C J Cherryh
FORTECA W ŹRENICY CZASU
Tytuł oryginału Fortress in the Eye ofTime
Tłumaczył Dariusz Kopociński
Wydanie angielskie: 1995
Wydanie polskie: 1999
Książka ta jest fikcją literacką. Postaci, zdarzenia i dialogi są dziełem wyobraźni
autora i nie są ze świata rzeczywistego. Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych wydarzeń,
osób żyjących lub zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.
Wydanie I
Dla Lynn i Jane
za wspólnie spędzone godziny...
i za wszystko, co otrzymałam
Rozdział pierwszy
Miasto zwało się ongiś’ Galasjen - skupisko ruchliwych bazarów, szerokich ulic oraz
nabrzeży przystrojonych wielobarwnymi żaglami rzecznych statków. W ciągu długich lat
rados’ci i dostatku świątynie bogów i herosów - których ołtarze dymiły ofiarnymi kadzidłami
- opiekowały się handlem i polityką, czuwały nad władcami i władczyniami, nad robotnikami
i wieśniakami pospołu.
Później miasto objęli w posiadanie sihhijscy monarchowie i ci nadali mu nowe imię -
Ynefel. Pod tymże imieniem cztery wieże sprawowały władzę przez dziewięć stuleci, podczas
gdy las zakradał się pod bramy. Dawna galasjeńska cytadela nie stanowiła w owych dniach
serca miasta, ale opasaną ruinami twierdzę - bastion przybyłych na te ziemie sihhijskich
królów, za panowania których brzegi Lenalimu poznały jarzmo bezprzykładnej i
dalekosiężnej władzy, władzy ciemnej u jej zarania i jeszcze ciemniejszej, kiedy upadała.
Obecnie wśród kamieni niegdysiejszych ulic rozpychał się las. Sterczące kikuty
prastarych galasjeńskich ruin dusiły się w objęciach jeżyn i ciernistych jałowców, gdzie
pokarm znajdowało ptactwo nawiedzające strzeliste wieżyce. Sędziwy i ciemny las, las pełen
wiekowych dębów, na których żerowały pnącza i jemioła, ze wszystkich stron (prócz tej
skierowanej ku rzece) okalał ostatnie ocalałe wieże Ynefel.
Przez las ten biegła droga - wspomnienie po dawnym gościńcu - przechodząca po
upiornym moście, połatanym w wielu miejscach i na pół zapadniętym. Ciemne wody
Lenalimu, opływając omszałe, rozsypujące się kamienne nabrzeża, niosły jedynie szczątki,
jakie udało im się zebrać w czasie sporadycznych wylewów. Królestwa trzeciej, młodszej
epoki rozwijały się w dolnym i górnym biegu rzeki, lecz mieszkańcy tych młodych krajów z
rzadka decydowali się na podróże do tego nawiedzonego zakątka. Daleko na południu
rozciągało się morze, natomiast na północy, u źródeł Lenalimu, leżały krainy spośród
wszystkich najstarsze, krainy legendarnych narodzin zarówno Sihhijczyków, jak i
zaginionych Galasjenów: Wzgórza Cienia, płodne szczyty Hafsandyru, ziemie mitycznych
Arachimów i rozległe, skute odwiecznym lodem pustkowia.
Być może wciąż istniały owe miejsca, wszelako od nastania trzeciej epoki nie
nadpłynął z północy żaden okręt o czarnych żaglach. Port w Ynefel legł w gruzach; kamienie
pokryły się mchem, zapadły w muł i obrosły drzewami, wchłonięte przez las.
Bez względu na swą nazwę, Galasjen czy Ynefel, miasto było wymarłe - świadczyło o
wiekach, które również wymarły. Wieże, pochylone i stargane upływem czasu, wznosiły się
na skale będącej ongi podstawą wspaniałej cytadeli. Owo siedlisko potęgi dwóch epok
czarnoksięstwa za panowania ludzi stało się siedzibą osobliwych, niepokojących mamideł.
Ynefel, zatopiona w morzu drzew, stanowiła pierwszy bądź ostatni przyczółek Starych
Ziem... Pierwszy, jeżeli stanąć z twarzą zwróconą na zachód, gdzie przeminęli morscy
włodarze, ustępując miejsca nowym królom, którzy rychło zapomnieli, jak to kiedyś służyli
Sihhijczykom; mogła być też zewnętrzną krawędzią starszego świata, gdy spojrzeć na północ
i na wschód w stronę Elwynoru i Amferel, leżących poza lasem Marna i niezliczonymi
meandrami Lenalimu.
Na całym wschodzie jedynie w tych dwóch prowincjach skarlałe wzgórza zachowały
stare, galasjeńskie nazwy. W owych krainach hardych ludzi przetrwały, aczkolwiek w
niewielkiej liczbie i w ustronnych miejscach między wzgórzami, wiejskie kaplice poświęcone
dziewiętnastu bogom, jakich znali Galasjeni; w Elwynorze tymczasem rządcy wciąż zwali się
regentami, pomni na sihhijskich królów.
Dzisiaj w Ynefel ptaki żywiły się jeżynami i wiły gniazda, gdzie im się podobało, ale
głównie u podstrzeszy i wysoko na strychach. Jedna z kolonii jerzyków osiedliła się w
wielkim kominie, druga w sklepionej sali tronowej sihhijskich monarchów. Deszcze i
upływający czas nadgryzły obce twarze, spozierające z resztek zachowanych murów.
Wypaczone oblicza - oblicza herosów, oblicza zwykłych mieszkańców i możnych zaginionej
galasjeńskiej rasy - zdobiły fantastycznie połączone wieże oraz zdruzgotane bramy;
fragmenty posągów, jakby za sprawą czyjegoś dziwacznego kaprysu, toczyły uważnym
wzrokiem z murów fortecy: niektóre spoglądały promiennie, inne zdawały się złośliwie
uśmiechać, a jeszcze inne - oblicza” galasjeńskich królów - tchnęły spokojem i pustką.
Taki właśnie widok przedstawiały sobą mury Ynefel.
Taki właśnie widok ukazywał się oczom pewnego starca, był to bowiem jego świat, a
on w nim żył. Zgarbiony i brodaty. Osamotniony.
Starzec dumał przez chwilę, co też wróżą mu późna pora oraz chmury, ołowianoszare
w półmroku, po czym zmarszczył czoło i zaczął dość spiesznie schodzić rozchwianymi
schodami, świadomy niebezpieczeństw budzących się o zmierzchu, przyczajonych wśród
Cieni pełznących wzdłuż kalenic i nad szczytami okien. Wolał ich dłużej nie kusić. Osaczała
go starość. Moc jego, dzięki której tak długo bronił się przed upływem lat i groźnym Cieniem,
słabła i będzie słabnąć w jeszcze szybszym tempie, gdy dzieło tej nocy zostanie dokonane.
Starał się zachować przy sobie resztkę sił, osłaniał ją i hołubił z pasją skąpca.
Dotychczas.
Doszedł do drzwi i zamknął je za pomocą Słowa, stuknięcia laską oraz dotknięcia
gruzłowatą dłonią. Zabezpieczywszy się w ten spo-sobób, wyrównał oddech i zaczął schodzić
stromymi, krętymi schodami, a stukot jego laski i odgłosy kuśtykania odbijały się echem w
labiryncie trzeszczących galerii i schodów. Schodził coraz niżej i niżej, ku drewnianym
czeluściom Ynefel.
Mieszkał w samotności. Żył tak od... Już dawno przestał rachować lata, aczkolwiek
policzył je tego wieczoru, gdy śmierć czaiła się o krok i wydawała się taka... nęcąca w obliczu
zadania, które miał wkrótce wykonać.
Lepiej już, dręczyły go myśli, odejść po cichu.
Lepiej, zawyrokował w duchu, przestać wchodzić w konszachty z Cieniem i trzymać
się promiennego słońca. Lepiej skończyć z przysłuchiwaniem się, jak czas żłobi bruzdy w
drewnie i kamieniu tej starej ruiny. Wobec przyszłości nie miał żadnych zobowiązań. Jeszcze
mniej zawdzięczał przeszłości.
Zasłużyliśmy na nasz los, pomyślał z goryczą. Zbyt dufni byliśmy w swoją siłę. A czy
cnotliwi? Nie, z pewnością nikt z nas nie był cnotliwy. A zatem cóż w tym dziwnego, że u
schyłku dni pozabijaliśmy się nawzajem? Nic dziwnego również, iż zabrakło nam
stanowczości i sumienności, nawet w krytycznym momencie. Do każdej prawdy dopisaliśmy
wyjątek, do każdej odpowiedzi - następne pytanie. Szarpały nami rozliczne wątpliwości.
Gardziliśmy demonem, który tkwił w naszym ciele, wątpiąc zarazem w realność owej
wzgardy. Tak więc, do samego końca niepoprawni, trwamy. Nie dowierzamy nawet w
prawdziwość własnej klęski.
Stukot sękatej, poskręcanej laski oraz skrzypienie wydrążonych przez czas
drewnianych schodków budziły echa, które niosły się aż na samo dno, do zagraconego
gabinetu w sercu fortecy. Dźwięk nie ścichnie w Ynefel, chyba że on odejdzie w połowie
swego dzieła. Ściany tych pomieszczeń owiewać będzie tchnienie żywej istoty, dopóki on nie
przestanie oddychać.
Odwieczna udręka, naznaczona zwątpieniem. Brak nadziei na spokój, ciągła
niepewność.
Mógł wprawdzie wyruszyć Drogą na północ, wymknąć się z El-wynoru i poszukać
Starych Królestw, które być może - aczkolwiek nikłe było prawdopodobieństwo - przetrwały
gdzieś pod Hafsan-dyrem. Niewykluczone, że zdołałby iść tak długo i dotrzeć tak daleko,
mimo słabości starczego ciała. Gdyby go wcześniej zmogło wyczerpanie, mógłby położyć się
na Drodze w akcie prostodusznej niewinności - choć niewiele jej pozostało w starym
czarodzieju - pozwalając deszczom i wichrom, by go ukoiły do wiecznego snu.
Prawdopodobnie tym sposobem odnalazłby spokój i zakończył rozdział, na co nie
zdecydowali się jego pobratymcy.
Niemniej jednak należał do ludu Galasjenów. Nie wierzył nawet w możliwość własnej
śmierci, a niewiara ta stanowiła jego zgubę i źródło siły zarazem. Wywodził się ze Starej
Magii, gardził więc współczesnymi uzdrawiaczami, znachorkami i pomniejszymi magikami z
tą ich pocieszną, iluzoryczną sztuką; jeszcze mniejszym szacunkiem darzył wróżbiarzy i tych,
co zgłębiali arkana zapomnianej wiedzy, aby posiąść moc, której nie byli w stanie objąć
rozumem. A jakże - potrafił stwarzać iluzje, umiał rzucać uroki. Teraz jednak, kucając przy
ogniu, nie zamierzał posługiwać się żadną iluzją. Nie potrzebował ksiąg ani podręczników,
niczego prócz esencji własnej mocy.
Tak naprawdę nie potrzebował nawet ognia. Wystarczyłoby mu samo powietrze.
Ręce wszakże sięgnęły, by uchwycić istotę żaru, zaczęły szarpać materią płomienia,
wysupłując włókna, które wiły się i rosły w gasnącym świetle. Włókna te karmiły się
powietrzem, spijały soki z kamiennych murów i starości drzew, które użyczyły budulca na
zakurzone krokwie Ynefel: pęczniały, wyplatając się i przeobrażając w... pewną możliwość.
Dotąd tylko jeden człowiek chełpił się podobną biegłością, tylko jeden - w epoce
Starych Królestw.
Drugi był jej bliski u zarania sihhijskiego władztwa.
Trzeci spróbował ją osiągnąć tej nocy. Nazywał się Mauryl Gestaurien. A czary, jakie
rozsnuwał, nie prowadziły bynajmniej do pokoju.
Takie zachowanie również było charakterystyczne dla jego ludu.
Wymówił Słowo. Wbił wzrok w naładowaną niematerialność powietrza, drobniejszą
od pyłku kurzu. Przytłaczała go świadomość wielkich zwałów kamieni, zebranych wokół tego
pomieszczenia, oraz Cieni rozpostartych pod okapami dachów, próbujących przeplatać swe
nici przez pęknięcia i nieszczelności okiennic, pełznących wzdłuż belek w poszukiwaniu
drogi do jego gabinetu. Ściągnął ku sobie całe światło Ynefel, aż znalazło się w tej jednej
komnacie.
W tymże momencie Cienie wsunęły się pod drzwi i rozbiegły wzdłuż zakamarków w
ścianach. Dostały się do przewodu kominowego i oto ogień przygasł.
W tym samym niemal momencie wicher zagwizdał, a Cienie zaczęły skakać i pląsać
pośród belek powały, spływać niczym sadza w dół komina.
Pojawiła się drobinka kurzu, odbiła światło, ledwie dostrzegalna, ledwie materialna,
nic więcej.
W drobince owej skrzesała się iskierka, a potem zabłysła płomykiem, który
przywodził na myśl mdłą poświatę księżyca lub migotanie gwiazdy.
Wszystkie obluzowane belki w twierdzy zatrzeszczały zgodnym chórem, Cienie
rozsypały się gwałtownie wśród umieszczonych na ścianach twarzy, zdających się przybierać
nowe miny i ze strachu otwierać usta.
Kurz posypał się ze ścian, drewnianej powały i kamiennego sklepienia. Kurz padł na
punkcik światła i punkcik ów zabłyszczał.
Podmuch wichury przedarł się przez gardziel komina, by zionąć chmurą ognia i
popiołu. Cienie zatopiły pazury w kamienie, próbując zagarnąć wirującej w kurzawie iskierki.
Iskierka wybuchła błyskawicą, oblewając szare ściany białym blaskiem, zasysając
mętną poświatę ogniska i stwarzając oszałamiające widowisko z udziałem lśniących włókien,
rozedrganych i roztańczonych, to splatających się w węzły, to znów od siebie odskakujących.
Mauryl jęknął, gdy wzburzone pierwiastki odmówiły posłuchu. Ogarnęły go
wątpliwości. W tej decydującej chwili pozwolił sobie na wyjątek, dwuznaczność, rewizję
celów.
U progu niepowodzenia zgodził się desperacko na zwyczajne życie.
W sercu skręcających się nici powstał, zrazu niewyraźny, widoczny w mroczniejącym
blasku, cień człowieka. Cień ten przybierał coraz bardziej materialną formę, okrył się kośćmi
i żywym ciałem, uzyskał wygląd nagiego młodzieńca - pięknego na tle posępnej szarości
zaśmieconego gabinetu.
Nozdrza młodzieńca wciągnęły powietrze. Otworzyły się oczy. Były szare jak kamień
i spokojne niczym milczenie.
Mauryl drżał z wysiłku, a także na myśl o tryumfie magii.
Wcześniej targało nim zwątpienie w sens całego zamierzenia, w posiadane zdolności i
wiedzę... Teraz wszak stał przed nim owoc udanego eksperymentu.
Światło zagasło, jedynie z paleniska, spośród popiołów rozsypanych po kamieniach,
sączyła się niewyraźna smuga. Mauryl wyprostował rękę, drugą wspierając się na lasce.
Pomieszczenie wydało mu się duszne i zatęchłe, zwyczajne już cienie błąkały się wśród stert
pergaminów, ptasich skrzydeł, alembików i pęczków ziół.
Skinął zakrzywionym palcem; jedna ręka trzęsła się gwałtownie, druga spoczywała
zaciśnięta kurczowo na lasce. Skinął po raz drugi, niecierpliwie, gniewnie, lękając się
katastrofy, nakazując posłuszeństwo.
Młodzieniec poruszył się bardzo powoli, wykonał ostrożny krok, potem drugi i trzeci.
Zaniepokojony Mauryl wzniósł niczym barierę pokrytą sękami laskę, a wtedy
młodzieniec znieruchomiał. Czarodziej wbił wzrok w jego szare, łagodne oczy i po głębokim,
uświęconym tradycją namyśle opuścił zaporę, by obiema artretycznymi rękoma podeprzeć się
na lasce, wyzuty z sił i pomysłów.
Cienie tymczasem wciąż czaiły się w kątach gabinetu, poruszając się delikatnie w
rytm podmuchów wiatru w kominie. Grom wstrząsnął rozszalałym i złowieszczym
firmamentem.
Młody człowiek stał nieruchomo, ani na moment nie zogniskowawszy spojrzenia na
wzniesionej lasce, rozglądając się wkoło. Zerknął na korytarz: na pokryty pajęczynami
labirynt belek, drewnianych schodów oraz galerii biegnących nad galeriami i nad galeriami...
Wodził wzrokiem po szufladkach, stołach i porozrzucanych bezładnie pergaminach, liściach i
szczątkach martwych zwierząt. Żaden szczegół nie przykuwał na dłużej jego uwagi. Być
może wszystkie przedmioty były dlań równie nieistotne albo też równie ważne i fascynujące -
nie zdradzał miną, który z tych wariantów odpowiadał prawdzie. Położył dłoń na sercu i
zerknął w dół na swe nagie ciało, zdające się wciąż połyskiwać blado, niby płomień świecy
widziany poprzez wosk. Zginał palce rąk i z widocznym zdumieniem obserwował
poruszające się pod skórą ścięgna, jakby miał do czynienia z największą, najtrudniejszą do
wytłumaczenia magią.
Dziwi się, pomyślał Mauryl, dodając sobie odwagi, aczkolwiek ostrożnie, do dalszych
rozważań. Podszedł wystarczająco blisko, aby uchwycić, aby złowić spojrzenie szarych,
przepełnionych podziwem oczu, pałających przerażającą niewinnością.
- Chodź - odezwał się do Formy, wyciągając rękę. - Chodź! - nakazał ponownie i miał
już powtórzyć to słowo po raz trzeci, ostrzej niż poprzednio, jakby w przypadku groźnych i
niesfornych tworów trzy zawołania miały siłę zaklęcia.
Młodzieniec wszak posunął się o krok do przodu. Mauryl czuł postępujące zmęczenie
w kolanach, zaprowadził więc Formę do ławeczki przy kominku, odsuwając laską stertę
przykurzonych pergaminów, z których niektóre wpadły do ognia.
Forma sięgnęła ręką, by uratować skóry od zniszczenia. Mauryl powstrzymał
wyciągniętą dłoń o włos przed płomieniami. Pergamin zajął się, kopcił i śmierdział, jego
spopielone resztki zabierał do góry ciąg powietrza. Forma spoglądała na sypiące się iskry,
oczarowana blaskiem; nie stawiała najlżejszego oporu ani nie wydawała się pogrążona w
jakichś głębszych rozmyślaniach.
Mauryl wetknął koniec laski w szczelinę między kamieniami paleniska, zrzucił
płaszcz i okrył nim swe dziecko, które właśnie pochylało się na ławeczce; blask ognia tańczył
w jego źrenicach, na dłoni...
- Nie! - krzyknął Mauryl i uderzył w sunące ku płomieniom palce. Młodzieniec
spojrzał na niego, zdumiony bólem. Płaszcz niepostrzeżenie zsunął się na podłogę.
Strach ścisnął pierś starca. Chcąc otrząsnąć się z przykrego uczucia, powtórnie okrył
płaszczem ramiona młodzieńca i wsunął jego brzegi w bezwładne, nieczułe palce. Ku swemu
zniecierpliwieniu sam musiał zacisnąć dłonie młodzieńca, aby nie wysunęła się spomiędzy
nich szata.
- Chłopcze. - Mauryl usiadł opodal na ławeczce i złapał oburącz poły płaszcza,
zmuszając tym samym młodzieńca, żeby się odwrócił i spojrzał mu prosto w oczy. -
Chłopcze, czy ty w ogóle rozumiesz, co do ciebie mówię? Rozumiesz?
Młodzieniec zmrużył powieki. Pochylił głowę, co mogło oznaczać odpowiedź
twierdzącą.
Albo też uchylenie się od odpowiedzi, gdyż spojrzenie powędrowało w stronę ognia.
Mauryl siłą odwrócił jego głowę.
- Chłopcze, czy ty cokolwiek pamiętasz, masz jakieś wspomnienia? Obojętnie jakie?
Kolejne odwrócenie wzroku, zmrużenie i przygaśnięcie szarych oczu, pustych i nagich
niczym mglisty poranek, mogło oznaczać potwierdzenie lub nieudolne zdziwienie.
— Pamiętasz jakieś miejsce? - pytał Mauryl. - Nazwę?
— Światło. - Głos młodzieńca, zrazu cichy jak oddech, stopniowo nabierał siły. - I
głos.
— Nic więcej?
Młodzieniec potrząsnął głową, wpatrując się poważnie w oblicze starca. Ramiona
Mauryla obwisły. Ból związany z porażką przenikał do szpiku kości.
Oczy wciąż czekały na niego, nadal nie wykazywały cienia zrozumienia. Mauryl
wciągnął powietrze: przyszło mu do głowy pewne słowo, zaprawione goryczą, ale zamienił je
na inne, które zastąpiło wszystkie pozostałe słowa.
- Tristen, nazywasz się Tristen, chłopcze. Takie ci imię nadaję. Takim imieniem będę
na ciebie wołał. Na imię to musisz zawsze odpowiedzieć. Tak ci nakazuję. Ja z kolei
nazywam się Mauryl. Takim imieniem będziesz się do mnie zwracał. Bardzo cię potrzebuję,
Tristenie, jesteś mi niezwykle potrzebny.
Być może w szarych oczach błysnęła iskierka ożywienia, jakiegoś rodzącego się
pytania. Mauryl, wypuściwszy z rąk płaszcz, wlepiał wzrok w młodzieńca, podczas gdy ten
odwzajemniał to spojrzenie, otwarty do głębi, nieskończenie nagi, w ubraniu czy bez ubrania.
- Czyżbyś nie posiadał - zapytał Mauryl - żadnej własnej myśli? Nie masz pytań? Nie
doznajesz uczuć? Czy ty w ogóle cokolwiek czujesz, Tristenie? Czegoś chcesz, pragniesz? O
czymś rozmyślasz?
Usta przez chwilę wyginały się, jakby chcąc wygłosić jakąś myśl. Na czole pojawiła
się delikatna zmarszczka, ale nic, zupełnie nic nie nastąpiło.
Tracąc resztki nadziei, Mauryl poderwał rękę, odsunął się od chłopca i namacał laskę,
która jednak - zbuntowany przedmiot - wyśliznęła mu się i odskoczyła od ściany.
Wystrzeliło ramię. Młodzieńcza dłoń zacisnęła się na sędziwym drewnie, ciało i kość,
pewne jak młodość, szybkie jak myśl. Mauryl wstrzymał oddech, wyciągnął rękę w naglącym
i natarczywym geście, po czym zacisnął palce na lasce, bojąc się, czy to aby nie wróżba.
Pociągnął delikatnie i chłopiec zwolnił uścisk. Wydawał się równie co poprzednio
zmieszany.
- Jesteś odbiciem - stwierdził Mauryl, troskliwie przyciskając laskę do piersi i
rozpaczliwie spoglądając na Formę. - Jesteś tylko odbiciem, jakie widać w wodzie. Byłem
nazbyt przezorny.
Pohamowałem przyzywane siły, co cię okaleczyło, biedaku. Nie posiadasz niczego,
niczego, a ja tyle potrzebuję...
Odpowiedzią była jego twarz poorana troskami, odbita w zwierciadle chłopięcego
oblicza. Odwrócił wzrok od tego widoku i przez pewien czas w komnacie panowała cisza.
Ostrzegł go szelest podszewki płaszcza: nagie ramię kierowało się w stronę ognia. W
przypływie furii Mauryl złapał za wyciągniętą rękę i silnie zacisnął na niej palce.
- Nie, nie! Nie bądź taki popędliwy! Czy ty w ogóle masz pojęcie o bólu? W ogniu się
spalisz, w wodzie utopisz, a wicher zmrozi twą skórę. - Popchnął młodzieńca, strącił go z
ławki, a kiedy ten upadł, rozkopał żarzące się węgle w palenisku, trzymając się ogniotrwałych
cegieł kominka.
Chłopiec wrzasnął, odskoczył, zwinął się z bólu i zaczął kiwać jak dziecko, podczas
gdy dym unosił się z brzegu płaszcza, który tlił się, leżąc w ogniu.
- Ty głupcze! - krzyknął Mauryl wściekle i odciągnął chłopca od pełznących płomieni.
Nadepnął przy tym na rąbek własnej szaty, stracił równowagę i upadł na kolana,
przytrzymując się młodzieńca.
Młodzieńcze ręce objęły jego kruche kości, młodzieńcza siła tuliła go w swym
uścisku, młodzieńcze ciało drżało w takt jego drżenia; czuł swąd dymiącej tkaniny i piekący
ból w goleni oparzonej rozżarzonym węglem. Zacisnęły się jego palce. Nie miał sił, by się
puścić. Chłopiec nie miał woli, by uczynić to samo, więc trwali tak, twórca i twór, a minuty
upływały, upływały, upływały...
Czyżby to ból wycisnął wilgoć spod jego szczelnie zamkniętych powiek? A może
uczyniło to jakieś poruszenie serca, którego znaczenie, wobec długiego braku towarzystwa
żywej, oddychającej istoty, zatarło się w jego pamięci?
Możliwe też, iż doświadczał wyrzutów sumienia. Te zaś... zanikły jeszcze dawniej.
Mam odczynić moje dzieło? Unicestwić Formę? Kto wie, może znalazłbym w sobie
dość siły? Ale to by mnie wykończyło.
Chłopiec uspokoił się w jego objęciach. Zabłąkany węgielek napiętnował nogę
czarodzieja i zgasł w osmalonej tkaninie. Ból wynikły z oparzenia i ból spowodowany
dotkliwą stratą nałożyły się na siebie, jakby nigdy nie były rozdzielone, jakby nigdy - w
trakcie planowania i przygotowań - nie miał wyboru. Nie powinien - on, starzec - siedzieć na
podłodze wśród popiołu i węgla; czuł, że tak nie przystoi. Czuł również, że nie wolno mu
łudzić się płonną nadzieją. Nade wszystko jednak czuł, iż snucie dalszych planów po tak
druzgocącej i dotkliwej klęsce zakrawa na czyste szaleństwo.
Podniósł twarz chłopca zgrabiałymi palcami. Łzy obeschły, pozostały jedynie szkliste
oczy i zaczerwieniony nos. Cera nie wydawała się już taka gładka. Coś się na niej zapisało.
Oczy przestały świecić pustką. W szarym, otwartym spojrzeniu zamrugała - żywa, acz ...
pedros.texas