Nie Tylko Umarli.doc

(123 KB) Pobierz
VAN VOGT A

VAN VOGT A.E.

 

 

 

 

NIE TYLKO UMARLI...

 

       

OPUSZCZONY WRAK STATKU WIELORYBNICZEGO

        ZNALEZIONY U WYBRZEŻY PÓŁNOCNEJ ALASKI

       

        29 czerwca 1942 roku. Zmiażdżony do ostatniej wręgi, bez śladu załogi, statek wielorybniczy Albatros został dziś odnaleziony w Cieśninie Beringa przez amerykański okręt patrolowy. Dowództwo marynarki wojennej zaintrygowane jest meldunkiem, że pokład i obie burty szkunera zostały zgruchotane jakby przez jakieś potężne uderzenia. Uszkodzeń tych nie spowodowały „bomby, torpedy, ogień artyleryjski ani żadne inne ataki nieprzyjaciela", jak podaje oficjalny raport. Piece w kuchni były jeszcze ciepłe. W rejonie tym od trzech tygodni nie było żadnego sztormu; tak więc zagadka pozostaje nierozwikłana.

        Albatros wypłynął z amerykańskiego portu na Zachodnim Wybrzeżu na początku marca, pod dowództwem kapitana Wardella i z załogą składającą się z osiemnastu ludzi. Wszyscy zaginęli bez śladu.

        Wardell, kapitan statku wielorybniczego Albatros, był tak pogrążony w ponurych rozmyślaniach po trzech długich miesiącach bez śladu wieloryba, że dopiero gdy szkuner zaczął się już wślizgiwać w cieśninę, dostrzegł leżącą blisko brzegu, na osłoniętych wodach tej północnej zatoki na Alasce, łódź podwodną.

        Na moment poczuł pustkę w głowie, ale zaraz odzyskał przytomność umysłu; refleks powrócił. W maszynowni telegraf pokładowy pokazał: "cała wstecz". Plan Wardella był zarówno klarowny, jak i prosty.

        Już otwierał usta, by zawołać sternika, ale zmienił zamiar: sam ujął ster i kiedy statek zaczął się cofać, poprowadził go zręcznie poza linię skał Podwodnych i cypel drzew. Kotwica opadła z grzechotem, plusk wody odbił się obcym echem w ciszy bezwietrznego poranka.

        I znów zaległa cisza; tylko w oddali słychać było szum północnego morza; niespokojne fale uderzały łagodnie o burty Albatrosa, przelewając się ponuro nad skałami, za którymi stał szkuner; od czasu do czasu rozlegał się ryk, gdy potężna fala rozbijała się ze spienioną furią o sterczący występ skalny.

        Wardell, znów na mostku kapitańskim, stał teraz bez ruchu, chłonąc zmysłami wrażenia i nasłuchując.

        Ale nie zaniepokoił go żaden obcy dźwięk: nie słychać było huku silników Diesla ani najsłabszego choćby szumu potężnych motorów elektrycznych. Odetchnął z ulgą. Spostrzegł, że pierwszy mat, Preedy, cicho stanął za jego plecami.

        - Nie sądzę, żeby nas zauważyli, kapitanie - powiedział Preedy ściszonym głosem. - Nie widać żywej duszy. A poza tym, z oczywistych względów, ten statek nie jest zdolny do wyjścia na morze.

        - Dlaczego?

        - Nie zauważył pan, kapitanie, że nie ma wieżyczki obserwacyjnej? Widocznie została odstrzelona.

        Wardell stał bez słowa, wstrząśnięty faktem, że nie zauważył tego. Ledwie uchwytny podziw dla samego siebie, który zaczął już odczuwać w głębi duszy za pewność, z jaką prowadził statek, odrobinę przygasł.

        Inna myśl jeszcze przyszła mu do głowy; nachmurzył się tedy z ponurą niechęcią, że będzie musiał ujawnić kolejne niedostatki swej spostrzegawczości. Zaczął jednak, choć z oporami:

        - Zabawne, z jaką łatwością umysł akceptuje istnienie rzeczy, których nie ma! Przez chwilę się wahał. - Jeśli chodzi o mnie, to nawet nie zauważyłem, czy ich działo pokładowe jest, czy nie jest zniszczone.

        Tym razem mat milczał. Wardell rzucił mu szybkie spojrzenie, a widząc jego wydłużoną minę zrozumiał, że teraz Preedy przeżywa szok i irytację. Powiedział więc szybko:

        - Proszę zwołać ludzi na pokład!

        Świadomy znów swej przewagi, Wardell zszedł na pokład. Z wielką uwagą zaczął oglądać armatkę okrętową stojącą obok działka harpunniczego. Słyszał gromadzących się za jego plecami mężczyzn, ale odwrócił się dopiero na odgłos niecierpliwego szurania nogami.

        Zlustrował po kolei twarze: grubo ciosane, twarde, wygarbowane wiatrem. Piętnastu mężczyzn i chłopiec, nie licząc mechanika i jego pomocnika. Wszyscy oni jakby ożyli, wyrwani z ponurego nastroju panującego na statku od trzech miesięcy.

        W pamięci Wardella stanęły znów długie lata spędzone na morzu z niektórymi z tych ludzi. Skinął im głową, a jego ciężka twarz pociemniała z zadowolenia.

        - Chłopcy! - zaczął - wygląda na to, że natrafiliśmy na uszkodzoną japońską łódź podwodną, która zapędziła się aż tutaj. Wiecie, co macie robić. Przed odjazdem marynarka wojenna wyposażyła nasz statek w trzy calowe działo i cztery karabiny maszynowe, więc...

        Przerwał, spoglądając z dezaprobatą na jednego ze starszych marynarzy.

        - O co chodzi, Kenniston?

        Za pozwoleniem, kapitanie, ale to wcale nie jest łódź podwodna. Służyłem w marynarce podczas tamtej wojny i na pierwszy rzut oka mogę takie coś poznać, obojętne czy wieżyczka obserwacyjna jest odstrzelona, czy nie. Burty tamtej jednostki są podzielone jakby na łuski. To wcale nie łódź podwodna!

       

        Z miejsca, do którego wyprawił się z małą grupką ludzi, poza linią skał, Wardell oglądał obcy statek. Długa, niespodziewanie ciężka przeprawa do tego dogodnego punktu obserwacyjnego zajęła mu ponad godzinę. A teraz, gdy się już tu znaleźli... co to za statek?

        Przez lornetkę ten - statek? - okazał się metalowym kadłubem o opływowych liniach i kształcie cygara, leżącym nieruchomo wśród drobnych fal skrzących się na powierzchni zatoki. Poza tym ani śladu życia. A jednak...

        Wardell aż zesztywniał, uświadamiając sobie naraz jasno swą odpowiedzialność za wszystkich ludzi: tu z nim sześciu, dźwigających dwa bezcenne karabiny maszynowe, i pozostałych na szkunerze.

        Obcość tego statku - jego łuskowata metalowa powłoka, olbrzymia długość - zmroziły go przejmującym chłodem. Tuż za nim, w ciszy tego niegościnnego, skalistego krajobrazu, rozległ się czyjś głos:

        - Gdybyśmy chociaż mieli nadajnik radiowy! Bombowiec zaraz by się rozprawił z takim celem! Ja...

        Wardell prawie nie zwrócił na to uwagi, że głos mężczyzny dziwnie ucichł. Pogrążony był w intensywnych rozmyślaniach: dwa karabiny maszynowe przeciwko temu. Lub nawet ostatecznie (uznanie przewagi tamtego, choć tylko w duchu, przyszło mu z trudem) cztery karabiny i trzycalówka. Broń z Albatrosa też należało uwzględnić, mimo że szkuner wydawał się teraz niebezpiecznie daleko.

        Jego myśli zwolniły bieg. Wzdrygnął się dostrzegłszy na płaskim mrocznym pokładzie jakieś poruszenie. Olbrzymi metalowy właz obrócił się, potem raptownie otworzył, jakby na sprężynach. W luku pojawiła się jakaś postać.

        Postać... potwora. Monstrum stanęło na rogowatych, połyskliwych tylnych łapach, a jego łuski mieniły się w słońcu późnego poranka. Z czterech łap jedna ściskała płaską, krystaliczną konstrukcję, druga trzymała niewielki obły przedmiot - bladopurpurowy w oślepiających promieniach słonecznych. Dwie pozostałe łapy były puste.

        Sylwetka potwora rysowała się na tle przejrzystego, niebieskozielonego morza; stał, hardo zadzierając głowę osadzoną na krótkiej szyi, z taką butą i pewnością siebie, że Wardell poczuł swędzenie karku.

        - Na litość Boską! - wyszeptał ktoś chrapliwie - poślijcie mu parę kulek!

        Dźwięk szybciej niż wymowa słów dotarł do tej części mózgu Wardella, w której znajdują się ośrodki sterujące ruchami mięśni.

        - Ognia! - wychrypiał. - Frost! Withers!

        Ta-ta-ta-ta! Zaterkotały dwa karabiny maszynowe, budząc tysiące ech w dziewiczej ciszy zatoki.

        Odwrócony tyłem do nich stwór, który zaczął się właśnie żwawo posuwać po zakrzywionej płaszczyźnie pokładu ukazując przy każdym kroku płetwiaste stopy, odwrócił się i spojrzał w ich stronę.

        Jego zielone oczy, płonące jak u kota nocą, zdawały się mierzyć prosto w twarz Wardella. Kapitan poczuł, jak tężeją mu mięśnie; w pierwszym odruchu chciał się szarpnąć do tyłu, ukryć poza występem skalnym, zniknąć z pola widzenia bestii, ale nie mógł zrobić ruchu, jeśli chciał zachować życie.

        To paraliżujące uczucie zawładnęło widać każdym z obecnych tam mężczyzn, bo karabiny maszynowe umilkły i zapanowała nienaturalna cisza.

        Żółtozielony gad poruszył się pierwszy. Zaczął biec z powrotem do luku. Zatrzymał się u wlotu włazu i zdawało się, że zamierza tam skoczyć głową w dół, jakby chciał się ukryć za wszelką cenę.

        Nie skoczył jednak; zamiast tego podał komuś w środku krystaliczny przedmiot, który trzymał w ręku, a potem się wyprostował.

        Dał się słyszeć szczęk zamykanej klapy włazu... i gad pozostał na pokładzie, z odciętą drogą ucieczki.

        Wszystko zastygło teraz w bezruchu na ułamek sekundy, niczym żywy obraz: znieruchomiałe postaci na tle spokojnego morza i ciemnego, niemal nagiego skalistego lądu. Potwór stał nieruchomo, z zadartą głową i płonącymi oczyma utkwionymi w mężczyzn za krawędzią skalną.

        Wardell nie przypuszczał, że potwór gotuje się do skoku; tymczasem gad wyprostował się nagle, podskoczył do góry i na bok, jak żaba czy nurek odbijający się od dna. Woda i bestia zetknęły się z cichym pluskiem. Kiedy opadł lśniący welon rozpryśniętej wody, potwora nie było już widać.

        Czekali.

        - Co woda zabrała - odezwał się w końcu Wardell lekko drżącym głosem - woda odda. Bóg jeden wie, co to takiego, ale na wszelki wypadek trzymajcie karabiny w pogotowiu.

        Minuta wlokła się za minutą. Cień bryzy, co ledwie muskała powierzchnię zatoki, rozpłynął się zupełnie, a woda zastygła w płaską szklistą taflę, która się załamywała dopiero w oddali, w pobliżu wąskiego ujścia na bardziej wzburzone morze.

        Po upływie dziesięciu minut kapitan wiercił się już niespokojnie w niewygodnej pozycji. Po dwudziestu minutach wstał.

        - Wracamy na statek - zadecydował nerwowo. - Ten potwór jest dla nas za mocny.

        W kilka minut później posuwali się chyłkiem wzdłuż brzegu, kiedy naraz podniosła się wrzawa: krzyki w oddali, potem długa, ostra seria z karabinu maszynowego - i znowu cisza.

        Odgłosy te dobiegły od strony szkunera zakotwiczonego poza zasięgiem ich wzroku: za rzędem drzew, o pół mili w poprzek zatoki.

        Wardell, biegnąc, pomrukiwał z irytacją. Już wystarczająco trudno poruszał się przedtem, a teraz była to prawdziwa udręka: podrygiwał na nierównościach i potykał się. Zaraz w pierwszych minutach dwukrotnie runął jak długi.

        Za drugim razem podniósł się bardzo powoli i czekał na swych zdyszanych towarzyszy, póki się z nim nie zrównali. Dalej już nie biegli, ponieważ Wardell uświadomił sobie z przenikliwą wyrazistością, że cokolwiek stało się na statku, już się nie odstanie.

        Ostrożnie prowadził swych ludzi przez usiany skałami brzeg, pełen dzikich rozpadlin. Szedł naprzód, wściekły na siebie, że opuścił Albatrosa; zwłaszcza za ten swój pomysł, żeby tak bezmyślnie wystawić kruchy drewniany statek na pastwę uzbrojonej łodzi podwodnej.

        Nawet jeśli - jak tutaj - nie jest to łódź podwodna.

        Wardell podświadomie wzdragał się przed głębszym zastanowieniem, co to może być.

        Przez chwilę próbował uzmysłowić sobie ten obraz: siebie samego zmagającego się z pustynnym, kamienistym wybrzeżem, kierującego się w stronę skalistej zatoki, by ujrzeć, co ten... jaszczur zrobił z jego statkiem Ale nie mógł. Ta wizja nie dała się wywołać w wyobraźni. Po prostu nie pasowała nawet w najmniejszym stopniu do całości: do tych wszystkich spokojnych dni i wieczorów w jego życiu, jakie spędził na mostkach kapitańskich różnych statków, po prostu siedząc sobie lub paląc fajkę obojętnie kontemplując morze.

        Jeszcze bardziej mglisty i zarazem mniej pasujący do teraźniejszości wydawał mu się świat cywilizacji: gry w pokera w zaciszu klubowego gabinetu, głośne śmiechy, kobiety o zuchwałych spojrzeniach, wypełniające te krótkie okresy w jego życiu, kiedy przebywał w porcie - całe to osobliwe, bezcelowe życie, które tak skwapliwie porzucał, gdy nadchodziła znów pora wyjścia w morze.

        Wardell otrząsnął się ze smętnego, próżnego rozpamiętywania przeszłości.

        - Frost, weźcie ze sobą Blakemana i McCanna - rozkazał – i przynieście tu jedną beczkę z wodą. Danny na pewno już je wszystkie napełnił do tej pory. Nie, zatrzymajcie karabin! Zostańcie przy bakach, póki nie przyślę wam ludzi do pomocy. Załadujemy wodę i zabieramy się stąd.

        Po tej konkretnej decyzji Wardellowi poprawiło się samopoczucie. Udadzą się na południe, do bazy marynarki, a potem już inni, lepiej wyposażeni i wyszkoleni, zajmą się obcym statkiem.

        Żeby tylko Albatros był na miejscu, nienaruszony. Właściwie zdawał sobie dokładnie sprawy, czego się obawia. Odczuł niewypowiedzianą ulgę, kiedy znalazł się na szczycie ostatniego już, najbardziej stromego wzgórza i ujrzał szkuner. Przez lornetkę dostrzegł ludzkie postaci na pokładzie. Ciężar spadł mu z piersi, gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, chyba, że zdarzył się jakiś pojedynczy wypadek. Coś tu się jednak działo. Za chwilę wszystkiego się dowie... Przez pewien czas wydawać się mogło, że Wardell nie dowie się jednak niczego. Gdy wspiął się na pokład, bardziej znużony, niż sądził cała załoga stłoczyła się wokół niego. Wrzawa, w której utonęły pojedyncze gniewne głosy, gorączkowe podniecenie i wzburzenie każdego z nich tylko utrudniały sprawę.

        Do uszu kapitana dotarły słowa o stworze podobnym do żaby, wielkości człowieka, który dostał się na pokład. I jeszcze coś o maszynowni i - już zupełnie niezrozumiałe - o mechaniku i jego pomocniku, przebudzonych...

        Głos Wardella przebił się przez ten harmider, kładąc mu kres. Kapitan zwrócił się do Preedy'ego:

        - Są jakieś uszkodzenia? - spytał lakonicznie.

        - Nie ma żadnych - odpowiedział oficer - poza tym, że Rutheford i Cressy wciąż się nie mogą pozbierać.

        Wzmianka o mechaniku i jego pomocniku była niezrozumiała, kapitan wszakże zignorował ją.

        - Preedy, wyślijcie sześciu ludzi na brzeg, by pomogli przynieść wodę na statek! Potem proszę przyjść na mostek.

        W kilka minut później Preedy zdawał Wardellowi pełne sprawozdanie z tego, co się wydarzyło. Na odgłos wystrzałów karabinowych z wybrzeża wszyscy na statku stłoczyli się przy lewej burcie.

        Mokre ślady pozostawione przez potwora świadczyły, że skorzystał on z tej okazji, by wdrapać się na pokład od prawej burty. Najpierw ujrzano go stojącego przy wylocie przedniego luku, obserwującego ze spokojem pokład dziobowy, gdzie stoją działa.

        Ścigany spojrzeniem dziewięciu par oczu potwór szedł śmiało, najwyraźniej w stronę dział, raptem jednak zawrócił i z rozbiegu skoczył za burtę. Wtedy dano serię z karabinów maszynowych.

        - Nie sądzę, żebyśmy go trafili — przyznał Preedy. Wardell zastanawiał się nad czymś.

        Nie jestem pewien, czy jego w ogóle mogą zranić kule. On... - powstrzymał się. - Co ja, u diabła, mówię?! Przecież zawsze uciekał, kiedy do niego strzelaliśmy. Co dalej?

        Przeszukaliśmy cały statek i natknęliśmy się na Rutheforda i Creesy'ego. Byli kompletnie nieprzytomni, a po ocuceniu niczego nie pamiętali. Mechanik mówił, że nie ma żadnego uszkodzenia. No i to by było wszystko.

        Wystarczy, pomyślał Wardell, lecz nic nie powiedział. Stał przez chwilę w miejscu, wyobrażając sobie żółtozielonego jaszczura wdrapującego się na pokład szkunera. Wzdrygnął się. Czego ten piekielny stwór tu szukał?

        Słońce stało wysoko na południowej stronie nieba, kiedy ostatnia beczka wody znalazła się na pokładzie i statek ruszył.

        Stojąc na mostku kapitańskim Wardell wydał westchnienie ulgi, kiedy szkuner przemknął z dala od białogrzywych skał podwodnych i skierował się na głęboką wodę. Kapitan przesunął wskazówkę telegrafu na „cała naprzód", kiedy naraz głuche dudnienie silników Diesla przeszło w odgłos podobny do kaszlu i... zamilkło.

        Albatros płynął jeszcze chwilę siłą rozpędu, kołysząc się na boki. W półmroku maszynowni kapitan dostrzegł Rutheforda starającego się mozolnie podpalić zapałką małą kałużę ropy na podłodze. Była to czynność tak absurdalna, że Wardell stanął oniemiały, wybałuszając oczy.

        Ropa nie chciała się palić! Cztery kolejne zapałki dołączyły do już wypalonych, które leżały na podłodze obok złocistej kałuży.

        - O rany boskie! - wykrzyknął Wardell. - Ta bestia wrzuciła nam coś do ropy...

        Nie mógł mówić dalej.

        Odpowiedź nie przyszła natychmiast. Wreszcie mechanik, nie podnosząc wzroku, odezwał się stłumionym głosem:

        - Właśnie się nad tym zastanawiałem, kapitanie. Czego ta banda jaszczurów od nas chce?

        Wardell wrócił na pokład pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi. Zdawał sobie sprawę z uczucia głodu. Ale nie robił sobie złudzeń, że to ssanie w żołądku zostało wywołane jedynie brakiem jedzenia.

        Wardell jadł machinalnie. Potem wyszedł na pokład, odrętwiały i senny. Wejście na mostek kapitański pochłonęło całą jego energię i siłę woli. Przystanął na moment i popatrzył na cieśninę wiodącą do zatoki.

        Dokonał odkrycia: podczas tych kilku minut, gdy silniki Diesla pracowały jeszcze na dobrym paliwie, Albatros przybliżył się tak, że od strony rufy widać było teraz w oddali ciemny kadłub.

        Wpatrywał się sennym wzrokiem w nieruchomy obcy statek; potem przesunął lornetką wzdłuż linii brzegu. Wreszcie przeniósł wzrok na pokład szkunera. I w tym momencie omal nie wyskoczył ze skóry.

        Na pokładzie stał potwór, cicho pochylony nad działkiem harpunniczym. Jego łuskowate ciało lśniło niby wilgotna skóra wielkiej jaszczurki. U jego stóp woda utworzyła małe ciemne kałuże, spływając aż do miejsca, gdzie leżał bez oznak życia, twarzą w dół, harpunnik Art Zote.

        Gdyby intruz był człowiekiem, kapitan z pewnością potrafiłby zapanować nad paraliżem mięśni i sięgnąć po wiszący u pasa rewolwer. Albo gdyby przynajmniej bestia była tak daleko jak za pierwszym razem.

        Ale Wardell stał o niecałe dziesięć metrów od potwora — lśniącego, monstrualnego gada, o czterech przednich łapach i dwóch tylnych, opancerzonych łuskami. A ponadto gdzieś w zakamarkach mózgu kapitana kryła się świadomość, że pociski karabinowe nie zraniły gada...

        Lekceważąc sobie ewentualność, że jest obserwowany, potwór szarpał harpun, który sterczał u wylotu armatki. Dał temu spokój już po chwili i obszedł dookoła zamek działka. Zaczął w nim grzebać. Szkarłatny przedmiot, który trzymał, rozbłyskiwał spazmatycznym światłem - gdy naraz fala śmiechów i głosów strzaskała popołudniową ciszę.

        W chwilę potem drzwi kuchenne otwarły się gwałtownie i kilkunastu mężczyzn wypadło na pokład. Solidne drewniane drzwi do forkasztelu zasłaniały bestię.

        Prostacki śmiech marynarzy odbił się echem aż pod niebiosa nad tym odwiecznie zimnym morzem. Jakby z ogromnej oddali dolatywały Wardella ich wulgarne dowcipy i jeszcze ordynarniejsze przekleństwa. Zupełnie jak dzieci, pomyślał. Świadomość, że te dziwaczne istoty uwięziły ich tutaj, na pozbawionym paliwa statku, widocznie nie w pełni do nich dotarła - inaczej nie zachowywaliby się jak bezmyślni durnie...

        Wardell zdziwił się teraz, że dał się bestii, choć na chwilę, tak zahipnotyzować. Z okrzykiem schwycił rewolwer i wymierzył w odsłonięty grzbiet jaszczura, właśnie pochylającego się nad mocną linką, którą harpun przymocowany był do statku.

        Dziwna rzecz: po strzale zapanowała na chwilę całkowita cisza. Gad wyprostował się i odwrócił, na wpół z irytacją. I wtedy...

        Ludzie krzyczeli. Karabin maszynowy na bocianim gnieździe zaterkotał krótkimi podnieconymi salwami. Pociski chybiały i tylko spieniły wodę za rufą statku.

        Wardell był wściekły na tego cholernego durnia tam, na górze. Zadarł głowę i z furią ryknął nań, by celował, jak należy. A kiedy znów spojrzał na pokład, potwora już tam nie było.

        Odgłos cichego plusku przeniknął tuzin innych dźwięków; towarzyszyło mu zamieszanie na nadburciu, gdzie cała załoga wypatrywała czegoś w wodzie. Wardellowi zdawało się, że ponad ich głowami spostrzegł żółtozielony błysk w głębinie, ale barwy te zbyt szybko i zbyt łatwo stopiły się z mieniącą się odcieniami błękitu, zieleni i szarości powierzchnią północnego morza.

        Kapitan stał bez ruchu. Czuł chłód w okolicy serca - przejmujące doznanie nienormalności sytuacji. Ręka z pistoletem nie drgnęła mu, nie mógł więc chybić. A jednak jak dotąd nic się nie stało.

        Obezwładniające napięcie zelżało w nim nieco, gdy ujrzał wstającego na chwiejnych nogach z pokładu Arta Zote, żywego - a jednak żywego! Naraz kapitan poczuł, że drży w nim każdy nerw. Poczciwy stary Art! Trzeba czegoś więcej niż ten przeklęty jaszczur, by zabić takiego człowieka!

        - Art! - ryknął Wardell w gorączkowym podnieceniu - Art, obróćcie trzycalówkę na tę łódź. Zatopcie ten cholerny wrak!  Damy nauczkę tym...

        Pierwszy pocisk upadł za blisko. Rozprysnął się w odległości stu metrów od metalowego kadłuba. Drugi - za daleko: eksplodował daremnie, budząc jedynie do krótkiego, lecz gwałtownego życia garb szarawej skały na brzegu.

        Trzeci grzmotnął prosto w cel. A za nim dziesięć kolejnych. Była to piękna seria, ale zaraz po niej kapitan zawołał z niepokojem:

        - Lepiej przestańcie!  Kule nie czynią mu wcale szkody – nie widać żadnych dziur. Lepiej oszczędzajmy amunicję na ostrzał z bliska, jeśli do tego dojdzie. Poza tym...

        Zamilkł, nie kwapiąc się z wypowiadaniem na głos myśli, która właśnie przyszła mu do głowy, że jak dotąd te tajemnicze stworzenia nie wyrządziły nikomu żadnej krzywdy i że to wyłącznie załoga Albatrosa prowadziła ostrzał. Co prawda wydarzył się ten incydent z olejem napędowym, a także ten drugi, niedawno - gdy potwór przybył na ich statek wyłącznie po to, by zbadać działko harpunnicze. Ale poza tym...

        Zbici z tropu, po chwili omawiali ten problem z Preedym podczas mglistego popołudnia i chłodnego wieczoru, podejmując ostatecznie decyzję zamknięcia od wewnątrz na kłódkę wszystkich luków i postawienia na bocianim gnieździe człowieka z karabinem.

        Wardella zbudziły podniecone okrzyki. Słońce wychodziło już ponad linię horyzontu, kiedy na pół ubrany wypadł na pokład. Zauważył, że kłódka na drzwiach została zgrabnie przecięta.

        W ponurym nastroju dołączył do małej grupki mężczyzn zebranych wokół działek. Art Zote zrzędliwym tonem rozprawiał o szkodach:

        - Niech pan spojrzy, kapitanie, te cholerne dranie odcięły nam linę od harpuna. I zostawiły nam za to trochę nędznego drutu miedzianego czy coś. Niech pan spojrzy na ten szmelc.

        Wardell machinalnie podniósł rozwinięty drut. Harpunnik nadal bombardował go swym głosem:

        - I tak jest ze wszystkim. Mamy dwa inne komplety harpunów, a każdy z nich jest teraz powiązany jak głowica masztu. Wywiercili dziury w pokładzie, przeciągnęli przez nie druty i przywiązali je do stępki. Nie byłoby najgorzej, ale ten cienki drucik... Cholera!

        - Podajcie mi cęgi - uciszył go kapitan. - Trzeba to uprzątnąć... Ku swemu zdumieniu nie mógł przeciąć drutu. Wytężył wszystkie siły. Drut połyskiwał szkliście, co mogło być wywołane refleksem świetlnym. Ktoś za jego plecami powiedział nieswoim głosem:

        - Chyba zrobiliśmy niezły interes. Tylko na co nas oni szykują? Na jakiego to wieloryba mamy zapolować?

        Wardell zastygł w bezruchu, zaskoczony dziwacznie sformułowanym pytaniem:... na co nas szykują?

        Wyprostował się, na zimno powziąwszy decyzję.

        - Chłopcy - powiedział donośnym głosem - zjedzcie teraz śniadanie. Zbadamy tę sprawę do końca, choćby nawet przyszło nam zginąć!

        Zaskrzypiały dulki, woda pluskała łagodnie o burtę łodzi. Wardellowi z każdą chwilą coraz mniej się to wszystko podobało.

        W pewnym momencie uderzyło go, że łódź nie podpływa do statku prosto, ale pod pewnym kątem, i że w ten sposób może widzieć z boku urządzenie, które już wcześniej zauważył na czole metalowego pokładu.

        Podniósł do oczu lornetkę - a potem zastygł w tej pozie, zbyt zaskoczony, by choćby krzyknąć. Tak, to była broń - działko harpunnicze.

        Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Nawet nie zmienili konstrukcji: ani długości harpuna, ani... Zaraz, a lina?

        Dostrzegł przy działku nieduży bęben — jak u zabawki; miedziany błysk dopowiedział mu resztę.

        Dali nam linę tak mocną jak ich własna, pomyślał. Taką, która utrzyma... wszystko. Znów przejął go chłód. Przypomniały mu się słowa jednego z załogi: Na jakiego wieloryba...

        - Bliżej! - zawołał ochryple.

        Gdzieś w głębi duszy miał świadomość, że powoduje nim czysta brawura. Ostrożnie, mówił sobie, w piekle jest już dosyć durniów. Ryzykanctwo to...

        - Bliżej! - ponaglił.

        Z odległości piętnastu metrów widać już było wyraźnie długi, ciemny kadłub, częściowo zanurzony w wodzie. Nie dostrzegł na nim ani śladu draśnięcia, które by wskazywało, gdzie eksplodowały pociski z trzycalówki; nigdzie żadnego uszkodzenia.

        Kapitan już otwierał usta, by przemówić, powziąwszy stanowczą decyzję wejścia na pokład pod osłoną ognia karabinu maszynowego - gdy rozległ się ogłuszający grzmot.

        Niczym odgłos jakiegoś kataklizmu lub kanonada z olbrzymich dział strzelających jedno po drugim, ryk odbił się od skalistych wzgórz potężnym echem, które potoczyło się i znów wróciło ponad naturalną misą utworzoną przez prawie całkowicie zamkniętą lądem zatokę.

        Długi, cygarowaty statek ruszył, coraz szybciej i szybciej. Zatoczył szerokie półkole; fala ognistych błysków wylewała się z rufy do wody. Potem, wyraźnie stroniąc od ich łodzi, skierował się do cieśniny prowadzącej na otwarte morze.

        Znienacka tuż za nim rozprysnął się pocisk, potem drugi i trzeci. Wardell ujrzał buchającą płomieniem lufę trzycalówki na dalekim pokładzie Albatrosa. Bez wątpienia Art Zote i Preedy doszli do wniosku, że nadszedł krytyczny moment.

        Obcy statek nie zważał jednak na to. Sunął przez cieśninę wzdłuż grzbietu podwodnych skał, a potem na głębię. Dudnił tak jeszcze o całą milę od szkunera, a potem jego ogłuszający ryk umilkł. Niebiosa pochłonęły ten przeciągły łoskot. Statek płynął jeszcze wzdłuż brzegu siłą rozpędu; wreszcie stanął.

        I trwał tak - cichy, martwy jak przedtem, ciemny kształt, sterczący ponad niespokojna wodą. Art Zote miał na tyle rozsądku, by jeszcze gdy statek płynął, przerwać zbędną strzelaninę.

        W ciszy słychać było ciężkie oddechy ludzi przy wiosłach. Łódź chwiała się przy każdym pchnięciu i chybotała, gdy ciągle wzburzone wody zatoki tworzyły wiry przy jej burtach.

        Gdy znaleźli się już z powrotem na statku wielorybniczym, kapitan wezwał Preedy'ego do swej kabiny. Nalał dwa mocne drinki, wychylił swój jednym haustem i powiedział:

        - Mój plan jest następujący: zaopatrzymy małą łódź w wodę i żywność, i wyślemy trzech ludzi po pomoc. To przecież jasne, że nie możemy już dłużej brać udziału w tej zabawie w chowanego, nie wiedząc nawet, o co tu chodzi. Myślę, że dotarcie do posterunku policji na cyplu nie powinno zająć trzem doświadczonym marynarzom więcej niż tydzień, a może nawet i mniej. Co o tym sądzicie?

        Odpowiedź Preedy'ego utonęła w stukocie butów. Drzwi gwałtownie się otworzyły. Mężczyzna, który tak bezceremonialnie wtargnął do kabiny, pokazał dwa ciemne przedmioty i wrzasnął:

        - Niech pan patrzy, kapitanie, co jedna z tych bestii wrzuciła nam na pokład: płaską metalową płytę i torbę czegoś - tam! Uciekła, zanim nawet ktoś ją zdążył zauważyć!

        To właśnie płyta przyciągnęła uwagę Wardella, ponieważ wydawało się, że do niczego nie służy. Miała centymetr grubości, trzydzieści długości i dwadzieścia szerokości. Z jednej strony była srebrzystometaliczna, z drugiej - czarna.

        I to było wszystko. Potem kapitan dostrzegł, że Preedy podniósł torbę i otworzył ją.

        - Kapitanie, niech pan spojrzy - wykrzyknął mat - tu jest fotografia naszej maszynowni, ze strzałką wskazującą na zbiornik paliwa. I trochę szarego proszku. To chyba ma uzdatnić nasze paliwo!

        Wardell opuścił metalową płytę sięgając po torbę, ale zatrzymał się w nagłym odruchu, jakby ogłuszony wyglądem czarnej strony płyty.

        Obraz był... trójwymiarowy. Najpierw pojawiło się tło. Niezwykłe, ostre jak igiełki, intensywnie świecące punkciki wyglądały z aksamitnej, głębokiej czerni.

        Gdy Wardell wpatrywał się weń, obraz się zmienił. Coś podpłynęło do górnej krawędzi, przybliżyło się i na tle czerni ukazało się jako mikroskopijne stworzenie.

        Fotografia, mój Boże! pomyślał kapitan. Ruchoma fotografia!

        Ale ta myśl zaraz się zmąciła. Fotografia    czego?

        Stworzenie było mikroskopijne, niemniej jednak był to najstraszliwszy potwór, jakiego oczy Wardella kiedykolwiek oglądały: monstrualny, wielonogi, o długim ciele i długim pysku, przerażająca miniatura. Wprost karykaturalny wybryk natury, szalony wytwór chorej wyobraźni.

        Wardell odskoczył gwałtownie, gdyż stworzenie nagle urosło. Jego sylwetka zajmowała teraz połowę tego fantastycznego ekranu, a wciąż miało się wrażenie, że jest to obraz oglądany z dużej odległości.

        - Co to takiego? - usłyszał szept Preedy'ego tuż nad swym ramieniem.

        Wardell milczał. Odpowiedź przyszła sama - z ekranu.

        Bój w Kosmosie rozpoczął się tak jak zwykle w przypadku diabła-Blala - niespodziewanie. Nastąpiła gwałtowna wymiana ognia; statek policyjny manewrował rozpaczliwie, podczas gdy jego ognista broń siała zniszczenie. Za późno.

        Potwór ukazał się wysoko na przednim ekranie; cienki pomarańczowy promień wydobywał się z jego jajowatej głowy.

        Komandor Ral Dorno aż jęknął ujrzawszy, jak pomarańczowa poświata zatrzymuje biały ogień jednostki patrolowej - wystarczająco długo, by zniszczyć statek.

        - Na Kosmos! - wykrzyknął - nie zniszczyliśmy w porę jego Sensorów! My nie...

        Mały statek kosmiczny zatrząsł się od dziobu po rufę. Światła zamrugały i zgasły, w komunikatorze słychać było jedynie obce szumy; potem i one ucichły. Silniki atomowe jąkały się, przechodząc z potężnego bezgłośnego tętnienia w chrapliwy, pulsujący chrobot. Wreszcie stanęły

        Statek zaczął spadać.

        Za plecami Dorna czyjś głos - Senny - wykrzyknął z ulgą:

        - Jego Sensory się obracają! Trafiliśmy go! Też spada! Dorno nic nie odpowiedział. Wysunąwszy cztery łuskowate ramiona wygramolił się sprzed bezużytecznego ekranu i z ponurą miną wyglądał przez najbliższy iluminator.

        Ledwie mógł patrzeć w silnym blasku słońca tego systemu planetarnego; w końcu jednak dostrzegł długiego trzydziestometrowego, cygarowatego potwora. Przerażająca trzymetrowa paszcza otwierała się i zamykała jak stalowe szczęki koparki. Opancerzone łapy darły pazurami pustą przestrzeń; długie ciężkie cielsko wiło się w skurczach potężnych mięśni.

        Dorno zdał sobie sprawę, że ktoś się przemyka za jego plecami. Nie odwracając się powiedział z napięciem w głosie:

        - Zniszczyliśmy bez wątpienia jego Sensory. Ale on wciąż żyje! Ciśnienie atmosferyczne tej planety pod nami umożliwia mu opadanie na tyle powolne, by wstrząs przy zetknięciu z powierzchnią zaledwie go oszołomił. Spróbujemy użyć silników rakietowych, by wylądować od niego jak najdalej - przynajmniej w odległości pięciuset negów. Będziemy potrzebowali co najmniej stu lanów na naprawy...

        Komandorze, co to takiego?

        Szept był cichy, prawie jak tchnienie. Dorno rozpoznał głos nowicjuszki Carliss, jego żony w czasie tej wyprawy.

        Wciąż nie mógł do tego przywyknąć, że jego żoną jest inna kobieta, nie Yarosan. I teraz też, w tej krytycznej sytuacji, potrzebował nieco czasu, by sobie przypomnieć, że jego towarzyszki z wielu wspólnych podróży nie ma już przy nim. No cóż, Yarosan wykorzystała przywilej kobiety z patrolu.

        „Wkrótce osiągnę wiek, w którym kobieta pragnie mieć dzieci", powiedziała mu, „a zgodnie z prawem tylko jedno z nich może być twoje. Chcę, Ral, żebyś znalazł sobie jakąś miłą praktykantkę i poślubił ją na dwie wyprawy...".

        Dorno odwrócił się powoli, lekko poirytowany myślą, że wśród członków jego załogi może być jeszcze ktoś, kto nie wie natychmiast wszystkiego. Jego odpowiedź była lakoniczna:

        - To diabeł-Blal, dzika bestia ze współczynnikiem inteligencji nie wyższym od dziesięciu, nawiedzająca niezbadane systemy planetarne, gdzie jeszcze takie stwory nie zostały wytępione. Jest wyjątkowo drapieżna; ma w mózgu tak zwany ośrodek sensorowy, który wyzwala kolosalną energię organiczną.

        Podstawowym zadaniem tej energii jest umożliwienie Blalowi przenoszenia się z miejsca na miejsce. Niestety, kiedy ów stwór się porusza, każde znajdujące się w pobliżu urządzenie mechaniczne wykorzystujące energię submolekularną zostaje przesycone tą energią organiczną. Zneutralizowanie jej wymaga długiej i żmudnej pracy, ale jest to konieczne, by choć jedno urządzenie atomowe czy elektronowe znowu funkcjonowało.

        Nasze automaty zdołały zniszczyć Sensory Blała tuż przed tym, nim on nas unieruchomił. Musimy teraz zniszczyć jego ciało, ale jest to niemożliwe, dopóki nie dopr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin