080-Pajeczyna.doc

(1894 KB) Pobierz



7... Ewa wzywa 07

PAJĘCZYNA


Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...

Marian Butrym PAJĘCZYNA


1

5


 

 


Pomyślałem, ¿e jednak nie mam poe­tyckiej duszy.

Właściwie powinienem kontemplować olśniewający, niewiarygodny wprost błę­kit jeziora, mgliste kształty drzew na przeciwległym brzegu, wyblakły granat nieba albo opalizujące zorzą zmarszczki na wodzie czy tańczące w rytm fal ża­glówki, ufnie wtulone w przystań. Ale nie miałem ochoty na poetyckie wzrusze­nia.

Być może poeta zauważyłby także nie­prawdopodobną gamę kolorów: od ciem­nego szafiru do indyga i błękitu, a na­wet przedwcześnie pordzewiałe trzciny. Ale który współczesny poeta zerwie się z łóżka o czwartej rano. aby podziwiać ta­kie widoki?

Spojrzałem na zegarek: czwarta dwa­naście.

Wszystko dookoła tchnęło spokojem, ci­szą i lenistwem. Pomyślałem, że dobrze jest przyjechać na urlop nad mazurskie jeziora. Coś w tym stylu sobie pomyśla­łem.

Żaden poeta nie umieściłby w tak baj­kowej scenerii akcji ponurego dramatu, w którym, chcąc nie chcąc, musiałem grać jedną z głównych ról. Dlatego przyszło mi na myśl, że jednak nie mam poetyckiej duszy. Trudno ją mieć po ośmiu latach pracy w milicji.

Ale rozważania o pięknie natury pozwa­lały mi choć na chwilę zapomnieć o obo­wiązkach i o tym, że istnieją ludzie lekce­ważący piąte przykazanie. Do zbrodni nie można się przyzwyczaić i nie można się z nią pogodzić. Każda zbrodnia budzi we mnie sprzeciw i każda robi na mnie do­kładnie tak samo wstrząsające wrażenie jak wtedy, gdy zaczynałem pracę w wy­dziale zabójstw. Jak wtedy, gdy po raz

pierwszy, przed ośmiu laty, widziałem za­mordowanego człowieka.

Spojrzałem na zegarek. Trochę z nu­dów, trochę z przyzwyczajenia: czwarta piętnaście.

Niestety, nawet najprzyjemniejsze chwi­le mają swój koniec i będę musiał po­wrócić do brutalnej codzienności.

Technicy dochodzeniowi kończyli swoją robotę. Nie mogłem im pomóc, więc przy­najmniej starałem się nie przeszkadzać.

W przybrzeżnych zaroślach, częściowo zanurzone w wodzie, leżały zwłoki męż­czyzny, który nazywał się Ryszard Brzo­zowicz. Od wielu godzin poszukiwała go milicja całego kraju.

Jeszcze niedawno miałem ochotę, a ra­czej obowiązek, porozmawiać z panem Brzozowiczem. Nie byłaby to przyjemna pogawędka — jeżeli w milicji w ogóle można rozmawiać o przyjemnych spra­wach.

Ale kilka godzin temu milicyjnymi ka­nałami łączności dotarła do mnie wiado­mość, że Ryszard Brzozowiez znaleziony został w Jurowie, uroczej miejscowości na Mazurach. Dowiedziałem się także, że już nigdy nikomu nic nie powie.

Z najróżniejszych przyczyn, a przede wszystkim dla zachowania tak zwanej ciągłości śledztwa, przełożeni zadecydo­wali, że prowadzić je będzie nadal nasza grupa operacyjna, chociaż zbrodni dokona­no na terenie województwa olsztyńskiego.

W godzinę później milicyjny śmigłowiec gotowy był do startu. Do Jurowa przyle­cieliśmy tuż przed świtem.

Stałem na przybrzeżnym pagói'ku obser­wując grupę moich kolegów, którzy do­konywali oględzin miejsca zbrodni. Sło­wa, jakie padały przy tym, należą do naj­staranniej opuszczanych w słownikach po­prawnej polszczyzny. W ekipie śledczej

pracowali — używając finezyjnej termi­nologii pułkownika Gonczara — wyboro­wi ludzie. Ambicja zawodowa kazała im szukać śladów przestępcy, a rozsądek pod­suwał" myśl o beznadziejności tego przed­sięwzięcia. Bo i pewnie — cóż można zna­leźć w błotnistej bryi rozdeptanej przez tabuny turystów i rozwodnionej nocnym deszczem. Śladów było- tyle, że starczyło­by na kilka podobnych spraw i jeszcze by została nie wykorzystana reszta.

Szef ekipy technicznej, łysawy sierżant Janicki, wyszedł wreszcie na brzeg i bez­skutecznie usiłował oczyścić spodnie przy­pominające teraz wielokrotnie używaną szmatę do podłogi.

—Niech to szlag trafi! — zaklął wresz­cie z rezygnacją.

    Niech trafi! — zgodziłem się. — A co poza tym?

    Portfel, dokumenty, pieniądze, tro­chę drobiazgów.. Tyle.

   Żadnych śladów?

           - Żadnych — westchnął sierżant ponu­ro.

Niepowodzenie swojej ekipy najwyraź­niej odczuwał jako porażkę ambicjonalną. Tyle roboty, wysiłek wielu ludzi, zastoso­wanie nowoczesnych środków technicz­nych — i nic. Wiedzieliśmy dokładnie to, co poprzednio.

No, może przesadzam, ale • materiału rzeczywiście zebrano niewiele. W opinię sierżanta Janickiego wierzyłem święcie. Miał nieprawdopodobny dar znajdowania śladów pozostawionych przez przestęp­ców. Pozornie błahych, niemal niezauwa­żalnych, które jednak w ostatecznym roz­rachunku pozwalały ukierunkować śledz­two. Nieraz, po kolejnym sukcesie sierżan­ta, wydawało mi się. że jego praca gra­niczy z magią i że wyczuwa pozostawione przez przestępców ślady nawet przez be­tonową ścianę. Być może jest w milicji ktoś dorównujący Janickiemu umiejętnoś­ciami. To możliwe, ale mało prawdopo­dobne. Dlatego w werdykt sierżanta wie­rzyłem bez zastrzeżeń. Podobnie jak i w jego pomysłowość.

    Kończymy dokumentację — dodał Janicki. — Może jeszcze coś znajdziemy. Ale nie liczyłbym na to, kapitanie. Tyle.

Podszedł lekarz sądowy, doktor Żako­wicz.

    Możemy już zabrać zwłoki, doktorze — powiedział do niego sierżant. Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu...

    Jeżeli mam coś przeciwko czemuś — stwierdził melancholijnie doktor — to tyl­ko jedno: żeby nie budzić mnie o pierw­szej w nocy.

'— Taka już nasza służba, doktorze — wtrąciłem filozoficznie.

Swoją drogą serce mi krwawiło na myśl, że doktor jest niewyspany. Sam w ogóle nie miałem okazji położyć się spać tej nocy.

    Dobrze, że mi pan o tym przypom­niał. kapitanie — westchnął doktor. Już czuję się lepiej. Zawsze czuję się le­piej wiedząc, że wypełniam obowiązki służbowe.

Jedną z niewątpliwych wad: lubianego zresztą w komendzie lekarza, była skłon­ność do ironizowania głosem pozbawio­nym ironii. Dlatego przezornie milczałem. Zresztą, co właściwie można powiedzieć w takiej sytuacji?

Rozległ się warkot motocykla. Obejrze­liśmy się.

    Nareszcie jest pies ożywił się na­gie Janicki i ruszył w stronę milicyjnej emzetki, z której gramolił się przewodnik z psem.

    Zawsze mówiłem, że psy są mądrzej­sze od ludzi — skomentował Żakowicz. Ja już jadę. Szczegóły podam po sekcji.

   A wstępnie?

    Utopiony. Jakieś cztery godziny temu. Ale ktoś go ogłuszył uderzeniem w głowę i przytrzymał pod wodą.

    A więc jednak nie wypadek — wy­wnioskowałem odkrywczo.

    Może i wypadek zgodził się dok­tor z podejrzaną skwapliwością. — Ale musiałaby mu spaść na głowę bardzo duża szyszka. Do widzenia, kapitanie.

Przymilnym tonem poprosiłem, żeby wy­niki sekcji przekazał mi jak najszybciej. Odparł, że zrobi co w jego mocy i na wy­mianie tych uprzejmości zakończyła się nasza rozmowa.

Miałem ochotę przyjrzeć się z biiska pracy przewodnika, który właśnie usiło­wał namówić swego psa do wykazania odrobiny węchowej inwencji, gdy z tyłu usłyszałem lament.

    Jezus Maria! Matko Boska! Chryste Panie! Taki straszliwy wypadek...

Pobożnisiem okazał się ściągnięty z łóż­ka kierownik pobliskiego domu wczaso­wego. Starszawy facet w naciągniętych na piżamę spodniach i swetrze, którego kolor mógłby ustalić tylko człowiek 2 bujną wy­obraźnią.

   Pan Jańczak 7 — upewniłem się.

   Tak. Jestem kierownikiem obiektu, panie...

    Kapitanie. Kapitan Piotr Morski — przedstawiłem sic dla zachowania pozo­rów. W razie pilnej potrzeby potrafię za­chowywać się bez zarzutu.

    Jezu Nazareński, taki wypadek kontynuował biadolenie Jańczak — to straszne...

Facet był w niezłej formie oratorskiej, a poza tym, o ile pamiętałem, w litanii pozostało jeszcze kilku świętych do wy­mienienia. Znudziła mnie zabawa w eufe­mizmy.

   To nie wypadek, panie Jańczak. Ten człowiek został zamordowany.

Jańczaka zatkało. Spojrzał na mnie z autentycznym przerażeniem i przez dłuż­szą chwilę gotów byłem uwierzyć, że pierwszy raz w życiu dowiedział się o gwałtownej śmierci człowieka, którego za­bił inny człowiek. Gotów byłem w to uwierzyć. Ale tylko przez chwilę.

2

Wszystko zaczęło się trzy dni temu, a właściwie jeszcze wcześniej.

Wydział gospodarczy od kilku tygodni otrzymywał poufne informacje, że na czar­nym rynku pojawiły się duże ilości sztucz­nej przędzy. Monopolistą produkującym sztuczne włókno jest przemysł państwo­wy. zrozumiałe więc, że zainteresowali się

tym zjawiskiem moi koledzy z gospodar­czego.

    W "grę wchodzi działalność zorganizo­wanej grupy aferzystów powiedział na naradzie u pułkownika naczelnik wydzia­łu, kapitan Kaczmarek. A ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin