Preston Douglas & Child Lincoln - Relikwiarz.doc

(1946 KB) Pobierz

 

Douglas Preston, Lincoln Child

RELIKWIARZ

Reliquary

Tłumaczył: Robert P. Lipski

Wydanie oryginalne: 1996

Wydanie polskie: 2002

 

Lincoln Child dedykuje tą książką swojej córce, Weronice

Douglas Preston dedykuje tą książką

dr. med. Jamesowi M. Gibbonowi

 

PODZIĘKOWANIA

Autorzy pragną podziękować następującym osobom za pomoc przy pisaniu tej książki: Bobowi Gleasonowi, Matthew Snyderowi, Denisowi Kelly’emu, Stephenowi de las Heras, Jimowi Cushowi, Lindzie Quinton, Tomowi Espensheidowi, Danowi Rabinowitzowi, Calebowi Rabenowitzowi, Karen Lovell, Markowi Gallagherowi, Bobowi Winottowi, Lee Sucknowi i Georgette Piligian.

Specjalne podziękowania dla Toma Doherty’ego i Harveya Klingera, bez których wsparcia i wysiłku Relikwiarz nigdy by nie powstał.

Dziękujemy również wszystkim osobom z działu sprzedaży Tor/Forge za ich ciężką pracę i poświęcenie.

Chcielibyśmy w tym miejscu wyrazić swoją wdzięczność tym wszystkim czytelnikom, którzy wspierali nas czy to telefonicznie podczas radiowych lub telewizyjnych wywiadów, czy osobiście podczas spotkań literackich, czy też za pośrednictwem poczty, zarówno konwencjonalnej, jak i elektronicznej, oraz tym wszystkim, którzy po prostu dobrze się bawili podczas lektury naszych książek. Wasz entuzjazm i gorące przyjęcie Reliktu stało się dla nas silną motywacją do napisania jego kontynuacji.

Wam wszystkim i tym, o których powinniśmy tu byli wspomnieć, ale z różnych względów tego nie uczyniliśmy, gorąco i z całego serca dziękujemy.

Słuchamy tego, co nie wypowiedziane,

patrzymy na to, czego nie widać.

 

Kakuzo Okakura, Księga herbaty

Część pierwsza

STARE KOŚCI

Relikwiarz – sanktuarium, świątynia lub kaseta, gdzie wystawiony jest obiekt kultu, kość lub jakaś część ciała świętego albo bóstwa.

1

Snow sprawdził regulator oraz oba zawory powietrza i przesunął dłońmi po śliskim neoprenie kombinezonu. Wszystko było w porządku, jak podczas poprzedniej kontroli minutę temu.

    – Jeszcze pięć minut – rzekł sierżant, zmniejszając prędkość łodzi o połowę.

    – Świetnie – padła sarkastyczna odpowiedź Fernandeza, zagłuszana wyciem potężnego diesla. – Po prostu świetnie.

Nikt więcej się nie odezwał. Snow zauważył, że w miarę jak zbliżali się do punktu docelowego, cała drużyna zrobiła się dziwnie milcząca.

Obejrzał się przez rufę, lustrując spienioną smugę pozostawianą przez śrubę w brunatnej toni rzeki Harlem. W tym miejscu rzeka była szeroka, toczyła leniwie swe wody w gorącej, szarawej mgiełce sierpniowego poranka. Skierował wzrok ku brzegowi i lekko się skrzywił, gdy gumowany kaptur wpił mu się w szyję. Wielkie kamienice czynszowe z powybijanymi szybami. Upiorne ruiny fabryk i magazynów. Opustoszały plac zabaw. Nie, nie całkiem opustoszały, jakiś dzieciak bujał się na zardzewiałej huśtawce.

    – Hej, mistrzu latania! – zawołał do niego Fernandez. – Przed startem sprawdź, czy masz w gatkach dostatecznie grubą pieluchę!

Snow obciągnął rękawice i wciąż obserwował brzeg.

    – Ostatnio pozwoliliśmy nurkować tutaj prawiczkowi – ciągnął Fernandez. – Szczeniak sfajdał się w kombinezon. Ależ był smród. Kazaliśmy mu przez całą drogę powrotną do bazy siedzieć na dźwigarce. A to było daleko od Liberty Island. Pestka w porównaniu z Kloaką.

    – Stul dziób, Fernandez – łagodnie uciszył go sierżant.

Snow wciąż gapił się za rufę. Kiedy przeszedł z regularnej jednostki policji do płetwonurków, popełnił podstawowy i największy błąd w swoim życiu – przyznał się, że nurkował kiedyś na Morzu Corteza. Poniewczasie zorientował się, że członkami tej jednostki byli zwykli nurkowie wykonujący tak prozaiczne czynności, jak zakładanie kabli, naprawa rurociągów i praca na platformach wiertniczych. W ich mniemaniu mistrzowie nurkowania, tacy jak on, byli mięczakami, wypielęgnowanymi gogusiami lubiącymi czystą wodę i czysty piasek. Zwłaszcza Fernandez starał się dać mu to wyraźnie do zrozumienia.

Łódź wzięła ostry przechył na sterburtę, gdy sierżant skierował ją gwałtownie ku brzegowi. Jeszcze bardziej zredukował prędkość, gdyż tuż przed nimi pojawiły się gęste skupiska znajdujących się na nabrzeżu instalacji.

Ich oczom ukazał się nieduży, murowany tunel przełamujący monotonię szarych betonowych fasad. Sierżant skierował łódź w głąb tunelu i wyprowadził ją w półmrok, po drugiej stronie. Snow poczuł niemożliwą do opisania woń bijącą ze zmąconej wody. Łzy same napłynęły mu do oczu, zaczął kasłać. Siedzący na dziobie Fernandez odwrócił się i zachichotał drwiąco. Pod rozpiętym kombinezonem Fernandeza Snow dostrzegł podkoszulek z nieoficjalnym mottem policyjnego zespołu nurków: Pławimy się w gównie i szukamy martwych stworzeń. Tym razem jednak nie chodziło o nic martwego, lecz o pakiet heroiny zrzucony z mostu kolejowego Humboldta podczas strzelaniny z policją ubiegłej nocy.

Wąski kanał był z obu stron otoczony betonowymi obramowaniami. W oddali, pod mostem kolejowym, czekała policyjna łódź motorowa; stała na wodzie z wyłączonym silnikiem, kołysząc się lekko w spłachciach światłocieni. Snow dostrzegł dwie osoby na pokładzie: pilota i łysiejącego krępego, dobrze zbudowanego mężczyznę w kiepsko dopasowanym garniturze z poliestru. Z jego ust wystawało wilgotne od śliny cygaro. Podciągnął spodnie, splunął do wody i uniósł dłoń w powitalnym geście.

Sierżant skinął w stronę łodzi.

    – Proszę, proszę, kogo my tu mamy.

    – Porucznik D’Agosta – odparł jeden z nurków na dziobie. – Sprawa musi być naprawdę poważna.

    – Zawsze jest poważna, gdy zostaje postrzelony policjant – mruknął sierżant. Zgasił silnik i zakręcił kołem sterowym, aby jego łódź, dryfując, mogła zbliżyć się do sąsiedniej.

D’Agosta przeszedł na rufę, by zamienić kilka słów z drużyną nurków. Gdy się poruszył, policyjna łódź zakołysała się lekko pod jego ciężarem, a Snow zauważył, że opływająca burty woda pozostawiała na nich oleisty, zielonkawy osad.

    – Dobry – powiedział D’Agosta. Choć miał rumianą cerę, w ciemnościach pod mostem porucznik wydawał się blady niczym wampir unikający światła dziennego.

    – Jeżeli chce pan porozmawiać, to ze mną – odezwał się sierżant, przypinając do nadgarstka głębokościomierz. – O co chodzi?

    – Skopano całą akcję – rzekł D’Agosta. – Okazuje się, że facet był tylko posłańcem. Zrzucił paczkę z mostu do rzeki. – Skinął głową na wielką, toporną konstrukcję powyżej. – Potem poczęstował gliniarza kulką i sam też nałykał się ołowiu. Gdybyśmy znaleźli towar, moglibyśmy przynajmniej zamknąć całą tę zasraną sprawę.

Sierżant westchnął.

    – Skoro facet nie żyje, czemu nas wezwaliście?

    – A co, mieliśmy zostawić w rzece pakiet heroiny za sześćset patoli? – zdziwił się D’Agosta.

Snow podniósł wzrok. Pomiędzy poczerniałymi wspornikami mostu widział wypalone fasady budynków. Tysiąc brudnych okien gapiących się na martwą rzekę. Szkoda, że posłaniec musiał wrzucić swój pakunek akurat do Humboldt Kill, znanej też jako Cloaca Maxima, na cześć wielkiego kanału ściekowego w starożytnym Rzymie. Nazywano ją Kloaką z uwagi na gromadzące się tu od stuleci fekalia, odpady toksyczne, martwe zwierzęta i ścieki.

W górze przetoczyły się z głośnym turkotem wagoniki metra.

Pod stopami Snowa łódź zakołysała się, a powierzchnia gęstej, oleistej wody zafalowała lekko jak żelatyna tuż przed ścięciem.

    – Dobra, chłopcy – rozległ się głos sierżanta. – Czas się zamoczyć.

Snow raz jeszcze sprawdził kombinezon. Był wytrawnym nurkiem i znał swoją wartość. Dorastał w Portsmouth, niemal nie wychodził z Piscataqua, tamtejszej rzeki, a w ciągu swojej długoletniej kariery ocalił życie kilku osobom. Później, na Morzu Corteza, polował na rekiny i zanurzał się na głębokość ponad dwustu stóp, prowadząc prace głębinowe. Mimo to dzisiejsze zejście pod wodę ani trochę mu się nie uśmiechało.

Choć Snow nigdy dotąd tu nie był, zespół często rozmawiał w bazie na temat Kloaki. Spośród wszystkich paskudnych miejsc do nurkowania w Nowym Jorku Kloaka była najgorsza, gorsza nawet niż Arthur Kill, Hell Gate czy Gowanus Canal. Niegdyś, jak mówiono, była to odnoga Hudsonu, przecinająca Manhattan na południe od Sugar Hill w Harlemie. Jednakże gromadzące się od stuleci ścieki, odpady przemysłowe i ogólne zaniedbanie zmieniły ją w stojący, bezodpływowy zbiornik nieczystości, płynny śmietnik pełen najgorszych odpadów, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Snow poczekał na swoją kolej po odbiór butli z tlenem, zdejmowanych ze specjalnego stalowego stojaka, po czym, zakładając paski uprzęży na ramiona, powoli przeszedł na rufę łodzi. Wciąż nie przywykł do ciężkiego, krępującego ruchy, suchego kombinezonu. Kątem oka dostrzegł podchodzącego sierżanta.

    – Wszystko w porządku? Gotów? – rozległ się cichy baryton.

    – Chyba tak, sir – odparł Snow. – A co z lampami-czołówkami?

Sierżant rzucił mu zdziwione spojrzenie.

    – Te budynki całkowicie blokują dostęp światła. Przydałyby się lampy, jeżeli mamy tam coś wypatrzyć, no nie?

Sierżant uśmiechnął się.

    – To bez znaczenia. Kloaka ma około dwudziestu stóp głębokości. Poniżej zalega warstwa od dziesięciu do piętnastu stóp rzadkiego mułu. Gdy tylko musnąć go płetwami, wzbija się w górę jak przy wybuchu bomby. Nie będziecie widzieć niczego, choćby nawet znalazło się tuż przed waszym nosem. Pod rzadkim osadem jest jeszcze trzydzieści stóp gęstego mułu. Pakunek spoczywa gdzieś w tym właśnie mule. Tam na dole ważniejsze od oczu będą dla was ręce.

Spojrzał badawczo na Snowa i zawahał się przez chwilę.

    – Posłuchaj – rzekł półgłosem. – To coś całkiem innego niż ćwiczebne nurkowanie w Hudsonie. Zabrałem cię z nami tylko dlatego, że Cooney i Schultz są nadal w szpitalu.

Snow skinął głową. Obaj nurkowie złapali „blasta”, czyli blastomykozę – zakażenie grzybicze atakujące organy wewnętrzne – gdy zaledwie przed tygodniem poszukiwali podziurawionych kulami zwłok leżących wraz z limuzyną na dnie North River. Mimo cotygodniowych badań mających na celu wczesne wykrycie w ciele potencjalnych pasożytów, każdego roku zdrowie nurków rujnowały rozliczne wyniszczające choroby.

    – Jeśli zechcesz przesiedzieć tę akcję w łodzi, zrozumiem – ciągnął sierżant. – Możesz zostać na pokładzie i pomóc przy linach prowadzących.

Snow spojrzał na pozostałych nurków, zapinających pasy obciążeniowe, dociągających suwaki suchych kombinezonów, przerzucających za burtę liny. Przypomniał sobie pierwszą zasadę zespołu nurków: Wszyscy schodzą pod wodę. Fernandez sprawnie przymocował linę do kołka, zerknął na kolegów i uśmiechnął się znacząco.

    – Schodzę, sir – rzekł Snow.

Sierżant przyglądał mu się przez długą chwilę.

    – Pamiętaj o podstawowych zasadach. Nie spiesz się. Nie trać głowy. Zdarza się, że po dotarciu do mułu nurkowie wstrzymują oddech. Nie rób tego, to najszybsza droga do embolii. Nie przepompuj kombinezonu. I, na miłość boską, nie puszczaj liny. W tym mule zapominasz, gdzie góra, gdzie dół. Zgubisz linę i następnym ciałem, którego przyjdzie nam szukać, będzie twoje.

Wskazał najdalszą z lin, zamocowaną na rufie.

    – Tam będzie twoja pozycja.

Snow odczekał chwilę, spowalniając oddech, podczas gdy na głowę włożono mu maskę i podczepiono do niego linę. Następnie, po ostatniej kontroli, znalazł się za burtą.

Mimo krępującego ruchy, obcisłego kombinezonu, woda dokoła wydała mu się jakaś dziwna. Lepka i gęsta jak syrop nie przepływała obok niego ani nie przelewała się między palcami. Przebijanie się przez nią wymagało wysiłku, jak pływanie w ropie lub kleju.

Zaciskając palce na linie prowadzącej, zanurzył się kilka stóp pod powierzchnię. Kilu łodzi płynącej powyżej nie było już widać, pochłonął go miazmat drobin, które wypełniły płynną przestrzeń wokół niego. Rozejrzał się dokoła w słabym, zielonkawym świetle. Niemal natychmiast tuż przed swoją twarzą dostrzegł własną, urękawiczoną dłoń zaciśniętą na linie. Nieco dalej zobaczył swoją drugą rękę, wyciągniętą jak struna i sondującą wodę. W przestrzeni pomiędzy jedną a drugą unosiło się mrowie wirujących drobin. Nie widział swoich stóp, poniżej była tylko czerń. Dwadzieścia stóp niżej, pośród tej czerni, rozciągało się sklepienie całkiem innego świata – świata gęstego, lepkiego, wszechogarniającego mułu.

Nagle kątem oka dostrzegł – lub tylko wydawało mu się, że zobaczył – pośród słabych, mętnych prądów rozciągającą się poniżej warstwę falującej mgły, kołyszącą się leniwie, pofałdowaną powierzchnię. Była to warstwa osadów dennych. Podpłynął wolno w tę stronę, czując, jak w żołądku rośnie mu gula strachu. Sierżant mówił, że nurkom często wydawało się, że widzą w tych wodach rozmaite dziwne rzeczy. Niekiedy trudno odróżnić, co z nich istnieje naprawdę, a co jest tylko wytworem wyobraźni.

Jego stopa dotknęła dziwnej, falującej powierzchni, przebiła ją – i w okamgnieniu otoczyła go chmura wzburzonych osadów, uniemożliwiając dostrzeżenie czegokolwiek. Snow przez chwilę walczył ze wzbierającą w nim paniką, zaciskając dłonie na linie prowadzącej. Już zaczął piąć się po niej, lecz w końcu opanował się na myśl o drwiącym uśmieszku i uszczypliwych komentarzach Fernandeza. Opuścił się z powrotem. Każdy ruch sprawiał, że jego maskę atakowały kolejne fale sczerniałej, gęstej od mułu wody. Snow instynktownie wstrzymał oddech, lecz gdy tylko uświadomił sobie, co robi, zmusił się, by ponownie oddychać normalnie i głęboko. Ale kanał, pomyślał. Moje pierwsze prawdziwe zanurzenie w zespole, a jestem o krok od zamknięcia u czubków. Znieruchomiał na chwilę, wyrównując oddech i odzyskując poprzedni regularny rytm.

Opuszczał się po linie, pokonując etapy po kilka stóp naraz, poruszał się wolno, spokojnie, usiłując się odprężyć i uspokoić. Trochę się zdziwił, stwierdziwszy, że nie ma już dlań znaczenia, czy ma otwarte czy zamknięte oczy. Powrócił myślami do czekającej poniżej warstwy gęstego mułu. Tkwiły w nim najróżniejsze rzeczy, uwięzione jak owady w bursztynie...

Nagle odniósł wrażenie, że dotknął stopami dna. Nie było to jednak podłoże, z jakim wcześniej miewał do czynienia. To podłoże zdawało się rozkładać, uginać pod jego ciężarem z odrażającym, gnilno-elastycznym oporem, pochłaniając jego nogi do kostek, do kolan, aż w końcu zanurzył się w mule po pas, jak w żarłocznej otchłani lotnych piasków. Jeszcze chwila i pogrążył się w mule cały, lecz mimo to wciąż opadał, osuwał się coraz niżej, choć teraz już znacznie wolniej, otoczony ze wszystkich stron szlamem, którego nie widział, lecz czuł, jak napiera na neoprenowy pancerz jego kombinezonu. Słyszał, jak bąble wydychanego przezeń powietrza opływają jego ciało, unosząc się. Nie wzbijały się szybko, gęstą chmurą, jak zawsze, lecz leniwie dźwigały się coraz wyżej i wyżej w mrok. W miarę jak schodził niżej, szlam zdawał się stawiać coraz większy opór. Jak daleko powinien się zagłębić w to gówno?

Tak jak go nauczono, jedną ręką zatoczył przed sobą półokrąg, usiłując rozeznać się w otoczeniu. Jego dłoń natrafiła na coś. Po ciemku i w grubych rękawicach trudno było powiedzieć, co napotkał – gałęzie drzew, jakieś rury, plątaniny drutów, nagromadzone przez stulecia śmieci uwięzione w błotnistym cmentarzysku.

Jeszcze dziesięć stóp i wraca. Po czymś takim nawet Fernandez nie zechce się z niego nabijać.

Wtem jego ręka badająca otoczenie uderzyła w coś twardego. Kiedy Snow szarpnął, znalezisko wolno podpłynęło w jego stronę, stawiając opór, co mogło świadczyć, iż było dość ciężkie.

Snow oplótł jedną ręką linę prowadzącą i zaczął badać przedmiot.

Cokolwiek znalazł, na pewno nie był to pakunek z heroiną. Wypuścił przedmiot, pozwalając mu odpłynąć w czerń. Znaleziona rzecz zafalowała pod wpływem prądów wznieconych ruchami jego płetw i uderzyła go pośród mroku, strącając mu z oczu maskę i na krótką chwilę wytrącając ustnik. Odzyskawszy równowagę, Snow zaczął wodzić dłonią po odnalezionym obiekcie i szukał sposobu, by odepchnąć go jak najdalej od siebie.

Zupełnie jakby miał do czynienia z czymś mocno splątanym i złożonym, jak na przykład gruby konar drzewa lub coś w tym rodzaju. Miejscami to coś wydawało się jednak dość miękkie. Zaczął macać obiema dłońmi, odnajdując gładkie powierzchnie, zaokrąglone wyrostki i miękkie wypukłości. Nagle Snow zdał sobie sprawę, że dotyka kości. Niejednej, lecz kilku, połączonych cienkimi pasmami ścięgien. Były to na wpół rozłożone szczątki jakiegoś stworzenia, być może konia, lecz w trakcie badań Snow uświadomił sobie, że tak naprawdę dotyka człowieka. A raczej tego, co kiedyś nim było.

Ludzkiego szkieletu. Znów spróbował spowolnić oddech, zmusić umysł, aby pracował jak należy. Zdrowy rozsądek i doświadczenie mówiły mu, że nie może zostawić tych szczątków na dnie. Musiał wydobyć je na powierzchnię.

Przewlókł linę przez staw biodrowy i oplótł nią, najlepiej jak mógł, długie kości, tkwiące jeszcze w mule. Uznał, że na kościach było jeszcze dość chrząstek, by utrzymały szkielet w całości, dopóki nie znajdzie się na powierzchni. Snow nigdy dotąd nie robił węzła, gdy jest ciemno choć oko wykol, a dłonie otulone są grubymi rękawicami. Sierżant nie kazał im wykonywać takich zadań podczas morderczych treningów.

Nie odnalazł heroiny. Mimo to odkrył coś, być może równie ważnego. Kto wie, może była to ofiara jakiegoś nie rozwikłanego dotąd morderstwa. Ten mięśniak, Fernandez, sfajda się w gacie, kiedy się o tym dowie.

To dziwne, lecz Snow nie czuł wewnętrznej radości. Chciał jedynie jak najszybciej wydostać się z tego paskudnego błocka.

Oddychał szybko, spazmatycznie i nie próbował już tego kontrolować. Kombinezon był teraz lodowaty, ale nie zatrzymał się, by go podpompować. Lina wyślizgnęła mu się, spróbował więc ponownie, trzymając szkielet blisko siebie, by go nie zgubić. Wciąż myślał o całych jardach błocka powyżej, o wirze osadów dennych ponad szlamem i gęstej, oleistej wodzie, której nie przenikały promienie słońca...

Lina wreszcie się naprężyła, a on odmówił w myślach krótką modlitwę dziękczynną. Upewniwszy się, że lina jest dobrze zabezpieczona, szarpnął trzy razy, dając znać, że coś znalazł.

Zaraz potem zaczął piąć się po linie, aby wydostać się z tego mrocznego koszmaru, znaleźć się na pokładzie łodzi i zejść na ląd, gdzie przez pół godziny, a może i dłużej będzie moczyć się pod prysznicem, zaleje pałę i zastanowi się nad powrotem do dawnej roboty. Za miesiąc zaczynał się sezon nurkowań. Sprawdził linę, upewnił się, że zawiązał ją mocno wokół długich kości trupa. Jego dłonie przesunęły się wyżej, dotykając żeber, mostka, przewlekając linę pomiędzy kolejnymi kośćmi, aby nie ześlizgnęła się, gdy będą go wciągać na łódź. Jego palce wciąż wędrowały ku górze, lecz w pewnym miejscu kręgosłup kończył się i dalej nie było już nic, tylko czarna pustka.

Nie ma głowy. Snow instynktownie cofnął dłoń i w panice uświadomił sobie, że puścił linę prowadzącą.

Zaczął młócić rękoma i uderzył w coś – znowu szkielet. Schwycił go rozpaczliwie, z ulgą, niemal obejmując go. Szybko sięgnął w dół, usiłując namacać linę. Wodził dłońmi po długich kościach, próbując przypomnieć sobie, jak je obwiązał.

Ale liny nie było. Czyżby się obluzowała? Nie, to niemożliwe. Próbował przesunąć i obrócić ciało w poszukiwaniu liny, gdy nagle jego przewód tlenowy zahaczył o coś niewidocznego. Snow, zdezorientowany, cofnął się gwałtownie i poczuł, że zaczyna mu spadać maska. Coś ciepłego i gęstego wpłynęło pod spód. Usiłował się uwolnić, szarpnął głową i maska się zsunęła. Płynne błocko zalało mu oczy, wpłynęło do nosa, zaczęło wdzierać się do lewego ucha. Z narastającą zgrozą uświadomił sobie, że tkwił spleciony w makabrycznym uścisku z drugim szkieletem. A potem pochłonęła go ślepa, odbierająca zmysły panika. Zaczął wrzeszczeć.

Z pokładu policyjnej łodzi motorowej porucznik D’Agosta bez większego zaciekawienia obserwował operację wydobywania na powierzchnię młodego nurka. Widok robił wrażenie: mężczyzna miotał się i wił, jego bulgoczące wrzaski tłumiło wypełniające usta błoto, strugi substancji w kolorze ochry spływały z kombinezonu, barwiąc wodę na czekoladowo. W którymś momencie nurek musiał stracić kontakt z liną; miał szczęście, ogromne szczęście, że udało mu się odnaleźć drogę na powierzchnię. D’Agosta czekał cierpliwie, aż rozhisteryzowany nurek zostanie wciągnięty na pokład, rozebrany z kombinezonu, umyty i uspokojony. Patrzył, jak mężczyzna wymiotuje za burtę – dobrze, że nie na pokład, zauważył z uznaniem D’Agosta. Nurek odnalazł szkielet. A raczej dwa. Nie po to go, co prawda, wysłano, ale całkiem nieźle jak na dziewicze zanurzenie. Napisze pochwałę dla tego biedaka. Chłopakowi pewno nic nie będzie, jeśli tylko nie nałykał się tego świństwa, które oblepiło mu usta i nos. A gdyby nawet... cóż, w tych czasach antybiotyki czynią cuda. Pierwszy szkielet, gdy wyłonił się ze wzburzonej wody, wciąż był pokryty szlamem. Płynący stylem bocznym nurek podholował zwłoki do łodzi D’Agosty, zebrał szczątki w sieć i wciągnął na pokład. Ociekające wodą ułożono je na brezencie u stóp D’Agosty niczym upiorny połów.

    – Jezu, mogliście to choć trochę opłukać – rzekł D’Agosta, krzywiąc się, gdy doszła go dusząca woń amoniaku. Powyżej tafli wody to on przejmował jurysdykcję nad szczątkami i z całego serca miał ochotę wrzucić je z powrotem tam, skąd je wydobyto. Zauważył, że szkielety pozbawione były czerepów.

    – Mam je opłukać, sir? – spytał nurek, sięgając po szlauch.

    – Najpierw siebie. – Nurek wyglądał idiotycznie, z boku do głowy przylepił mu się zużyty kondom, po nogach ściekały strużki brudnej wody. Dwóch innych nurków wspięło się na pokład i pospiesznie zaczęło wciągać kolejną linę, podczas gdy trzeci podholował w górę następny szkielet. Gdy szczątki trafiły na policyjną łódź i okazało się, że i one nie mają głowy, na pokładzie zapadła grobowa cisza. D’Agosta przeniósł wzrok na gruby pakiet heroiny, również odnaleziony i spoczywający bezpiecznie w podgumowanej torbie na dowody. Nagle przestał mu się wydawać interesujący.

Żując w zamyśleniu koniuszek cygara, D’Agosta odwrócił wzrok i zaczął lustrować Kloakę. Jego spojrzenie padło na stary wylot bocznego kanału z West Side. Ze sklepienia zwieszało się kilka przypominających zęby stalaktytów. West Side Lateral był jednym z największych w tym mieście, stanowił ujście dla prawie całego Upper West Side. Za każdym razem gdy Manhattan nawiedzała sroga ulewa, woda deszczowa odprowadzana była do przetwórni odpadów w dolnym biegu Hudsonu, a wylewane stamtąd ścieki trafiały do West Side Lateral. I do Kloaki.

Wyrzucił niedopałek cygara za burtę.

    – Będziecie musieli znowu się zamoczyć, chłopcy – rzekł, wypuszczając ustami wielki kłąb dymu. – Chcę dostać czaszki.

2

Louie Padelsky, zastępca koronera na miasto Nowy Jork, spojrzał na zegarek, czując, że kiszki grają mu marsza. Konał z głodu. Od trzech dni żył tylko na chipsach, dopiero dziś miał szansę zjeść obiad z prawdziwego zdarzenia. Pieczony kurczak á la Popeye. Przesunął dłonią po opasłym brzuszku, macając go i szturchając leciutko. Jakby go trochę ubyło. Tak, zdecydowanie go ubyło.

Pociągnął łyk z piątego już kubka czarnej kawy i spojrzał na grafik. No, nareszcie coś ciekawego. Żadnych ofiar strzelaniny, przedawkowania, żadnych ran od noża.

Stalowe drzwi na końcu sali autopsyjnej otwarły się z hukiem i weszła pielęgniarka, Sheila Rocco, wtaczając nosze z brązowymi zwłokami, po czym przeniosła je na wózek sekcyjny. Padelsky spojrzał na ciało, odwrócił wzrok i zerknął raz jeszcze. Trup to niewłaściwe określenie, skonstatował. To, co leżało na stole, wyglądało raczej jak szkielet pokryty strzępami tkanek. Padelsky zmarszczył nos.

Rocco przetoczyła wózek pod lampy i zaczęła podłączać rurę odsączającą.

    – Odpuść sobie – rzekł Padelsky. Jedyne, co można tu było wysączyć, to jego kubek kawy. Wypił spory łyk, wrzucił kubek do kosza, sprawdził plakietkę przy ciele, porównał z zapisem w grafiku, potwierdził zgodność i nałożył lateksowe rękawiczki.

    – Co mi tu przywiozłaś, Sheilo? – zapytał. – Człowieka z Piltdown?

Rocco zmarszczyła brwi i poprawiła zawieszenie lamp nad wózkiem.

    – Te zwłoki musiały być pogrzebane od dobrych paru stuleci. Na dodatek chyba w gnojówce, bo śmierdzą jak wszyscy diabli. Może to faraon Szajsenhamon we własnej osobie.

Rocco wydęła wargi i czekała, podczas gdy Padelsky zaśmiewał się do rozpuku. Kiedy skończył, bez słowa podała mu podkładkę z przypiętymi kartkami.

Padelsky szybko je przejrzał, czytając bezgłośnie treść załączonych wydruków. Nagle się wyprostował.

    – Wydobyte z Humboldt Kill – wymamrotał. – Chryste Panie. – Zerknął na pojemnik z rękawicami, zastanawiając się, czy włożyć dodatkową parę, ale w końcu zmienił zamiar. – Hmm. Zdekapitowane, głowy wciąż nie mamy... brak ubrania, ale gdy je znaleziono, zwłoki miały na sobie metalowy pasek.

Przeniósł wzrok nad zwłokami i dostrzegł przywieszony do wózka woreczek z rzeczami osobistymi.

    – Obejrzyjmy je sobie – powiedział, sięgając po worek. Wewnątrz znajdował się cienki, złoty pasek ze sprzączką Uffizi i osadzonym w niej topazem.

Koroner wiedział, że pasek został już zbadany, ale mimo to nie wolno mu było go dotknąć. Zauważył, że po wewnętrznej stronie paska znajdował się numer.

    – Drogi – rzekł Padelsky, wskazując na pasek. – Może to kobieta z Piltdown. Albo transwestyta. – Znów się roześmiał.

Rocco zmarszczyła czoło.

    – Doktorze Padelsky, czy moglibyśmy okazać temu ciału nieco więcej szacunku?

    – Oczywiście, oczywiście. – Odwiesił podkładkę na haczyk i poprawił mikrofon wiszący nad wózkiem. – Sheila, kochanie, włącz, proszę, magnetofon.

Gdy włączyła urządzenie, głos lekarza stał się nagle surowy, oschły i zawodowo konkretny.

    – Mówi doktor Louis Padelsky. Jest drugi sierpnia, godzina dwunasta pięć. Wraz z moją asystentką, Sheilą Rocco, przeprowadzamy teraz sekcję... – spojrzał na plakietkę – numeru A-1430. Mamy tu bezgłowe zwłoki, właściwie niemal sam szkielet – Sheila, zechcesz go wyprostować? – długości około czterech stóp i ośmiu cali. Dodając brakującą czaszkę, możemy oszacować pełną długość ciała na pięć stóp i sześć, maksimum siedem cali. Określmy płeć szkieletu. Miednica dość szeroka. Sądząc po jej wyglądzie, mamy tu kobietę. Brak odkształceń kręgu lędźwiowego, więc nie miała jeszcze czterdziestki. Trudno orzec, jak długo przebywała w zanurzeniu. Czuć wyraźnie silny odór... ścieków. Kości są brunatnopomarańczowe i wyglądają, jakby od dłuższego czasu leżały w mule. Mamy jednak wciąż dostatecznie dużo zachowanych tkanek łącznych, by utrzymywały zwłoki w całości, natomiast wokół środkowych i bocznych kłykci kości udowej dostrzec można postrzępione końce tkanek mięśniowych. Zachowały się one także przy kości kulszowej i kości krzyżowej. Sporo materii, by można przeprowadzić analizę DNA i określić grupę krwi. Poproszę o nożyczki. – Odciął fragment tkanki i włożył do torebki. – Sheila, czy mogłabyś odwrócić miednicę na bok? O tak, przyjrzyjmy się... szkielet jest prawie cały, oczywiście jeśli nie liczyć brakującego czerepu. Wygląda na to, że brak również wyrostka osiowego... pozostało sześć kręgów szyjnych... nie ma dwóch wolnych żeber i całej lewej stopy.

Kontynuował opisywanie szkieletu. W końcu odsunął się od mikrofonu.

    – Sheila, podaj mi rongeur.

Sheila podała mu nieduży przedmiot, za pomocą którego Padelsky oddzielił kość barkową od kości łokciowej.

    – Dźwigacz okostnej. – Zagłębił go w kręgu, pobierając tuż przy kości próbki tkanki łącznej. Następnie założył jednorazowe okulary ochronne.

    – Proszę o piłę.

Podała mu małą piłę o napędzie azotowym; uruchomił ją, odczekując chwilę i sprawdzając na tachometrze, aż urządzenie osiągnie odpowiednią liczbę obrotów na minutę. Kiedy diamentowe ostrze dotknęło kości, pomieszczenie wypełniło się wysokim, piskliwym brzęczeniem, jakby wpuszczono tu stado rozjuszonych komarów. Równocześnie pojawiła się drażniąca woń pyłu kostnego, ścieków, gnijącego szpiku i śmierci.

Padelsky pobrał kilka próbek, a Rocco umieściła je w plastykowych torbach.

    – Chcę pełnego skanu pod mikroskopem elektronowym i stereozoomowych zdjęć każdej z tych mikropróbek – rzekł Padelsky, odstępując od wózka i wyłączając magnetofon.

Rocco czarnym flamastrem napisała na każdej z plastykowych torebek, jakim analizom ma zostać poddana ich zawartość.

Rozległo się pukanie do drzwi. Sheila podeszła, by otworzyć, na chwilę zniknęła za drzwiami, po czym wychyliła się i zawołała:

    – Doktorze, mają już wstępną identyfikację zwłok na podstawie tego paska – oznajmiła. – To Pamela Wisher.

    – Pamela Wisher, ta dziewczyna z towarzystwa? – spytał Padelsky, zdejmując gogle i cofając się o kilka kroków. – O Jezu.

    – Jest jeszcze drugi szkielet – ciągnęła Sheila. – Z tego samego miejsca.

Padelsky podszedł do głębokiego, metalowego zlewu, gdzie zamierzał zdjąć rękawice i umyć ręce.

    – Drugi? – burknął z irytacją. – Czemu, u diabła, nie przysłali go tu od razu? Mógłbym przeprowadzić równocześnie dwie sekcje. – Spojrzał na zegarek. Już kwadrans po pierwszej. Niech to szlag, obiad zje najwcześniej o trzeciej. Był tak głodny, że niemal padał z nóg.

Drzwi otwarły się na oścież i pod lampy wwieziono drugi szkielet. Padelsky ponownie włączył magnetofon i zaparzył sobie kolejną kawę, podczas gdy pielęgniarka wykonywała czynności przygotowawcze.

    – Ten też nie ma głowy – rzekła Rocco.

    – Żartujesz, prawda? – odparł Padelsky. Podszedł bliżej, spojrzał na szkielet i zastygł w bezruchu, z kubkiem tuż przy ustach.

    – Co, do... – Opuścił kubek i patrzył przez chwilę z rozdziawionymi ustami.

Następnie odstawił kawę, podszedł do wózka i nachyliwszy się nad szkieletem, wolno przesunął urękawiczonymi palcami po jednym z żeber.

    – Doktorze? – odezwała się Rocco.

Padelsky wyprostował się, wrócił do magnetofonu i wyłączył go, naciskając klawisz stop.

    – Zakryj ciało prześcieradłem i sprowadź doktora Brambella. I ani słowa na ten temat... – Skinął w stronę zwłok. – Nikomu.

Zawahała się, spoglądając z zakłopotaniem na okaleczony szkielet. Jej oczy z wolna przepełniło niewytłumaczalne przerażenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin