Cat 03 - Deszcz snów.rtf

(1990 KB) Pobierz
Do prawdy

 

 

 

JOAN D. VlNGE

 

deszcz snów

 

 

przełożyła Kinga Dobrowolska


Do prawdy dochodzimy nie tylko rozumem.

ale i przez serce

Pascal

 

Dla

dr. Fredericka Brodskyego

dr Anny Marie Windsor

dr. Richarda Reindollara


Podziękowania

Chcialabym złożyć gorące podziękowania za nieoceniony wkład i poparcie następującym osobom, bez których ani ta książka, ani w ogóle moje życie nie byłyby obecnie w tak dobrym stanie: Jimowi Frenkelo-wi, Barbarze Luedtke, Carroll Martin, Betsy Mitchel, klanowi Peachów-Pozników, Mary oraz Nickowi Pen-dergrassom i Vernorovi Vingeowi. Dzięki, kochanijesteście cudowni.

 


Jaki jest cel owej gry, panie Ropuch? Zabicie potwora?

Uratowanie dziewicy? Pomszczenie krzywd?

Zajęcie dogodnej pozycji.

Bill Griffen

 

Rozścieliłem ci pod stopy swe marzenia;

Chodź ostrożnie, nie depcz mi po snach.

W.B.Yeats

 

Drogę do piekła wybrukowano dobrymi chęciami.

Karol Marks


1

 

Pięć czy sześć wieków temu jeden przedkosmiczny filozof o nazwisku Marks powiedział, że droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami. Dobrze rozumiał, co to znaczy być człowiekiem, być niedoskonałym.

Marks myślał też, że wie, jak położyć kres ciągłemu ludzkiemu cierpieniu i niesprawiedliwości: Dziel się wszystkim, czym możesz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz. Nigdy nie zdołał pojąć, dlaczego reszta ludzkości nie może dostrzec prostego wyjścia, skoro dla niego było tak oczywiste.

Chodzi o to, że ta reszta nawet nie dostrzegała problemu.

Marks mówił także, że jedynym antidotum na psychiczne cierpienie jest ból fizyczny.

Ale nigdy nie twierdził, że czas szybko ucieka, kiedy człowiek dobrze się bawi.

Zerknąłem na bransoletę danych chyba setny raz, żeby sprawdzić, czy już minęła godzina. Nie minęła. Piąty raz z rzędu w ciągu niecałej godziny znalazłem się przed wysokimi parabolami okien Aerie, wyglądając przez nie na świat zwany Ucieczką, żeby umknąć przed hałasem i presją przyjęcia Tau, które toczyło się w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Podstawowe dane, do których zdołała uzyskać dostęp nasza ekipa, nie mówiły nic na ten temat.

Nie przed biurokracją Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w której skład wchodziłem, znalazła się w Firstfall ledwie wczoraj. Nie byliśmy tu nawet na tyle długo, żeby przywyknąć do miejscowego czasu. Ale jeszcze zanim rzuciliśmy na ziemię swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawił się pełnomocnik Tau i zmusił nas do wzięcia udziału w tym przyjęciu, które toczyło się, jakby wszyscy znajdowali się w śpiączce.

Z jedwabiście gładkiej kieszeni kupionej po drodze eleganckiej koszuli wygrzebałem kolejny kawałek kamfy i wepchnąłem do ust. Po chwili zaczęła się rozpuszczać i znieczulać język, a ja znów wyjrzałem przez okno na zapierający dech w piersiach widok odległych obłocznych raf. Właśnie zachodziło słońce, obryso-wując blaskiem ich wapienny krajobraz złożony z postrzępionych szczytów i stromo opadających dolin. Przez labirynt wąwozów przedzierała się ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie już od wieków kształtując ten krajobraz w coś równie surrealistycznego jak sen.

Poniżej ta sama rzeka, która odległe rafy kształtowała w fantastyczne rzeźby, opadała bezgłośnie i bez końca z wysokiej skały. Protz, pełnomocnik Tau, nazwał to Wielkim Wodospadem. Przy-glądając się ospałej, ciężkiej od szlamu wodzie, zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie jakiś żart.

Kocie!

Ktoś wołał mnie po imieniu. Obróciłem się, jednocześnie zerkając po sobie, bo nieustannie towarzyszyła mi obawa, że następnym razem, kiedy na siebie spojrzę, będę zupełnie nagi.

Nie byłem nagi. Wciąż miałem na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, który kupiłem w hotelowym sklepie, żebym dzisiejszego wieczoru mógł uchodzić za Człowieka. Człowieka przez duże C. Tak jak to tutaj wymawiano, żeby ktoś broń Boże nie pomylił mnie z Hydraninemobcym.

Po drugiej stronie rzeki leżało całe miasto pełne Hydran. Dziś wieczorem na przyjęciu było ich troje. Ledwie minutę temu patrzyłem, jak wchodzą. Nie teleportowali się, nie zmaterializowali się irytująco w samym środku tłumu, wzbudzając lęk. Weszli normalnie przez drzwi jak wszyscy inni goście. Ciekawe, czy mogliby postąpić inaczej.

Od momentu ich przybycia nie potrafiłem uformować w głowie ani jednej składnej myśli. Przez cały czas bezwiednie obserwowałem Hydran, upewniwszy się, że mnie nie widzą ani że nie zmierzają w moją stronę. W końcu jednak musiałem przestać i odwrócić się do okna, po prostu, żeby nabrać tchu.

Udają ludzito ich główna czynność na tym przyjęciuchoć i tak na zawsze pozostaną obcymi, bo przez psychotroniczny Dar stali się wybrykami natury. To kiedyś był ich świat, dopóki nie pojawili się ludzie, żeby im go odebrać. Teraz oni byli tu obcy, oni byli outsiderami, znienawidzonymi przez tych, którzy ich zniszczylibo to takie ludzkie: nienawidzić tych, których się skrzywdziło.

Resztka kamfy rozpuściła się na języku w gorzką papkę, ale nie zdołała ukoić nerwów. Przełknąłem ją i wyjąłem z kieszeni kolejną porcję. Jeszcze w hotelu przyłożyłem sobie przylepki ze środkami uspokajającymi, wypiłem też stanowczo zbyt wiele drinków, które pojawiały się przede mną za każdym razem, kiedy się obróciłem. Nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, zwłaszcza kiedy chcę uchodzić za człowieka, gdyż moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stronie sali.

Kocie!Protz znów wołał mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, którzy nie mogą uwierzyć, że nic więcej po nim nie ma.

Z wyrazu jego twarzy wnioskowałem, że zbliża się po to, żeby zapędzić mnie z powrotem do działania. A ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było, iż ma już trochę dość tego, że tak konsekwentnie mu się wyślizguję. Wyjąłem kamfę z ust i rzuciłem na podłogę.

Kiedy wepchnął mnie z powrotem w sam środek tłumu, zacząłem się rozglądać za ludźmi, których znam, za innymi członkami ekipy, z którą tu przyjechałem. Wydawało mi się, że dostrzegam po drugiej stronie pokoju Pedrottyego, naszego bitmapistę, ale poza nim nie rozpoznawałem nikogo. Ruszyłem dalej, mrucząc pod nosem jakieś uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei obcych osób.

Protz, mój stróż, był urzędnikiem średniego szczebla w Instytucie Biotechniki Tau. Równie dobrze mógłby nosić tysiąc innych nazwiskbył dokładnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe postacie, jakie znałem. Były obupłciowe i mogły mieć dowolny kolor skóry, ale wszystkie wyglądały jak jedna i ta sama osoba. Protz nosił przepisowy granatowy garnitur ze srebrną pelerynąkolory Taujakby się w nich urodził.

Pewnie zresztą tak było. W tym wszechświecie dla konglomeratów nie tylko się pracuje, dla nich się żyje. Nazywają to keiret-sukorporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz-ny, pozostał z międzynarodowymi konglomeratami, kiedy te stały się najpierw międzyplanetarne, a w końcu międzygwiezdne. Przetrwa tak długo, jak długo będą istniały konglomeraty, bo wprost idealnie oddaje znaczeniem fakt, że kradną człowiekowi duszę.

Konglomerat, który człowieka zatrudniał, nie tylko wytyczał mu drogę kariery zawodowej, ale także stawał się jego dziedzictwem, ojczyzną, która istnieje zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Kiedy w konglomeracie rodził się nowy człowiek, stawał się komórką w układzie nerwowym megaistoty. Jeśli miał szczęście i zawsze czysty nos, zostawał jego częścią aż do samej śmierci. A może i dłużej.

Spojrzałem w dół. Palce prawej ręki okrywały bransoletkę danych, którą nosiłem na lewym nadgarstkuznów udowadniałem sobie, że istnieję. W tym wszechświecie bez bransoletki przestajesz istnieć. Swoją dostałem dopiero kilka lat temu.

Przez siedemnaście lat moimi jedynymi znakami rozpoznawczymi były bliznypo bójkach, po nożach. Przez lata miałem krzywy, ledwie zdatny do użytku kciuk, bo zrósł mi się nienastawiony po tym, jak pewnej nocy spenetrowałem niewłaściwą kieszeń. Sama bransoletka zakrywała bliznę na nadgarstku, jaka została mi po niewolniczej obrączce robotnika kontraktowego, którą wtopiono mi w skórę. Nosiłem na ciele wiele śladów. Tych najgorszych nawet nie było widać.

Po latach spędzonych w ludzkim składowisku odpadów zwanym Starym Miastem zły los wreszcie się odwrócił. A jedna z prawd, jakich się od tego czasu nauczyłem, brzmiała: kiedy przestajesz być niewidzialny, każdy może zobaczyć cię nago.

Poznałeś już dżentelmena Kensoe, który przewodniczy naszemu zarządowi...Protz skinął głową najwyższemu rangą szefowi Tau, osobnikowi stojącemu na samym szczycie łańcucha pokarmowego. Facet wyglądał, jakby nie przepuścił w nim żadnego posiłku, jak również żadnej szansy, żeby napluć w wyciągniętą prosząco dłoń.A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka zarządu Draco. Interesuje się twoją pracą...

Znów poczułem pustkę w głowie. Draco istniało na zupełnie odrębnym, wyższym szczeblu wpływów i władzy. Byli właścicielami Tau. Skupiali w swych rękach prawa do surowców naturalnych całej tej planety, a częściowo i do setek innych. Stanowili skończone keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym państwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych palców, które konglomerat powsadzał w setkę zyskownych konfitur. Lubili się nazywać Rodziną Draco. Członkowie kartelu wymieniali między sobą towary i usługi, wspierali się przeciwko próbom przejęcia przez wrogów, pilnowali nawzajem swoich interesówjak to w rodzinie. Keiretsu znaczy także zaufanie”... A właśnie w tej chwili Draco niezbyt ufało tym z Tau.

Zarząd Tau zwrócił na siebie uwagę Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele były jednostkami autonomicznymi, ale większość z nich korzystała z robotników należących do Robót Kontraktowych FKT. Ktoś musiał przecież odwalić wszystkie roboty, których obywatele Tau nie chcieliby tknąć.

Sprawa wyglądała tak: federalni mieli interweniować tylko wtedy, kiedy mieli dowód na to, że gdzieś zostały pogwałcone uniwersalne prawa ich robotników. FKT sprawowała kontrolę nad międzygwiezdnym transportem, więc nikt nie życzył sobie ściągnąć na siebie jej sankcji. Ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że federalnym wcale nie chodzi o to, żeby przyzwoicie traktować obrączki. Tak naprawdę chodziło o władzę.

FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czułych punktów w nieustającej grze sił z konglomeratami. Polityka to wojna, tyle że broń jest lepiej skrywana.

Nie wiem, kto doniósł federalnym na Tau, może po prostu jakiś korporacyjny rywal. Zdawałem sobie natomiast sprawę, że ekipa ksenoarcheologów, do której zostałem włączony, przeprowadza jedną z pokazowych akcji Tau, mających ulepszyć świat i model rządzenia. Przyjechaliśmy tutaj na koszt Tau, żeby badać żywe dzieła sztuki zwane obłocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de-trytusu, które owe wieloryby porozmieszczały na całej planecie.

Zarząd Tau nie szczędził wydatków, żeby udowodnić, że jest czysty albo że przynajmniej się stara. To oczywiście był żart, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej politycewcale nie śmieszny.

Równie oczywiste było, iż Protz chcespodziewa sięże wszyscy członkowie ekipy pomogą mu to udowodnić. Powiedz cośbłagał mnie wzrokiem, tak jak błagałby mnie w myślach, gdybym tylko umiał je odczytać.

Odbiegłem spojrzeniem w bok, szukając w tłumie Hydran. Nie znalazłem. Zwróciłem więc wzrok na swoich rozmówców.

Miło mi panią poznaćmruknąłem i na siłę przypomniałem sobie, że już zdarzało mi się spotykać członków zarządów. Byłem kiedyś ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedziałem na pewno: cała różnica między konglomeratową szychą a ulicznym śmieciem ze Starego Miasta sprowadza się do tego, kto wierzy w ich kłamstwa.

Lady Gyotis była drobna i śniada, włosy miała już zupełnie srebrne. Zaciekawiło mnie, ile naprawdę ma lat. Większość ważnych szych z jej pozycją mogła sobie pozwolić na przestawienie biologicznych zegarów co najmniej dwa razy. Miała na sobie kwiecistą, brokatową szatę, która okrywała ją szczelnie od stóp do głów. Nic w jej wyglądzie nie wskazywało na zajmowaną pozycję, z wyjątkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, którego sploty złożone były z logo różnych korporacji. Gdzieś w połowie ramienia wypatrzyłem logo Tau.

Rozpoznałem także, co przedstawia wisior w samym środku naszyjnikastylizowanego smoka z kołnierzem holograficznych płomieni. Taki sam obrazek miałem wytatuowany na tyłku. Musiałem być kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pamiętam. Nie powiedziałem jej jednak, że łączy nas wspólna ozdoba na ciele.

Lady Gyotis uśmiechnęła się łaskawie i odwzajemniła spojrzenie, tak jakby nie zauważyła w mojej twarzy nic szczególnego, nawet tych kocio zielonych oczu z podłużnymi źrenicami. Hydrań-skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzya przecież nie dość ludzkiej.

Miło miodparła.Bardzo cieszy nas, że mamy pana wśród członków ekipy. Pewna jestem, że pańskie oryginalne spostrzeżenia wniosą duży wkład we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie.

Dziękujęodparłem, przełykając posłuszne proszę pani, które cisnęło mi się na usta, i napominając się, że przecież nie dla niej pracuję ani też nie stanowię własności Tau. Tym razem jestem członkiem niezależnej ekipy badawczej.

Mamy nadzieję, że jego obecność w składzie ekipy będzie swego rodzaju demonstracją dobrej woli wobec...Kensoe zerknął na mnie z ukosa...lokalnej hydrańskiej społecznościdokończył z uśmiechem.

Nie odpowiedziałem mu tym samym.

Miejmy taką nadziejęmruknęła lady Gyotis.Wiecie, że mamy tu dzisiaj inspektorów z FKT.

Spotkałem już tych federalnych i nie zazdrościłem Kensoe. Ale z drugiej strony, aż tak bardzo go znów nie żałowałem.

Tak, proszę paniodpowiedział, rozglądając się tak niespokojnie, jakby podejrzewał, że gdzieś tu się czają wynajęci mordercy.Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie. Myślę, iż sami się przekonają, że nasze... ee... problemy zostały mocno przesadzone.

Miejmy nadziejępowtórzyła lady Gyotis.Toshiro!zawołała niespodziewanie, unosząc do góry dłoń.

Ktoś lawirował przez tłum w naszą stronę. Kensoe zesztyw-niał, ja także. Idący ku nam nieznajomy miał na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdziłem logo na hełmie, którego nie zdjął nawet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena był w kolorach głębokiej zieleni i miedzibarwach tego konglomeratu. Na fałdzistej wierzchniej szacie nosił istną wystawę pozbawionych znaczenia świecidełek. Na identyfikatorze widniało: SAND.

Nie było mowy o tym, żeby jakiś szef Korporacji Bezpieczeństwa fatygował się z macierzystego biura przez pół galaktyki tylko po to, żeby wziąć udział w jakimś tam przyjęciu. Ciekawe w takim razie, jak głęboko Tau utkwiło w bagnie.

Lady Gyotis.Z uśmiechem skłonił lekko głowę w jej stronę. Wciąż uśmiechnięty, skierował wzrok na mnie.

Nie wiedziałem, co ma oznaczać ten grymas. Nie potrafię go odczytać... Przestań. Sam za nic nie mogłem zmusić się do skrzywienia ust, które choćby z grubsza mogło uchodzić za przyjazne. Spotkałem w życiu wielu strażników i żołnierzy. I żadnego nie zdarzyło mi się polubić.

Sand miał gładką, złocistą skórę; pod fałdą powieki podcy-bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypominały łożysko kulkowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczyło, by przejrzeć człowieka do samych trzewi. Inny szef korb, którego kiedyś poznałem, miał dokładnie takie samenależały do niezbędnego na tym stanowisku wyposażenia. Im więcej władzy miała konglomeratowa figura, tym więcej potrzebowała biocybernetycznych udoskonaleń. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale się nie widziałowiększość ludzi wciąż jeszcze tkwiła zbyt głęboko w ksenofobii, żeby taka naga prawda nie kłuła ich w oczy. U lady Gyotis także wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, a przecież musiała kryć w środku potężną ilość biocybernetyki. Firmy wchodzące w skład Draco specjalizowały się w najlepszych urządzeniach tego typu.

Ale niektóre zawody wręcz wymagały dziwnego wyglądu, gdyż od niego zależał większy zakres władzy. Do takich należał zawód Sanda.

Panie Kociemówiła lady Gyotispozwoli pan, że mu przedstawię naszego szefa ochrony, Toshiro Sanda...Jakby tego nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie przedstawiła go ani Protzowi, ani Kensoe. Obaj wyglądali teraz tak, jakby woleli znaleźć się o tysiąc mil stąd. Może już zdążyli poznać go wcześniej.Na nim takie duże wrażenie zrobiła pańska interpretacja znaczenia Monumentu.

Wykrzywiłem się, mając nadzieję, że weźmie to za uśmiech. Wyciągnął do mnie rękę. Minęła dobra chwila, zanim połapałem się, co to oznacza. W końcu jednak wyciągnąłem ku niemu dłoń i pozwoliłem, żeby ją uścisnął.

Skąd pan pochodzi, panie Kocie?zapytała mnie lady Gyotis.

Z Ardatteeodparłem, powracając do niej spojrzeniem.Z Quarro.

Z samej Osi?Była wyraźnie zaskoczona. Quarro to głów-ne miasto na Ardattee, a Ardattee przejęła od Ziemi rolę centrum we wszystkim, co się naprawdę liczyło.A skąd u pana ten czarujący akcent? Spędziłam tam wiele czasu, ale nigdy nie zetknęłam się z niczym podobnym.

Stare Miastomruknął Sand.To akcent ze Starego Miasta. Zobaczyłem, że lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widziała Starego Miasta Quarroslumsów, zbiornika z pokarmem dla Robót Kontraktowych. Próbowałem wymazać z głosu tamto brzmienie, ale nie potrafiłem, tak samo jak nie potrafiłem wyrzucić z pamięci tamtego miejsca.

Sand spojrzał teraz na mnie, a widząc moje ściągnięte brwi, dodał:

W takim razie jeszcze bardziej imponują mi pańskie osiągnięcia.

Nic nie odpowiedziałem.

Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że jest pan starszy. Koncepcje w pańskiej monografii sugerowały sporą dojrzałość umysłową.

Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był młodyodparłem, a lady Gyotis parsknęła trochę dziwnie brzmiącym śmiechem.

Pani Perrymeade powiedziała mi, że ta oryginalna interpretacja wyszła od panaciągnął Sand, jakby mnie w ogóle nie słyszał.Ten znakomity wizerunek śmierci Śmierci. Skąd zaczerpnął pan pomysł takiego podejścia?

Otworzyłem usta, zamknąłem, przełykając słowa, które miały smak goryczy. Nie wierzę, żeby mówił cokolwiek serio, nie wierzę, że patrzą na mnie jak na równego sobie. Bardzo chciałbym wiedzieć, czego właściwie chcą...

Kocieodezwał się jakiś głos za moimi plecami i tym razem od razu go rozpoznałem. To Kissindra Perrymeade stała za mną jak służby ratownicze, zawsze gotowa podjąć konwersacyjną pałeczkę tam, gdzie ją upuściłem. Naprawiała wszystkie moje towarzyskie gafy, od kiedy tu przyjechaliśmy. Miała tak znakomite wyczucie czasu, jakby zamiast mnie czytała w myślach.

Z wdzięcznością skinąłem jej głową, zresztą nie pierwszy raz. I już nie udało mi się oderwać od niej wzroku. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie zamiast jak zwykle na roboczo. Ona także nigdy wcześniej nie miała okazji mnie oglądać w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej się to podobaczy czuje się tak samo jak ja, kiedy patrzę na nią!

Przyjaźniliśmy się przez większość czasu naszych wspólnych studiów. Byliśmy tylko przyjaciółmi. Odkąd ją znałem, miała stałego facetaEzrę Ditreksena. Był analitykiem systemów i z tego, co wszyscy mówiąniezłym. Był także niezłym fiutem. Spędzali więcej czasu na kłótniach niż reszta ludzi na rozmowach; nie mogłem pojąć, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mogę wiedzieć o długich związkach?

To właśnie Kissindra nękała mnie dopóty, dopóki nie złożyłem w miarę spójnie pomysłów, które naszły mnie kiedyś na temat dzieła zwanego Monumentem. Jego wymarli twórcy pozostawili swój wyraźny bioinżynieryjny podpis, rozproszony po całym ramieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych tworów, między innymi także obłocznych wielorybów.

Kissindra przyszła na przyjęcie z wujem, Janosem Perry-meade...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin