikowane procesy – lub kompleksy procesów. Nasze mózgi łączą się z rzeczywistością za pośrednictwem cząsteczek. Jednak łączą się z nią również na innym poziomie, dzięki zdolności kształtowania rzeczywistości, której są częścią.

Powiązania te były niezwykle istotne dla ewolucji mózgu i umysłu. Na przykład nawet nasze narządy zmysłów nie zostały uprzednio całkowicie zaprogramowane: wcale nie. Raczej w miarę dorastania nasze zmysły "dostrajają się", by wykrywać konkretne cechy naszego otoczenia. Umysł nie jest niematerialną transcendencją: jest odpowiedzią rozwijającego się mózgu na konieczność przetrwania w złożonym środowisku. A wraz z ewolucją kultury to środowisko samo się zmienia i jest dla siebie odniesieniem; podobnie dzieje się z ludzkimi mózgami.

Ewolucja i dostrajaine zmysły doprowadziły do powstania umysłów, które potrafią sobie radzić z rzeczywistością za pomocą cech, czyli struktur i procesów wyższego rzędu umiejscowionych w mózgu i odpowiadającym regularnościom o dużej skali, występującym w naszym otoczeniu. Na przykład koza zjada liście dlatego, że wyglądają jak liście, a nie dlatego, że jej komórki nerwowe cechuje chemiczne pokrewieństwo z chlorofilem. Gdyby rośliny rozwinęły się w inny sposób, wykorzystując do fotosyntezy fioletowy związek chemiczny, to kozy poszukiwałyby fioletowych liści; ale poza tym byłyby bardzo podobne do naszych dzisiejszych kóz. Sprawdzimy, w jaki sposób umysł bada własny "pejzaż umysłowy" i jak wykorzystuje cechy, które w nim znajduje. Prowadzi to do nowej teorii opisującej związek pojedynczych umysłów z ludzką kulturą, która jest ich właściwym środowiskiem.

Jest to inny punkt widzenia niż przyjmowany we współczesnej fizyce, która – na przykład – zgodnie z teorią atomową uznaje stół za "przeważnie pustą przestrzeń", co odwraca naszą uwagę od ważnych w ludzkiej skali cech, takich jak "drewniany", "twardy", "brązowy". Takie "zdroworozsądkowe" cechy były bardzo ważne dla ewolucji i są istotne dla zrozumienia wielu obszarów nauki. Na przykład ewolucja kozy jako sprawnego roślinożercy zależała, od koziej zdolności postrzegania liści, a nie od jej rozumienia biochemii.

W jaki sposób może się rozwijać świadomy, inteligentny umysł? Zamiast udzielać redukcjonistycznej odpowiedzi, która odwołuje się do jego wewnętrznej, subtelnej struktury, przyjmiemy zewnętrzny, kontekstowy punkt widzenia. Spojrzymy na wiedzę gromadzoną przez pokolenia istot inteligentnych jako na twór, czy też proces, o sobie właściwej, charakterystycznej strukturze i zachowaniu: nazwiemy go eksteligencją [z ang. extelligence. Nieprzetłumaczalna gra słów wykorzystująca słowo "Inteligencja" oraz przedrostki in (wewnętrzny) i ex (zewnętrzny; przyp. tłum.)].

Eksteligencja sama nieustannie się zmienia i organizuje w trakcie ciągłych oddziaływań z niezliczonymi indywidualnościami. Wciąż się więc powiększa, staje się trwalsza i znacznie sprawniejsza niż wszelka "pojedyncza" inteligencja. Jednak eksteligencją nie ma sensu bez inteligencji, z którą może oddziaływać: obie współdziałają ze sobą. Rozwijający się umysł każdego dziecka oddziałuje z eksteligencją za pomocą Języka, ten zaś dwukierunkowy przepływ między jednostkami a otaczającą je kulturą wpływa na obie strony. Inteligencja rozwija się w dziecku, a eksteligencją w kulturze. Zatem ewolucji i budowy mózgu nie można oddzielić od ewolucji i struktury ludzkiej społeczności oraz jej środowiska, czyli Wszechświata.

Nasze umysły ewoluują wspólnie ze wszystkim, co na nie wpływa. Umysły są wytworami rzeczywistości, procesami zachodzącymi w strukturach zbudowanych ze zwykłej materii, których właściwości rozwinęły się w celu naśladowania, kształtowania i wykorzystywania procesów naturalnych. To tłumaczy, dlaczego są tak "nierozsądnie skuteczne" w postrzeganiu i reorganizowaniu swego środowiska. Los człowieka jest określony przez współoddziaływanie kultury i poszczególnych umysłów, które zarazem wzajemnie się kształtują.

Kultura zależy od komunikowania się, a komunikujemy się za pomocą języka. To język, będący pierwszym etapem rozwoju eksteligencji, ukształtował się wraz z mózgami; dzięki niemu powstały umysły, we współdziałaniu z naszymi dłońmi i techniką oraz odkryciami prawidłowości i zasad. Umysł wyposażony przez język w rekurencyjny (tzn. odwołujący się do samego siebie) układ wykrywania cech umie myśleć jedynie o umyśle. Natychmiast pojawia się samoświadomość, właściwość zasadniczo trywialna, ponieważ własna jaźń również jest cechą. Istnienie cech umożliwia korzystanie z map myślowych bez odwoływania się do rzeczywistego obszaru.

Najistotniejszym momentem w ewolucji organicznej było skupienie się różnych bakterii, dzięki czemu powstała komórka mająca jądro. Podobnie w naszej ewolucji kulturalnej najważniejsza była koncentracja różnych kultur, prowadząca do powstania wielokultury. Istnieje bardzo dużo rodzajów wielokultur, od związków wielonarodowych po wielkie miasta, takie jak Nowy Jork. Jednak autokomplikacja ludzkiej kultury na tym się nie zakończy, ponieważ jest to samonapędzający się proces. Dzisiejsze wielokultury przypominają mniej czy bardziej odizolowane istoty z jakiejś kolonii, które ze sobą współegzystują. Wielokultury jutra będą bardziej zbliżone do prawdziwych organizmów wielokomórkowych. Eksteligencja będzie w nich podlegała specjalizacji podobnej do specjalizacji tkanek w ciele złożonego zwierzęcia. Nasze nowe techniki komunikacyjne zaczynają zszywać wszystkie wielokultury w nową całość, w superkulturę: to ludzkość. I o tym właśnie będzie nasza opowieść.

Pragniemy podziękować wszystkim, którzy się do jej powstania przyczynili. Jack Cohen jest wdzięczny za gościnność Uniwersytetowi Warwick, który zapewnił mu miejsce i warunki do pracy, Ian Stewart też miał takie warunki, ale w końcu on tam pracuje. Różne osoby krytycznie przeczytały rękopis Wytworów rzeczywistości. Wszystkim jesteśmy wdzięczni za rzetelność i wkład pracy, dzięki którym książka wiele zyskała. Oczywiście bierzemy pełną odpowiedzialność za pozostałe w niej błędy i niezręczności (chyba że pojawiły się z winy tego drugiego autora). Nasi wydawcy z Cambridge University Press, Tim Benton i Barnaby Willitts, zasługują na specjalną wzmiankę, ponieważ byli narażeni na obcowanie z kilkoma wersjami rękopisu. Przeczytali go także, w porządku alfabetycznym: Daniel Goldenberg, Steve Gould, Mac Hanson, rabin dr Margaret Jacobi, Mike Leci, Mai Leicester, Christine McNulty, Alan Moore, Alan Newell, David Poyser, Terry Pratchett, Helen i Gareth Rees, Lena Sarah, Paulo Sousa, Heather Spears, Colin Touchin i Elizabeth Viau.

A teraz kilka słów o krótkich opowiastkach rozpoczynających każdy rozdział. Zamieściliśmy je, ponieważ naświetlają, choć może nie wprost, główne tematy danego rozdziału. Wedle naszego rozeznania wszystkie te historyjki są prawdziwe. (Poza jedną, którą wymyśliliśmy, mając ku temu istotne powody – okazała się zresztą bliższa prawdy, niż sądziliśmy. W odpowiednim rozdziale przyznajemy się dość szybko do tego zmyślenia i zaraz potem wskazujemy na zawarte w nim nieoczekiwanie ziarno prawdy). Niektórzy z naszych czytelników skarżyli się, że jedna czy dwie z tych opowiastek nie są "politycznie poprawne". Mimo to pozostawiliśmy je bez zmian, ponieważ uważamy, że polityczna poprawność nie powinna mieć pierwszeństwa przed prawdą. Podkreślamy, że naszym zamierzeniem nie było przytoczenie historyjek poniżających czy obraźliwych, jeśli jednak uważacie, że któraś z nich taka właśnie jest, to znaczy, iż odczytujecie w niej treści, których nie chcieliśmy tam zawrzeć. Między innymi wspominamy o emocjonalnej reakcji kobiety naukowca. Obsadziliśmy w tej roli kobietę, ponieważ tak się złożyło, że była to kobieta. Według nas emocja jest pozytywną i konieczną cechą tej opowiastki, gdyby zaś to samo przydarzyło się mężczyźnie, zachowałby się równie emocjonalnie, a my opowiedzielibyśmy o tym w taki sam sposób. Kilka z tych historyjek obraca się wokół ludzkich słabostek czy dziwactw, ale nikogo w ten sposób nie ośmieszamy. Ich celem jest pokazanie, jak dziwnymi, lecz cudownymi zwierzętami jesteśmy my, ludzie.

Wytwory powstawały w rozmaitych miejscach – w pociągach kursujących między Coventry i Euston w Londynie, na ławkach w St. James Park w Londynie i bulwarach nad Tamizą – a czasem nawet przy biurku. Niejednokrotnie także w samolotach: linia Ryanair z Birmingham do Dublina, American Airlines z Chicago do San Francisco, Delta Airlines z Salt Lakę City do Cincinnati... Ironią tego złożonego świata końca XX wieku jest to, że najlepsze miejsca, gdzie można znaleźć samotność i spokój umożliwiające pisanie, znajdują się 10 500 m w górze i poruszają się z prędkością 880 km/h.

Obawiamy się, że i to nie potrwa długo: już teraz na oparciach foteli samolotowych coraz częściej znajdują się telefony.

Wygodniej byłoby na jakiejś tropikalnej wyspie, ale wygody nie sprzyjają wydajności układania słów. Siedząc na takiej wyspie, człowiek przez cały dzień oddawałby się konsumpcji kokosów i napoju rumowego, zupełnie nie odczuwając potrzeby przyłożenia pióra do papieru. Siedząc zaś w Boeingu 767 podczas nocnego lotu, z perspektywą spędzenia ośmiu godzin na przestrzeni około 0,28 m3, ewentualnie w towarzystwie zestawu miniaturowych buteleczek z dżinem i puszki toniku, znacznie silniej odczuwa się pokusę, by schronić się w świecie wyobraźni. Wszystko, co do tego jest potrzebne, to blok papieru i pióro, a w wypadku technowariatów – laptop.

Wykorzystywaliśmy jedno i drugie. Nie jesteśmy wybredni i szybko piszemy na maszynie.

IS i JC
Coventry, 28 września 1996 roku.

 


Wstecz / Spis Treści / Dalej

PROLOG

Piętnaście miliardów lat temu Wszechświat nie był większy od kropki stojącej na końcu tego zdania.

O malutki, malusieńki, naprawdę maciupeńki ułamek sekundy wcześniej – ale ten ułamek sekundy wcześniej nie istniał. Zanim zaczął się Wszechświat – nie było czasu, a bez czasu nie może być "wcześniej". (Równie dobrze można spytać, co znajduje się na północ od bieguna północnego1). Nie było ani przestrzeni, ani czasu, ani materii. Jednak gdy przestrzeń współistniejąca z Wszechświatem powiększyła się do rozmiarów kropki, czas zaczął już biec. Temperatura w obrębie kropki była stanowczo za wysoka, by mogła istnieć materia, ale pełno było tego, co konieczne do stworzenia materii: promieniowania. Pierwotna kropka kipiała promienistą energią.

Po pierwszych 10-39 sekundy istnienia czasu Wszechświat był "fałszywą próżnią", stanem o ujemnym ciśnieniu, w którym wszystkie fragmenty przestrzeni nawzajem się odpychały. Przestrzeń eksplodowała wykładniczo i w tej niemal nieskończenie małej chwili Wszechświat od rozmiarów malutkiej kropeczki rozdał się w kulę o średnicy wielu lat świetlnych, jego ujemne ciśnienie zaś niemal rozerwało go na kawałki. Wraz ze spadkiem temperatury fałszywa próżnia przeszła w próżnię prawdziwą, w stan o zerowym ciśnieniu, i tak zakończyła się era inflacji. Wszechświat – na tyle już duży, aby był interesujący – nadal rozszerzał się pod wpływem własnego rozpędu, ale już dostojniej, w tempie kilku tysięcy kilometrów na sekundę.

Kiedy wiek czasu wynosił jedną dziesięcłotysięczną sekundy, temperatura Wszechświata spadła do biliona stopni. Pary cząstek (cząstka materii i antymaterii) pojawiały się i znikały, rodząc się i umierając jako fluktuacje energii promienistej. Materia i promieniowanie istniały w idealnej równowadze. Równowaga między materią i antymaterią nie była jednak doskonała. Na każde 999 999 999 antyprotonów przypadało 1 000 000 000 protonów. Z tego zaburzenia równowagi powstało wszystko to, co znamy.

Gdy czas osiągnął wspaniały wiek jednej sekundy, temperatura nowo narodzonego Wszechświata spadła do wartości zaledwie dziesięciu miliardów stopni. Elektrony l antyelektrony, zderzając się parami, wypełniły Wszechświat salwami neutrin i antyneutrin. Neutrony, które przestały już być cząstkami trwałymi, rozpadały się na protony i elektrony.

Dwie minuty po rozpoczęciu odliczania czasu (niektórzy twierdzą, że półtorej minuty, inni – że trzy) Wszechświat ostygł do temperatury jednego miliarda stopni i zaczęła powstawać materia w znanej nam postaci. Neutrony łączyły się w kazirodcze pary z protonami będącymi ich potomstwem, formując w ten sposób pierwsze atomy stworzenia – ciężki wodór, znany również jako deuter. Deuter sklejał się w hel, materia zaś zaczęła się różnicować.

Po upływie pół godziny Wszechświat miał nową postać: teraz składał się w trzech czwartych z wodoru i w jednej czwartej z helu. Tempo zmian stało się wolniejsze. Minęło 700 tyś. lat, zanim Wszechświat ostygł na tyle, by stać się przezroczysty dla światła. W tym czasie materia uformowała się w niemal setkę różnych pierwiastków. Upłynęło 100 milionów lat, nim materia skupiła się w galaktyki i zaświeciły pierwsze gwiazdy.

Zmarszczki na wczesnej tkaninie czasoprzestrzeni, wzmacniane na skutek nieubłaganych szarpnięć grawitacji, nakładały się na siebie, zapadały pod własnym ciężarem, pozostawiając po sobie wielkie, puste przestrzenie o średnicy setek milionów lat świetlnych – banki mydlane wypełniające Wszechświat niczym piana. Na powierzchni tych baniek kondensowała materia, tworząc rozległe płaszczyzny l wypustki. Jedna z takich struktur – nazwijmy ją Odległym Superatraktorem – dała o sobie znać z odległości miliarda lat świetlnych, jako że jej przyciąganie grawitacyjne zasysało materię do wnętrza. Struktura ta nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród bilionów innych, równie ogromnych skupisk materii.

Mniejsze – lecz nadal o średnicy wielu tysięcy lat świetlnych – było skupisko materii znane jako Wielki Atraktor. Podobnie jak wszelka materia w obszarze przestrzeni o średnicy miliardów lat świetlnych. Wielki Atraktor podążał w stronę Odległego Superatraktora. Wewnątrz i wokół Wielkiego Atraktora materia układała się hierarchicznie, w coraz mniejsze skupiska, zasysane w stronę Wielkiego Atraktora, zdążającego w kierunku Odległego Superatraktora. Jednym z tych skupisk była Supergrupa Lokalna, czyli zespół dziesiątek tysięcy galaktyk pędzących razem w stronę konstelacji Panny z prędkością 700 km/h. Supergrupa Lokalna składała się z ponad 100 grup galaktyk, z których żadna nie wyróżniała się niczym specjalnym – grupa M101, grupa M81, grupa Panny, Grupa Lokalna... Typowa grupa galaktyk ma średnicę kilku milionów lat świetlnych i obejmuje setki galaktyk; pojedyncza galaktyka ma średnicę około kilkuset tysięcy lat świetlnych, jest to ogromny wir materii wykonujący jeden obrót na ćwierć miliarda lat.

W Grupie Lokalnej były ze dwa tuziny galaktyk: Andromeda, M33 i jedna – nieróżniąca się bardzo od pozostałych – znana po prostu jako Galaktyka. Jak większość galaktyk również i tę cechował spiralny kształt, ale – co nietypowe – miała dwójkę mniejszych, bliskich towarzyszy, nazwanych Wielkim i Małym Obłokiem Magellana. Podobnie jak w większości innych galaktyk jej spiralne ramiona były falami gęstości – miejscami, w których atomy wpadały na siebie. Wzdłuż grzbietów tych fal powstawało na tyle duże ciśnienie, że uruchamiały się reakcje jądrowe i rodziły gwiazdy.

W Galaktyce było ponad 10 miliardów gwiazd. Jedna z nich – niespecjalnie różniąca się od pozostałych – miała typ widmowy G2, co oznacza, że jej temperatura powierzchniowa była bliska wartości średniej (sześć tysięcy stopni), a wysyłane przez nią światło (również o średnim natężeniu) wykazywało wyraźne ślady obecności wapnia. Jak wiele innych gwiazd była spowita chmurą kosmicznych szczątków – pyłem gwiezdnym przenoszonym w przestrzeni przez fale uderzeniowe, powstające na skutek wybuchów w rdzeniu Galaktyki. Znajdowały się tam wszystkie pierwiastki chemiczne wytopione w jądrowych, gwiezdnych paleniskach – niektórych było dużo, inne występowały zaledwie w śladowych ilościach. Między nimi zaś znajdował się węgiel, pierwiastek powołany do istnienia dzięki zgodnemu rezonansowi wibracji jądrowych.

W miarę jak Wszechświat stawał się coraz starszy, zimniejszy i większy, owa chmura pyłu gwiezdnego, podobnie jak wiele innych, zaczęła gęstnieć – jej ziarenka przyklejały się do siebie, tworząc nieregularne grudki lodu metanowego, gęste chmury gazu i kawałki skał. Gęstniejąc, chmura zapadała się i przybierała postać spłaszczonego dysku obracającego się wokół własnej osi; był to wir stygnącej materii, która zderzała się, odbijała, rozpadała, po czym znów sklejała i skupiała. Z upływem czasu, zaledwie po chwilce w skali kosmicznej, skupiska materii stawały się mniej liczne, za to większe. Zgniatane pod działaniem własnej grawitacji tworzyły spłaszczone kule – planety. Gwiazda G2 uzyskała Układ Słoneczny.

W tym wszystkim nie było nic szczególnego. Każda planeta, tworząc się w określonym miejscu, nabrała cech będących naturalną konsekwencją sposobu jej powstawania, takich jak: skaliste jądro, atmosfera złożona z metanu l wodoru, powierzchnia, po której spływał stopiony metal lub którą pokrywały jeziora kwasu, krążący wokół towarzysze... Każda planeta zyskała własną tożsamość. Było to prawdziwe zwłaszcza w odniesieniu do trzeciej planety w kolejności od gwiazdy centralnej. Dużą część jej powierzchni pokrywała cienka warstwa wody. Planeta miała atmosferę, złożoną głównie z azotu. Temperatura jej powierzchni mieściła się w granicach, w których woda zachowywała stan ciekły. Mimo że żadna inna planeta w Układzie Słonecznym nie przypominała planety numer trzy, planeta owa przypuszczalnie była bardzo podobna do wielu innych planet krążących wokół wielu innych gwiazd w wielu Innych galaktykach.

Wszędzie, nawet w głębi przestrzeni międzygwiazdowej, atomy wpadały na siebie, przywierały i tworzyły cząsteczki. Na trzeciej planecie zdarzało się to częściej niż w próżni między gwiazdami, ponieważ było tam więcej atomów mogących się ze sobą zderzać. Indywidualne cechy tej planety ograniczały typy powstających w taki sposób cząsteczek, wytwarzając struktury, które nie pojawiłyby się w świecie metanowym lub na jakimś lodowym olbrzymie. W pewnym momencie powstał układ replikujący się, czyli zbiór cząsteczek zdolny do wytwarzania swoich kopii. Być może powstał zupełnie przypadkowo, w pierwotnej zupie oceanów, być może pomogły mu w tym chłonne powierzchnie skał lub glin. Jakkolwiek się stało, replikator zrobił to, co robią replikatory – powielił się. Potem znowu, i znowu. W dość krótkim czasie planeta stała się wyraźnie niezwykła, bo zachłanny replikator zmienił i zreorganizował jej chemię. Replikator sporadycznie popełniał jakiś błąd, lecz niektóre błędy również mogły się powielać, toteż wkrótce rozpętało się coś na kształt długotrwałej wojny replikatorów, w której coraz bardziej wymyślne zbiorowiska cząsteczek walczyły o prawo do dalszego powielania się.

Wszystko to stało się dość skomplikowane. Na przykład jedna z grup replikatorów posiadła umiejętność przetwarzania światła gwiazdy w pożywienie.

Na przykład forma, która wcześnie odniosła sukces, bakteria – sinica, osiągnęła taką liczebność, że jeden z ubocznych produktów jej metabolizmu, żrący gaz o nazwie tlen, zaczął stanowić Istotną część planetarnej atmosfery.

Na przykład pewne grupy replikatorów rozwinęły w sobie zdolność umożliwiającą im opuszczanie twardego lądu i unoszenie się w gazach atmosfery.

Na przykład 65 milionów lat temu na całej planecie wyginał pewien szczególnie dobrze radzący sobie typ repllkatora. Przyczyną było uderzenie wielkiej skały. Inne małe, owłosione i stałocieplne replikatory nagle stwierdziły, że ich główni konkurenci zniknęli z powierzchni planety numer trzy, toteż szybko różnicujący się następcy tych replikatorów zalali kontynenty i oceany.

Na przykład obecnie dwóch następców tych małych stworzonek z zapałem nakreśla własną, ograniczoną wersję tej całej historii za pomocą dziwacznych, kanciastych symboli geometrycznych, odbijanych kontrastowym barwnikiem na płatach sprasowanej, białej substancji pochodzenia roślinnego, żywiąc nadzieję, że inne istoty podobnego gatunku zbadają te płaty swymi wrażliwymi na światło czujnikami, a następnie w jakiś niepojęty sposób przyswoją sobie Ich sens oraz zrobią z nich część siebie. Jako typowi przedstawiciele tych replikatorów odkrywamy malutki kawałeczek nieuchwytnego Wszechświata, podejmując cudowny, lecz zarazem beznadziejny wysiłek, by zawrzeć tę zdumiewającą całość we własnej, tak znikomo małej formie, która w nieprawdopodobny sposób wykorzystuje słabe impulsy elektryczne przebiegające po sieci bilionów cienkich włókien – sieci wibrującej, żywej i jeszcze bardziej nieuchwytnej niż Wszechświat, który usiłuje ona ogarnąć.

Koło się zamyka.

Otwiera się tajemnica.

 


Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 1
POCZĄTKI ŻYCIA

Pewna kobieta naukowiec1 pracowała przez jakiś czas z szympansem. Uczyła go wykonywania różnych zadań, jak otwieranie pudełka, i nagradzała zawsze jakimś owocem. Któregoś dnia, po sesji z szympansem, przyszła do kafeterii na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc – najwyraźniej bardzo poruszona. Jej koledzy, nieco zaniepokojeni, w końcu zdołali z niej wyciągnąć, co się wydarzyło. Okazało się, że kiedy postanowiła na chwilę opuścić laboratorium i otworzyła zamek w drzwiach – szympans z powagą podał jej kawałek selera.

Nasz prolog to jeden ze sposobów, w jaki można opowiadać historię o tym, kim jesteśmy i jak się tutaj znaleźliśmy. Taka opowieść ma kilka zalet: pokazuje, jak absolutnie niepojęty jest Wszechświat w swej całości i jak trudnym zadaniem dla od niedawna inteligentnej, wyprostowanej małpy jest zamknięcie myślowego koła w celu zawarcia ogromu Wszechświata we wnętrzu własnej, malutkiej czaszki. To sprzyja pokorze. Przedstawiamy tę opowieść w wersji kosmologicznej; to najlepsza z postawionych przez dzisiejszą naukę hipotez na temat przeszłości, do której nie możemy się cofnąć, oraz odległości zbyt ogromnych, byśmy mogli je przebyć. Jest to historia tak dziwna, że możemy mieć pokusę odrzucenia jej jako szalonej spekulacji, ale w ten sposób nie zniesiemy dziwności, ponieważ jeśli ta opowieść jest fałszywa, to prawdziwa historia musi być jeszcze dziwniejsza. (Przyjmując, że istnieje coś takiego, jak prawdziwa historia powstania Wszechświata, co jest dyskusyjne).

Niemniej z naszego punktu widzenia – tzn. z punktu widzenia gatunku ludzkiego, a nie Jacka Cohena i lana Stewarta – jest to opowieść bezosobowa i snuta od końca. Zaczyna się od nicości, a kończy tym, że każdy z nas jest jakimś przypadkowym i ubocznym produktem sił wymykających się naszej najśmielszej wyobraźni. Ukazuje ona Wszechświat zasadniczo różniący się od tego, w którym mieszkamy i który jest wszechświatem prywatnym, wypełnionym zupełnie innymi rzeczami, o rozmiarach odpowiadających ludzkiej skali; są w nim przyjaciele, współmałżonkowie, dzieci, zwierzaki domowe, rośliny, cegły i zaprawa murarska. Każdy z nas mieszka w takim osobistym wszechświecie; w pewnym sensie każdy z nas jest osobistym wszechświatem – bo jeśli zginiemy, nasz osobisty wszechświat zniknie wraz z nami. Wszechświat kosmologiczny jest zbudowany z cząstek elementarnych, takich jak elektrony, i z promieniowania, takiego jak światło. Natomiast nasz prywatny wszechświat jest zbudowany z czegoś zupełnie innego. Nie mamy na myśli tego, że naszych własnych wszechświatów nie tworzy zwykła materia, lecz to, że owa materia jest zorganizowana inaczej. Większość interesujących cech naszych osobistych wszechświatów to ludzie i ich działania – przyjaciele i kochankowie, wrogowie i znajomi z pracy oraz życia towarzyskiego. Jako że większość z nas mieszka w miastach, typowy osobisty wszechświat ma charakter miejski: składa się z budynków, pokoi, podmiejskich centrów handlowych... W naszych codziennych myślach najwięcej miejsca zajmują ludzie – wpływ, jaki wywierają na nas i my na nich. Trzeba załatwić opiekunkę do dziecka, zamówić bilety do teatru, udobruchać szefa, przekonać bankowca, że pożyczka będzie dobrym interesem...

Czasami wtrąca się zewnętrzny, "pozaludzki" świat, ale i to na ogół za pośrednictwem produktów ludzkiej działalności: potrzebne są nowe opony do samochodu, trzeba skosić trawnik, w związku z nagłym atakiem grypy konieczne jest lekarstwo. Zmiany zachodzące poza naszym własnym, ciasnym kręgiem wpływają na nasze życie w sposób, który trudno przewidzieć i którego możemy nie aprobować – nowe maszyny powodują, że nasza praca staje się zbędna, ustawy zapobiegające zanieczyszczaniu środowiska zwiększają koszty prowadzenia interesów, nowa choroba infekuje dostawy żywności, wandale przecięli nam druty telefoniczne albo ludzie z kraju oddalonego o tysiące kilometrów, w którym nigdy nie byliśmy, zaczynają na nas zrzucać bomby. Kiedy świat zewnętrzny zaburza nasz osobisty wszechświat, zaczynamy zdawać sobie sprawę z istnienia tej zewnętrzności, ale przeważnie interpretujemy to zaburzenie w kategoriach osobistych. Szukamy nowej pracy, która odpowiada naszym umiejętnościom; wynajmujemy prawnika, żeby uniknąć nowych, kosztownych zobowiązań prawnych; na pewien czas przestajemy jeść hamburgery; wzywamy kogoś do naprawy telefonu; budujemy schrony i gdy spadają bomby, siedzimy w nich, przeklinając wroga.

Jednak robimy coś jeszcze. Wiele innych stworzeń, spoglądając nocą na niebo, widzi gwiazdy, ale my się w nie wpatrujemy. Zastanawiamy się, ile ich jest, jak są daleko, skąd się tam wzięły, z czego są zbudowane. Zastanawiamy się – w istocie – dlaczego w ogóle tam są. Łączymy je w proste wzory i snujemy na ich temat opowieści mające nam pomóc w racjonalnym uzasadnieniu ich istnienia oraz w zapamiętaniu wzorów – Myśliwego, Bohatera, Księżniczki, Niedźwiedzicy, Łabędzia. Chociaż nie potrafimy przeniknąć do wnętrza innych zwierząt, jednak nie znajdujemy żadnego dowodu na to, by patrzyły one w podobny sposób jak my na zewnętrzne otoczenie swego osobistego wszechświata. Może robią tak szympansy i delfiny, być może enigmatyczna i niekończąca się pleśń wieloryba jest ćwiczeniem z podmorskiej filozofii – a może jest to tylko wieloryb! sposób powiedzenia: "Cześć, jest tam kto? To ja".2 Szympansy, delfiny i wieloryby nie budują obserwatoriów astronomicznych, nie tworzą kalendarzy, żeby przewidywać pory roku, nie wykuwają w skałach symbolicznych zapisów swych myśli. Może są mądrzejsze od nas, bo świetnie się bawią, zamiast w mękach zastanawiać się nad własnym miejscem w ogromnym i nieczułym Wszechświecie. Ale czy są mądrzejsze, czy nie, to nawet te bystre zachowują się inaczej niż my.

Kiedy spoglądamy poza nasz osobisty wszechświat, stwierdzamy, że świat zewnętrzny jest zorganizowany w sobie właściwy sposób. Istnieje w nim grawitacja, ekologia, dinozaury, E = mc2, kąty trójkąta, których suma wynosi 180°, itd. Ma charakter bezosobowy: o ile zupełnie rozsądne jest przekonywanie urzędniczki w banku, że powinna nam zwiększyć wielkość dopuszczalnego debetu na koncie do kwoty przekraczającej 180 funtów, o tyle bezowocne jest przekonywanie trójkąta, by powiększył sumę swych kątów do ponad 180°. Patrząc inaczej, stwierdzamy, że świat zewnętrzny łączy się z naszym osobistym światem na bardzo wiele sposobów: kalorie w pożywieniu, muzyka cyfrowa na płytach kompaktowych, pasażerskie odrzutowce, telewizja. Podstawą wszystkich tych technologii jest nauka, ona zaś wydaje się najskuteczniejszym ze znanych nam sposobów na zgłębianie budowy owego zewnętrznego, bezosobowego wszechświata. Telewizja wzmacnia związek świata osobistego i bezosobowego, emitując programy naukowe na temat powstania bądź końca świata, a poglądowo przedstawiona historia naturalna, w postaci naszych domowych zwierzaków i akwariów, roślin domowych i ogrodów, tworzy subtelne ogniwa łączące nas z resztą żywej natury. Znacznie bardziej jednak przejmujemy się tym, jak pasujemy do własnego kręgu przyjaciół, niż tym, jak wszyscy pasujemy do złożonej ekologii naszej planety.

My, naukowcy, zachowujemy się w identyczny sposób, tyle że przywiązujemy do tego większą wagę, ponieważ prawdziwym problemem jest dla nas zrozumienie, dlaczego tak robimy. Nasz naukowy instynkt podpowiada nam, że ten prawdziwy Wszechświat jest w istocie znacznie ważniejszy – w każdej znaczącej skali zdarzeń – niż to, czy Mary powiedziała swojej matce, że się odchudza... A jednak, w jakiś sposób, zagadnienia odpowiadające swym poziomem odchudzaniu Mary zajmują naukowcowi znacznie więcej czasu niż wszystkie "czemu" i "dlaczego" dotyczące supergrup galaktycznych – nawet jeśli ten naukowiec jest kosmologiem.

Prowadzimy dwoiste życie – w przyrodzie, lecz nie z niej, nieprzerwanie reagujemy raczej na to, jak oceniamy przyszłość świata, niż na świat teraźniejszy. Świat zewnętrzny odbijamy jak w zwierciadle w innym świecie, istniejącym wewnątrz nas: w naszym postrzeganiu tego świata. Jest to krzywe zwierciadło, obraz niedoskonały, jednak nam wydaje się rzeczywisty. W doprawdy śmieszny, egocentryczny sposób widzimy samych siebie jako istniejących nieco na uboczu Wszechświata. Kontrolujemy nasz własny świat: możemy wybierać, mamy umysły podejmujące lub zmieniające decyzje. Cała reszta świata podąża za nieubłaganymi popędami natury. O amebie, lisie, dębie lub dinozaurze myślimy jako o częściach przyrody. Ameba baraszkuje sobie, wystawiając nibynóżki (pseudopodia) i pochłaniając cząsteczki pożywienia, to prawie wszystko. Lis biega po krzakach, goniąc królika na kolację, a kiedy natknie się na grupę podludzi na koniach, jest zbyt zajęty ucieczką przed psami, by zastanawiać się nad moralną stroną krwawych sportów. Dąb po prostu sobie stoi i fotosyntetyzuje, czerpiąc wodę z gleby, a dwutlenek węgla z powietrza; jeśli czymkolwiek się martwi, to najwyżej nadchodzącą zimą i zrzucaniem liści – na pewno nie tym, czy sąsiednie dęby uważają go za nikczemnika, który wydaje na świat zbyt wiele żołędzi. Dinozaury postrzegamy jako twory odżywiające się, oddychające, rozmnażające i ginące na tle wspaniałych dekoracji sił natury, takich jak meteoryt K/T, który uderzył w Ziemię 65 milionów lat temu i wywołał katastrofę na całej planecie. Ryciny Gary'ego Larsona z serii Far Sicie (Przeciwna strona) często przypisują zwierzętom ludzkie motywacje, i właśnie dlatego są śmieszne; doskonale wiemy, że większość zwierząt wcale się nie przejmuje swoim kręgiem przyjaciół.

I bardzo dobrze. Ale w jakiej mierze nasze przekonanie, że jesteśmy czymś szczególnym, opiera się na faktach, a w jakiej jest jedynie miłym złudzeniem poczucia wyższości? Wiara w naszą wyższość nad innymi zwierzętami to ludzka ocena wartościująca, która jako taka jest prawdopodobnie stronnicza, na naszą korzyść, jednak nie ulega wątpliwości, że różnimy się – i to istotnie – od innych zwierząt zamieszkujących naszą planetę. Musimy wytłumaczyć te różnice. Fakt, że istoty ludzkie nie zawsze były takie jak teraz, utrudnia to wyjaśnienie, ale zarazem czyni je bardziej interesującym. Bardzo nieliczni spośród nas wątpią, że powstaliśmy w wyniku ewolucji z istot, które, jak wszystkie zwierzęta, należały do świata przyrody, a zatem żyły poza sferą tych wszystkich problemów społecznych, jakie nam nie tylko zajmują każdą minutę na jawie, lecz również napastują nas we snach.

Jak do tego doszło? Wokół niniejszego zagadnienia będzie się koncentrowała nasza opowieść. Co takiego było w tym właśnie kawałku skały, w tym konkretnym spiralnym ramieniu tej nieszczególnie wyróżniającej się galaktyki, iż sprawiło, że jesteśmy właśnie tacy? Jak to możliwe, że materia nieożywiona przekształca się w takie skomplikowane istoty jak my, które mają swoje własne, wewnętrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin