Ewa Białołęcka - Smok.pdf

(240 KB) Pobierz
Microsoft Word - Białołęcka Ewa - Smok
Ewa Białołęcka
Smok
Słyszy się rozmaite bajędy, że niby siódmy syn w rodzinie przeznaczony jest do rzeczy
wielkich i
niezwykłych. A to sobie jaką poczwarę ubije, a to zbójców rozgromi... czarnoksiężnika okpi,
albo
przeciwnie - na jego wdzięczność dozgonną zasłuży. A już rozmaici królowie, książęta i
lordowie
na wyprzódki wpychają takiemu bohaterowi ręce swoich córek, oczywiście tych
najmłodszych i
najpiękniejszych. Nigdy żaden z owych synów siódemką szczęśliwą naznaczonych nie musiał
nadstawiać głowy za garść srebra; deliberować, czym zapłacić za obrok dla swego
cudownego
rumaka; nie odkrywał dziur w podeszwach butów, ani nie musiał świtkiem opuszczać
gospody
przez okienko, zostawiając za sobą deskę kredą poznaczoną na podobieństwo drabiny do
nieba.
Tak się jednak w życiu bywa, że i siódmym synom owe nieszczęścia się przydarzają, jak
całkiem
zwykłym śmiertelnikom. Wiem o tym dobrze, bo przede mną mateczka na świat wydała
sześciu
chłopaków. Ja jestem ten siódmy... i do tego idiota.
Bo też idiotą poszkodowanym na rozumie trzeba być, aby się założyć, że ubije się w
pojedynkę smoka.
No pewno, że byłem pijany! Na trzeźwo nigdy coś takiego w głowie by mi nie postało. Tego
rodzaju interesy należy zostawiać smokobójcom albo magom, a zwykły najemnik powinien
znać
swe miejsce we świecie. Przez całe dziewiętnaście lat żywota sprawowałem się przykładnie
(w
miarę możności). Rozsądny byłem, psia krew! Obyczajny! Bystry ponoć! Tak mi się zdawało
do
chwili, kiedy w gospodzie "Pod Wesołym Zającem" wytrzeźwiałem na tyle, by zacząć
sprawdzać
po kieszeniach, ile zostało mi osobistego majątku. Okazało się wtedy, że mój stan posiadania
powiększył się o dokument, w którym czarno na białym napisane było, że niejaki Berilan
Stabort
- to byłem ja - własnym słowem honoru ręczy, iż smoka pustoszącego okolicę uśmierci albo
sam
zginie (co było bardziej prawdopodobne). Jeżeli natomiast dane słowo złamie i w terminie dni
czterdziestu martwego łba smoczego panu... tu był nagryzmolony jakiś gzygzoł, po czym
ciągnęło
się "z Raweln" ...nie dostarczy, to wyrówna dług sumą... Zawyłem jak upiór, bo suma była
taka,
że takich pieniędzy nie uskładałbym nawet przez rok, a co dopiero w dni czterdzieści. Oczom
własnym nie wierzyłem, ale popis pod dokumentem był bez wątpienia mój. Szynkarz
potwierdził,
że istotnie założyłem się z panem na Raveln i faktycznie o smoka była sprawa, ale
wyglądałem na
trzeźwego, więc się nie mieszał i tylko potem pilnował, żeby mi kto kieszeni nie wywrócił. O
mało nie zacząłem walić głową w stół. Szkoda, że poczciwy oberżysta nie znał mnie lepiej.
Kiedy
wyglądam przy kuflu na całkowicie świeżego, to znaczy, że przeszedłem już wszystkie
najgorsze
stadia pijaństwa i brakuje mi ledwie pół kwarterki do całkowitego zamarynowania. Gdybym
wtedy zszedł ze świata, to w mym grobie robale nie trzeźwiałyby przez dobre dwa miesiące.
Mogłem jeszcze uciec. Porzucić własne imię, rodzinę i dawne życie. Zakopać się gdzieś w
puszczy, nie dawać znaku życia. Ale wtedy mógłbym iść o nowy zakład, że jaśnie pan
Gryzmoł z
Raveln zjawiłby się na progu zameczku mego ojca z kopią tego parszywego papieru i
zażądałby
spłaty długu od niego. Nie wiem, doprawdy, co mógłby nam zabrać. Stabort obfituje jedynie
w
szczurze dziury. Gdybym przyznał się do popełnionej głupoty braciom, obdarliby mnie
pewno ze
skóry i zrobili z niej bęben. Najwyraźniej rzeczywiście miałem tylko jedno wyjście - zginąć
głupio, ale za to z honorem.
Powody mojej ucieczki z domu były trzy: moja głupia siostra Uwrah, moja druga jeszcze
głupsza i
bardziej nieznośna siostra Parr-naget, oraz moja ograniczona, beznadziejnie materialistyczna
matka. Jakim cudem dziadek - uroczy staruszek ze skłonnością do filozofowania i wyższej
matematyki - spłodził mą tępą mamusię, chyba na zawsze pozostanie tajemnicą genetyczną.
Na
szczęście coś z dziadka cichcem przeszło na mnie. Mówię to bez fałszywej skromności.
Absolutnie
nie zadowalały mnie plany rodzicielki, polegające na tym, żeby jak najszybciej znaleźć kogoś,
kto
nie zraziłby się moimi dziwactwami... (już to widzę!) ożenił się ze mną... (uchacha!) ... i
żebym jak
najszybciej miała dziecko (ratunku!), bo wtedy może wywietrzeją mi z głowy głupstwa. Owe
głupstwa, między innymi, przejawiały się w tym, że nie lizałam się bez przerwy jak Uwrah,
która
od tej elegancji wciąż miała kołtuny w żołądku; nie wdzięczyłam się do każdego samca na
wyspie
jak Parr-naget - piskliwa rodzinna poetka, klecąca rymy typu "góry - chmury". Za to łaziłam
po
ruinach, gdzie odgrzebywałam resztki pozostałe po dawnych mieszkańcach; próbowałam
policzyć
wszystkie gwiazdy, zastanawiałam się dlaczego księżyc się wyszczerbia; a przede
wszystkim...
przede wszystkim nauczyłam się pływać, co doprowadzało matkę do szału. "Żaden normalny
smok
NIE wchodzi do WODY!!!" No dobra, byłam nienormalna.
Nic dziwnego, że pewnego pięknego dnia rzekłam "żegnajcie" rodzinnym brzegom i
wyruszyłam w stronę kontynentu, na spotkanie przygody. Dość miałam siedzenia w jednym
miejscu przez całe życie, więc fruwałam to tu, to tam. Podglądałam ludzi, którzy byli
zdecydowanie bardziej interesujący od moich dotychczasowych sąsiadów. Dwunogi mają tyle
zajęć i tak się ciągle śpieszą, że obłędu można dostać. Ile nowych rzeczy można było
zobaczyć! A
ile usłyszeć! Czasem zamieniałam się w jakieś mniejsze zwierzę, żeby podejść jak najbliżej,
nie
zwracając niczyjej uwagi. Obserwowałam, co ludzie robią i uczyłam się ich języka. Z
jedzeniem
nie było najmniejszych problemów, gdyż biegało sobie całymi stadami - wypasione,
smakowite -
tylko wybierać. Z jakichś powodów ludziom nie podobało się, że żywię się na ich terytoriach
(a
przecież jadłam naprawdę mało!) i dawali to delikatnie do zrozumienia. Rzucali we mnie
patykami. W większości patyki były zaostrzone i jak któryś trafiał, to było trochę
nieprzyjemnie.
Wolałam nie zostawać zbyt długo w jednym miejscu, gdyż dwunożni robili się przez to
bardzo
nerwowi. Nie podobało im się, że jestem od nich większa. Zwiedzałam ludzkie terytoria,
robiąc
przedziwne pętle i zygzaki. Leciałam tam, gdzie akurat wiatr mnie zaniósł, ale z grubsza
trzymałam jeden kierunek - na północ. Po jakimś czasie dotarłam do gór. Nigdy przedtem nie
widziałam gór, ale w każdym razie wyglądały jak z definicji - wielkie, szarozielone "cosie",
masywne, nieco postrzępione z wierzchu i przysypane czymś białym. Białe było
nieprzyjemnie
zimne. Dwunożni z gór okazali się jeszcze bardziej nietowarzyscy od tych nizinnych, więc
bez żalu
poleciałam dalej. I słusznie, bo niedługo potem znalazłam zakątek bardzo mi odpowiadający,
gdzie postanowiłam zostać na dłużej i odpocząć po włóczędze. Znajdowały się na moim
nowym
terytorium całkiem przyjemne lasy, pełne zwierzyny. Pagórki porośnięte trawą, idealne do
drzemek na słońcu. Było nawet jezioro, gdzie mogłam pływać, nurkować i łapać ryby.
Ludzie też tam byli, ale niewielu, więc nie spodziewałam się żadnych konfliktów. Niestety,
ledwie się zaczęłam mościć w nowym miejscu, całą gromadą przyszli ci z patykami i zaczęła
powtarzać się stara historia. Ale tym razem nie miałam zamiaru rezygnować z tak
znakomitego
terenu. Jak wyglądali? No, cóż... ludzie jak ludzie. Trudno odróżnić jednego od drugiego,
wiecie
co mam na myśli. Byli jakby ogólnie nieco jaśniejsi od tych na południu, i trochę mieli trochę
inny
zapach. Za to patyki zupełnie takie same jak wszędzie.
Udawałam, że śpię, podczas gdy oni "podkradali się", tupiąc przy tym jak stado krów. Kiedy
byli już całkiem blisko, jak się nie zerwę! Jak zaryczę na całe gardło! Kulałam się potem ze
śmiechu po całym pagórku, bo wszyscy ci bohaterowie uciekali tak szybko, że własne cienie
za
nimi nie nadążały. Pogubili swoje kijki z pośpiechu. Dwa razy próbowali takich podchodów,
a ja
świetnie się bawiłam.
Następni zaczęli pojawiać się pojedynczo albo w małych grupkach. Wyraźnie innego
gatunku,
bo i pachnieli inaczej, i byli bardziej błyszczący. Zupełnie jak żuki gnojne, siedzące okrakiem
na
końskim grzbiecie. Z tymi rozrywka była jeszcze lepsza, bo nie uciekali od razu i zabawa
trwała
dłużej; a jak się udało którego złapać, to bardzo przyjemnie grzechotali przy potrząsaniu.
Jednego chciałam sobie zachować na później. Posadziłam go na czubku drzewa, ale zdołał
uciec,
łobuz. Następnego dnia znalazłam tylko pancerz. Przepoczwarzył się jak motyl, czy co...?
Niestety, jeden z potrząsanych jakoś zdołał się wywinąć i dźgnął mnie jakimś kolcem prosto
w
oko! Uaaa... nawet nie przypuszczacie, jak to może boleć! Sama już nie wiem - z zaskoczenia,
czy
ze złości zacisnęłam mocniej zęby i on przestał się ruszać. Głupio się potem czułam. Po tym
niechcąco zagryzionym atrakcje się skończyły. Nikt już mnie nie odwiedzał. Znudzona -
zaczęłam
rozmyślać, czy znów się gdzieś nie przeprowadzić, ale wtedy pojawił się ON.
Nie przyszło mi do głowy nic lepszego, jak obstalowanie sobie u kołodzieja czegoś w rodzaju
kopii i właśnie z tym kawałkiem drewna ruszyłem na swój ostatni w życiu bój. Bestia była
wielka
jak kamienica (tak mi się w każdym razie zdawało), miała paskudny pysk pełen zębisk jak
noże i
krwawo czerwone ślepia.
"Boże, no... tego... wiesz o co chodzi" - jakoś w tamtej chwili nie umiałem ułożyć lepszej
modlitwy.
Mój koń nie był ćwiczony do walki ze smokami, więc już wcześniej zasłoniłem mu ślepia,
żeby nie poniósł na widok potwora. Miał do mnie zaufanie (choć ja sam już sobie nie ufałem)
i
dawał sobą powodować nawet na ślepo. Ruszyliśmy galopem wprost na to smoczysko. Byłem
absolutnie pewien, że są to moje ostatnie chwile na pięknym świecie. Kasztan rwał z kopyta,
zniżyłem kopię... a wtedy smok dał krok w bok. Jak matkę swoją kocham, ten bydlak się
odsunął!! Kasztan, sumiennie łomocąc kopytami, przewalił się tuż pod jego skrzydłem i z
rozpędu
poleciał jeszcze ładny kawałek, zanim go zatrzymałem. Smok wykręcił do tyłu łeb na długiej
szyi,
patrzył za nami i wydawało się, że jest zdziwiony. Miałem kiedyś psa, który robił identyczną
minę, kiedy mucha mu z pyska uciekała.
Jeszcze trzy razy próbowałem manewru z kopią i za każdym razem ten cholerny smok robił
to
samo - usuwał się. Za trzecim razem przeskoczył mi nad głową! Zanim zdążyłem się
obejrzeć,
capnął mnie, wyrwał z siodła i zaczął potrząsać, jak pies starą ścierką. Dzwoniłem niby skład
złomu. Klekotały mi wszystkie sprzączki, kolczuga, zęby... Miałem uczucie, że za chwilę
rozsypię się na tysiąc pojedynczych blaszek. Trwało to chyba całe godziny. W końcu wypluł
mnie
na trawę, poszturchał trochę łapą, poniuchał, sapiąc głośno jak miech w kuźni. Byłem
wymiętoszony, zaśliniony i ledwo dech mogłem złapać. We łbie mi się kotłowało. Nim do
reszty
oprzytomniałem, ze smoka widać było już tylko koniec ogona, kryjący się w krzakach.
Zdezorientowany Kasztan nieopodal rzucał łbem, parskał i drobił niespokojnie nogami. Jemu
też
nic się nie stało. Czy smok był nażarty, czy może mu śmierdzieliśmy, czy też co innego mu
się
uwidziało - w każdym razie przeżyliśmy. To był prawdziwy cud.
Jak już mówiłem, jestem żałosnym cymbałem. Ktoś z odrobiną rozumu natychmiast by
stamtąd uciekł, a potem dwa dni co najmniej leżał plackiem w najbliższej świątyni, dziękując
bogom za ocalenie. Ale przecież nie ja. Ja - smętny idiota - zostałem.
Zająłem opuszczony szałas pasterski, kłusowałem w książęcym lesie i czekałem na kolejny
cud.
Smok był po prostu bezczelny. Przylatywał na sąsiedni pagórek, rozsiadał się i gapił na mnie.
A ja tak samo siadywałem przed kolibą, gapiąc się ponuro na niego i mamrocąc pod nosem
przekleństwa. Nie był aż tak ogromny, jak mi się wydawało w pierwszej chwili. Właściwie
najbardziej przypominał wielgachnego, skrzydlatego psa. Gdyby wziąć charta, skrócić mu
trochę
łapy, a za to wyciągnąć szyję, to akurat wyglądałby jak ten zwierz. W dodatku smoczysko
całe
było porośnięte szarym futrem. Zabawne, myślałem, że smoki mają łuski i bardziej
przypominają
jaszczurki, a tu proszę - jakiś cholerny szczekun siedzi na sąsiedniej górce i wytrzeszcza na
mnie
czerwone oczęta. Gdyby nie ten nieszczęsny dług, ciążący mi niby kamień u szyi, pewnie
uznałbym to nawet za śmieszne.
Pastuch, który zajmował przede mną szałas, musiał uciekać w ogromnym pośpiechu, bo
zostało po nim mnóstwo rozmaitych gratów. Wśród nich były garnczki z jakimiś mazidłami -
pewnie do smarowania bydła. Cuchnęło toto pod niebiosa, ale nie wywaliłem ich, bo smród
odpędzał muchy i komary. A to podsunęło mi pewien pomysł...
Znalazłam na łące owcę. Od pierwszego spojrzenia wydała mi się podejrzana. Wyglądała na
zdechłą i to od dawna. Nikt mi nie wmówi, że owce po śmierci samotnie wędrują po łąkach.
Śmierdziała trującymi zielskami, a po dokładniejszych oględzinach dojrzeć można było, że
zamiast nóg ma cztery drewniane kołki. Wnioski były proste - miałam się na nią połakomić, a
potem zapewne dostać rozstroju żołądka. Nietrudno było też odgadnąć, kto był wytwórcą tej
owczej imitacji. Jak zwykle kręcił się koło swego legowiska, a jego myśli wiały taką depresją,
że
nabierało się chęci do samobójstwa od samego kontaktu. Aż się żal robiło! Niemniej poczynał
sobie mało inteligentnie. Czy on myślał, że ja to zjem? Czy ja wyglądam na idiotkę?!
Wygląda na to, że dwunożny zawziął się i koniecznie chce mnie uśmiercić. Widzi kogoś po
raz
pierwszy w życiu i od razu zabiera się do zabijania. Ciekawy typ psychiki.
Nie zeżarł tej wypchanej owcy. Taki głupi to nie jest. Nie miałem zresztą nadziei, że się
otruje,
ale może by mu chociaż trochę zaszkodziło? Wyglądałem przez szparę w poszyciu szałasu,
przypatrując się z daleka, jak smok medytuje nad podrzuconym smakołykiem. Kiwał nad nim
łepetyną i kiwał... w końcu złapał trutkę w pysk, uniósł się w powietrze. Już się ucieszyłem,
że
pożre ją gdzieś na osobności, kiedy coś nagle straszliwie łomotnęło w dach, aż się posypało
igliwie i kawałki kory. Wyjrzałem ostrożnie... Jakieś dwadzieścia kroków dalej stał smok. Na
mój
widok kichnął wzgardliwie, zadreptał w miejscu i pogrzebał tylnymi łapami. Tak strasznie
przypominał w tym momencie zwykłego kundla, że nie wytrzymałem i wrzasnąłem do niego:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin