Lovecraft Howard Phillips - Opowiadania.rtf

(1815 KB) Pobierz
Opowiadania

Howard Phillips Lovecraft

Opowiadania

 

Przedmowa              1

Alchemik              4

Arthur Jermyn              8

Azathoth fragment              13

Bestia w jaskini              13

DAGON              16

Duch ciemności              20

Dziwny wysoki dom wśród mgieł              31

Festyn              35

Hypnos              40

Kolor z przestworzy              44

Koszmar w Dunwich              57

Koszmar w Red Hook...              77

Księżycowe Moczary              88

Muzyka Ericha Zanna              93

Necronomicon              97

Nienazwane              111

Pamięć              115

Pełzający Chaos              116

Potomek  fragment              119

Przemiana Juana Romero              121

Przerażający staruch              126

Reanimator              127

Rzecz w świetle księżyca              143

Sny              144

Szepczący w ciemności              152

Ulica              183

W górach szalenstwa              186

Widmo nad Innsmouth              234

Zapomniane Miasto              264

Zew Cthulhu              270

Zeznania Randolpha Cartera              285

Zły Duchowny              288

Z otchłani              290

Przedmowa

 

Strach! Na ogół ludzie woleliby w ogóle się z nim nie stykać, podobnie jak z bólem czy rozpaczą. Jednakże czasem okoliczności, warunki w jakich człowiek żyje, nawarstwiające się problemy, czy wreszcie stres, wymagają niejakiego odreagowania, w pewnym sensie przeżycia namiastki tych uczuć. Nazywa się to katharsis - rozładowanie napięcia pod wpływem... sztuki. Bywa, że pewnym kryterium oceny takiej sztuki jest to w jakim stopniu potrafi ona wzruszyć czy przerazić. Może to znamienne, ale obecnie, w zalewie informacji o najróżniejszych okrucieństwach - o to drugie -jest, jak się wydaje, trudniej.

 

Strach! Są jednak twórcy, którzy wywołują go do dziś, a jednym z nich jest pisarz sprzed pół wieku: Howard Phillips Lovecraft. Nie sądzę, żeby jego twórczość była ponadczasowa, ale na pewno długowieczna. Potrafi on stykać czytelników z niezwykłymi, mrocznymi mocami czy też potworami; robi to stopniowo, w sposób subtelny. Napięcie narasta w miarę odkrywania określonych aspektów jestestwa owych mrocznych potęg... Ważne, że tłem dla jego utworów jest pewna mitologia. Mitologia CthuIhu. Nie nadał jej może wyraźnych kształtów, nie przeprowadził genezy, nie opisał powstania wszechświata ani walki o niego, nie uczynił tego co w wielu mitologiach jest podstawą, fundamentem. Prawdą jest, że owa mitologia nie zawsze trzyma się kupy, ale przecież nie tworzył jej setki lat, nie miał możliwości korygowania jej pod wpływem całych pokoleń innych ludzi. Tak, na przykład, było z mitologią grecką, tworzoną wieki, notabene przez bardzo wiele osób, niemalże z różnych epok. Mimo tego świat, który wykreował jest, na swój sposób, fascynujący. Jest to świat mroczny, tajemniczy i w zasadzie nieskończony. Świat między innymi, a może przede wszystkim. Bogów.

 

W mitologii Cthulhu nie ma wyraźnie zarysowanej hierarchii, choć wiadomo, że najważniejsi są Bogowie Zewnętrzni, w szczególności Azathoth - ich władca, zwany Bestią Nuklearnego Chaosu. Istnieje on od początku wszechświata, żyje poza normalną czasoprzestrzenią w samym Centrum Nieskończoności. Tam jego amorficzne ciało wije się bezustannie, w otoczeniu innych Bogów, w rytm dźwięku wydobywającego się z niesamowitego fletu. Azathoth jest potężny, aczkolwiek ślepy i głupi, przez to nieobliczalny. Człowiek o zdrowych zmysłach nie będzie się starał nawet wymówić jego imienia, a co dopiero przywołać. Zdarza się jednak niektórym zrobić to przez przypadek, w rezultacie, nieświadomie, powodują nieszczęście i grozę.

 

Innym, prawie równie potężnym Bogiem Zewnętrznym jest Yog-Sothoth. Jego potęga nie polega na sile, w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale na wiedzy i co za tym idzie - władzy. Yog-Sothoth czyli Jedność we Wszechrzeczy i Wszechrzecz w Jedności właściwie egzystuje na wszystkich płaszczyznach, jest zawsze i wszędzie, przebywa pomiędzy wymiarami, dysponuje wiedzą o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, wie co było, co jest i co będzie. Przede wszystkim zaś jest Bramą i Kluczem. Zdarza się, że do nas dociera poprzez rytuały i zaklęcia.

 

Trzecim ważnym Bogiem jest kapryśny Nyarlathotep, w pewnym sensie prawa ręka Azathotha. Jest on Wielkim Posłańcem i duszą wszystkich Bogów, a zarazem jedynym z tych trzech, którego można spotkać w ludzkiej postaci. Nyarlathotep, jak gdyby, lubuje się w szpiegowaniu.Jest straszny i groźny; w sumie kontakt z nim kończy się na ogół dla człowieka śmiercią bądź czymś jeszcze gorszym...

 

Oczywiście nie wszyscy Bogowie Zewnętrzni żyją ze sobą w zgodzie. Dla przykładu Nodens — Pan Wielkiej Otchłani, występujący często pod postacią starca, pomaga ludziom ściganym przez Nyarlathotepa czy też przedstawicieli Wielkich Przedwiecznych. Nodens, widywany na rydwanie utworzonym z ogromnej, morskiej muszli, znany jest z tego że nie atakuje nigdy fizycznie swoich wrogów i dla ludzi jest niemal „przyjacielski". Również w miarę neutralnymi Bogami Zewnętrznymi są: Bast — Bogini Kotów, uosobienie sympatii, zamiłowania Lovecrafta do tych zwierzaczków, które, swoją drogą, było niemal tak wielkie jak Thomasa Eliota (ten to na pewno miał, w tym względzie, bzika), oraz Hypnos - Pan Snów. Mypnos ukazuje się jako młody, przystojny mężczyzna o kręconych włosach i uśmiechniętym obliczu. W rzeczywistości jednak jego wygląd jest przerażający, jak „najgorsza ze zmór nocnych". Jego natura związana jest ze snem; z granicą pomiędzy Światem Przebudzenia, a Krainą Snów. Ci, którzy śnią, podróżują właśnie przez jego dominium.

 

U Lovecrafta Bogowie są podzieleni właściwie na dwie grupy: Bogów Zewnętrznych, o których wspomniałem wyżej i Wielkich Przedwiecznych, takich jak Cthulhu, od którego imienia nazwę wzięła mitologia. Wielcy Przed-wieczni żyli na Ziemi przed wiekami, zanim jeszcze pojawili się ludzie. Zdążyli zetknąć się z tajemniczą Starą Rasą i stoczyć z nimi wojnę o władzę nad planetą. Teraz w większości są martwi i spoczywają głęboko pod dnem oceanu, w R'lyeh - wielkim mieście Cyklopów. Można ich jednak ożywić i według legendy nadejdzie czas, kiedy gwiazdy osiągną „właściwą pozycję w cyklu wieczności". Wtedy R'lyeh wynurzy się, a Bogowie przebudzą. „Człowiek rządzi teraz tam, gdzie niegdyś rządziły One; wkrótce One będą rządzić tam, gdzie rządzi teraz człowiek".

 

Wielcy Przedwieczni nie mają ciała ani krwi, chociaż posiadają kształt. Są zbudowani z czegoś innego niż materia. Lovecraft uparcie nadawał im wygląd ośmiornicopodobnych, jaszczuropodobnych, rybiopodobnych, ropuchopodobnych istot albo też wszystkich na raz. nie inaczej jest z najsłynniejszym i najpotężniejszym z nich, z Cthulhu. Ma on, co prawda, pewne antropoidalne kształty, ale one raczej tylko podkreślają obcość całej reszty. Cthulhu ma głowę ośmiornicy, skrzydła nietoperza, ciało pokryte łuskami i niesamowite szpony, wszędzie gdzie dało się je wcisnąć. Poza tym jest ogromnych rozmiarów. Bóg ten ma moc porozumiewania się z ludźmi za pomocą snu, a raczej koszmaru. Posiada wiele sług wśród Służebnych Ras i ludzi. Tak jak i pozostali, jest martwy tylko w pewnym sensie. Raczej należałoby powiedzieć, że jest uśpiony. Jego kult na Ziemi jest dość nieźle zorganizowany i rozsiany po całym świecie. Główne uroczystości przypadają w przeddzień l maja i Wszystkich Świętych, czyli 30 IV i 31 X. Wtedy to wyznawcy podtrzymują kult ohydnymi obrzędami, które na ogół kończą się złożeniem ofiary z ludzi.

 

Innym znanym Wielkim Przedwiecznym jest Tsathog-gua. Przybył z czarnego, pozbawionego światła N’kal i wygląda jak skrzyżowanie ropuchy z niedźwiedziem. Wbrew posturze należy do łagodniejszych, leniwszych Bogów. Jednak w przeciwieństwie do takiego autentycznie groźnego Ghatanothoi ma bardzo wielu wyznawców. Z tej grupy wypadałoby jeszcze wymienić Hastura, jednego z potężniejszych Wielkich i Yiga - Ojca Węży. Większość z nich ma sługi w postaci przedstawicieli Służebnych Ras. Na przykład Cthulhu służy, między innymi, rzadko spotykana para: Dagon i Hydra, która należy do Istot z Głębin, z tym że i Dagon, i Hydra są nieco przerośnięci i obecnie mają już jakieś miliony lat. Zwykłe Stwory Głębinowe wyglądają podobnie, ale są, rzecz jasna, mniejsze. Gromadzą się na ceremoniach ku czci Cthulhu i co bardzo ważne, mogą w jakiś sposób krzyżować się z ludźmi. Takie hybrydy zamieszkują, na ogół, przybrzeżne wioski i na początku wyglądają jak istoty ludzkie. Z biegiem czasu dokonuje się jednak przemiana, która uwieńczona jest wyprawą takiego delikwenta w głębiny... do domu. Istota z Głębin, jeżeli się jej nie zabije, jest nieśmiertelna.

 

Ostatnią grupą występującą w mitologii Cthulhu są tak zwane Rasy Niezależne i tutaj bodaj największą rolę odgrywają bądź odgrywały niejakie Mi-Go. Pojawili się najpierw na Shaggai, następnie na Yuggoth - dziewiątej planecie naszego układu słonecznego (czyli wypada na Pluton). Zbudowali tam potężne miasta z czerwonego kamienia. Był to świat tarasowato wzniesionych wież, czarnych, smolistych rzek i grzybiastych ogrodów. W skrócie Mi-Go wygląda jak wielki krab ze sterczącymi, mięsistymi mackami. Na grzbiecie posiada ogromne skrzydła, a w kolorze jest różowawy. Rasa ta jest całkiem nieźle zaawansowana technicznie, jeżeli można to tak nazwać. W przestrzeni kosmicznej, wprawdzie, poruszają się za pomocą swych mocnych skrzydeł, a nie wahadłowców, ale dobrym przykładem na to, że jakąś tam technikę posiadają, jest tzw. Błyszczący Trapezohedron, czyli Okno Wszystkich Czasów i Przestrzeni, dzięki któremu można oglądać wszystkie światy. Prawda, że jak gdyby wchodzi nieco w kompetencje Yog-Sothotha? Mi-Go to straszliwe stwory zamieszkujące obecnie również ośnieżone szczyty Himalajów, przez co często identyfikowane są z Yeti.

 

Do Ras Niezależnych zaliczają się także Shoggothy, pozostałość Starej Rasy w tym sensie, że przez nią Shoggothy zostały stworzone. Prawdopodobnie Starych Istot ma coś wspólnego również z pojawieniem się ludzi. W każdym razie Shoggothy nie mogą nie wyglądać strasznie. Mają ogromne cielska, wyglądające jak oblepiona śluzem czarna kiełbasa z wielkim, szczodrze uzębionym pyskiem. Ciekawostką jest to, że niektóre gatunki charakteryzują się sprytem i inteligencją. W mitologii Cthulhu istnieją pewne niedopowiedziane wątki, jak ten dotyczący Starych Istot. Sam Cthulhu jest podobno ich kuzynem i to od nich w przyszłości może oczekiwać pomocy.

 

Dawne Istoty istnieją pomiędzy znanymi nam przestrzeniami i są bezwymiarowe i niewidzialne. Nie mogą przybrać ciała bez ludzkiej krwi...

 

Jest jeszcze kwestia Araba Abdula Alhazreda. Poznał on wszystkie tajemnice Bogów i pewnie od tego oszalał. Zdołał je jednak spisać w księdze zatytułowanej „Necronomicon".

 

Choć Lovecraft w swojej mitologii jest niekonsekwentny, nie przeszkodziło mu to zostać jednym z najbardziej popularnych pisarzy powieści grozy. W Stanach Zjednoczonych do dziś istnieją całe kluby zrzeszające miłośników jego twórczości; jakiś czas temu pojawiła się gra fabularna „Zew Cthulhu" z realiami zaczerpniętymi prosto z owej mitologii. Lovercraftowski świat rozbudowuje się również do dziś, czego przykładem są powieści Lumleya i Mastertona, ale najważniejszy w tym względzie okres nastąpił jeszcze za życia Lovecrafta. Wtedy to korespondencyjnie zainicjował on kontakty z wieloma innymi pisarzami. Z biegiem czasu zaprzyjaźnił się z takimi autorami jak Robert Bloch, Henry Kuttner, C.L. Moore czy Clark Ashton Smith. Zaowocowało to napisaniem przez nich paru utworów osadzonych twardo w świecie Lovecrafta. Najważniejszym jednak z owych pisarzy był niejaki August Derleth. Tak bardzo zafascynował się mitologią Cthulhu, że niemal cała jego późniejsza działalność była z nią związana. Wraz z Donaldem Wandreidem założył wydawnictwo Arkham Mouse, które, można tak powiedzieć, specjalizowało się w Lovecrafcie i mitologii Cthulhu, o której coraz częściej pisali inni. W każdym razie przyczynił się Derleth do jej spopularyzowania. Do najważniejszych utworów samego Derletha zalicza się dziś: „The Dweller in Darkness", „The Lurker at the Threshold", napisany wespół z Markiem Schorerem „The Lair of the Star-Spawn" czy wreszcie napisany z Lovecraftem „The Gable Window". Wypadałoby też wspomnieć tytuły innych twórców, takie jak „The Render of the Yeils" - Cambella, „Out of the Eons" - Healda, „Ubbo-Sathla" - Smi-tha, „The Salem horror" - Kuttnera czy też opisującą Yiga -Ojca Węży „The Curse of Yig" - Bishopa. Lovecraft zostawił więc po sobie nie tylko swój dorobek, niedługo będzie czas, aby się z nim zapoznać, a ocena tej twórczości należeć będzie już do państwa. Jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że Howard Phillips Lovecraft pozostanie zawsze niepowtarzalny. Czym jest strach? Może właśnie jego o to zapytacie...

 

Piotr Jaskanis

 

 

Alchemik

( The Alchemist )

 

Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pieniące się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wieź została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Ma koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.

To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C..., 90 długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia.

Nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 52 zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją, przejął ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.

Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.

Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.

O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o moim wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność o której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.

Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagą, potwierdziły się moje najmroczniejszc przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.

Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on. skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał ogromną wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii.

Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.

Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić. Nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem, rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym, choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le Sorcier. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co się stało, jednak mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:

"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!"

Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz mordercy swego ojca rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach, nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.

Czas i brak kogoś kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii zginął, przeszyty strzałą, na polowaniu, w wieku lat 32, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak, wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowe i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.

To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności, byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej osobie.

Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których -jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.

Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim osobliwości.

Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która, jak się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota, i której przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć ludzki umysł.

Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty.               Najbardziej zdumiewające były jednak jego oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewną formą łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie, która wisiała nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemście Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.

W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w jego oczach płomień nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z głośnym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.

Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.

Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.

Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charlesa le Sorcier?

Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.

Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie używaną pochodnię, jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił przede wszystkim leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażający widok odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coś, co przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta lśniącego, żółtego metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej pochodni. Mo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin