Antologia_Spotkanie w przestworzach_01.rtf

(1434 KB) Pobierz

 

 

 

Antologia

 

 

 

Spotkanie w przestworzach

Tom 1

 


Andrzej Drzewiński

 

W objęciach snu

 

 

Minęła godzina dziesiąta. W sali zgaszono światło. Oczy Zygmunta z ulgą przyjmowały kojący półmrok. Szpital, w którym go umieszczono, mieścił się w starym dziewiętnastowiecznym budynku. Wysoko nad nim zawieszone było białe sklepienie, poprzecinane łukami żeber; klasyczny neogotyk. Zamknął oczy. W drugim końcu sali ktoś chrapliwie oddychał przez sen. Na szczęście tego, który wczoraj całą noc kaszlał, przeniesiono do izolatki. Dzięki Bogu, gdyż nie można było już wytrzymać. Ostrożnie, aby nie urazić chorego miejsca poprawił sobie poduszkę. Przytulając do niej nos stwierdził, że całkiem ładnie pachnie. Nie wiedział dlaczego, ale zapach czystego płótna wydawał mu się czymś swojskim. Wzrok prześlizgnął się po białej ścianie szafki i spoczął na kubku z wodą. Chwilę zastanawiał się, czy chce mu się pić. Zrezygnował jednak, gdy pomyślał o szeregu czynności, które musiałby wykonać, aby łyknąć wody. Trzeba było odchylić kołdrę, wysunąć rękę, chwycić kubek; nie, to stanowczo za bardzo skomplikowane. Światło, które wpadało przez przymknięte powieki dziwnie odrealniało kształty. Zmęczenie powoli, kropla za kroplą, wlewało mu się w żyły. Czuł, że zaraz zaśnie. Na szybie od drzwi korytarza kręcił się jakiś senny komar. “Ciekawe - pomyślał - czy on tak długo może? Wszystko zlało się w monotonną całość.

Biegł. Ciągle biegł. Jego nagie ciało przez cały czas biczowane było przez gałęzie. Wokół panowała ciemność. Lecz tam wyżej, nad drzewami już się przejaśniało. Niedługo będzie świt. Przystanął zdyszany i czuł, jak w skroniach miarowo tętni mu krew. Od strony rzeki powiał lekki wiatr, który przyniósł intensywną woń zgnilizny. Dziwnie kojarzyła mu się ze strachem. Bał się i był świadom w tej chwili swego strachu. Wysłannicy kapłanów, którzy go ścigali, byli bezlitośni. Wiedział o tym aż za dobrze. Jak by nie było, był kiedyś jednym z nich. Kiedyś? Dla kogoś, kto zakłócił porządek misterium Ozyrysa nie było ratunku. O Izydo! Co za potwarz! Przeklęty Setnehat, to on go sprowokował. A potem oskarżył i wydał wyrok. Setnehatowi nie podobało się, że traci na jego korzyść przywileje i posłuch. Ohydny staruch... Przekleństwo zamarło mu w gardle, gdyż z tyłu usłyszał szelest rozsuwanych trzcin. Błyskawicznie obrócił się na pięcie. Lecz to tylko obły grzbiet krokodyla powoli przesuwał się w kierunku wody. Odetchnął z ulgą. Widać było, jak obraz księżyca zatańczył na zmąconej tafli. Lecz nie to przykuło jego uwagę. Tam, za kępą trzcin, dojrzał ciemną sylwetkę czółna. To był ratunek. Starając się cicho rozgarniać sitowie podkradł się do niego. Czuł jak stopy zagłębiają mu się w gęsty muł. Przejechał kilkakrotnie ręką po burcie; nie było przywiązane. Oparł na nim ręce i cicho postękując zepchnął je na głębszą wodę. Tam wskoczył, uderzając się przy okazji boleśnie w nogę. Zagryzł wargi z bólu. Potem, wiosłując rękoma, przepłynął kilkadziesiąt metrów dalej i schronił się w gęstej kępie sitowia. Na razie był bezpieczny. Nieprzytomny ze zmęczenia rzucił się na dno i zasnął kamiennym snem.

Sail płynął już przeszło pięć godzin. Niedługo Wielki Ra ukaże światu swoje oblicze, a on nie natrafił nawet na ślady uciekiniera. Wokół panowała cisza przerywana od czasu do czasu głosami zwierząt. Teraz właśnie z brzegu odezwał się głośny plusk. Najpewniej jakiś krokodyl udawał się na wczesne śniadanie. Rzeka, po której płynął, była wielkim darem dla ludu. Teraz, na szczęście, poziom wody był niski. Dziękował za to Wielkiemu. W jesieni, w porze przyboru, cała Delta zamieniała się w jedno wielkie jezioro. Między tysiącami wysp, wysepek, kęp drzew na pewno udałoby się tamtemu schować. I tak on jeden tylko spośród wysłanników wybrał drogę wodną. Inni wędrowali lądem. Sail znal jednak uciekiniera i wiedział, że będzie próbował dostać się na północ. A jakąż inną drogę wybrać mógł potomek rodu żeglarzy?! Sail dotknął zawieszonego na szyi znaku Ra. Z jego ust popłynęła cicha, poranna modlitwa. “Witaj Ty, któryś ustanowiony Władcą Wschodu i całego świata! Ty, którego strażą przyboczną są wszyscy inni bogowie. Witaj w tej dobrej Twej godzinie i w tym dobrym dniu Twoim. O dobry Demonie świata, o promienista korono ziem zamieszkanych! Ty, który dzieckiem podnosisz się z otchłani, młodzieńcem w ciągu dnia się stajesz, jako starzec zachodzisz! Pomóż mi!

Zbudził go przeszywający ból chorego miejsca, który jednak po chwili ucichł. Zygmunt delikatnie otarł pot z czoła. Wilgotną gazę wcisnął pod materac. Poczuł, że ma ogromne pragnienie, zupełnie jak po długim, wyczerpującym biegu. Centymetr po centymetrze, jego ręka zaczęta zdążać w kierunku kubka z wodą. Nareszcie wyczuł jego chłód pod opuszkami palców. Zacisnął je mocno. Przekręcił głowę w bok i starał się wlać sobie płyn do ust. Udało mu się to tylko częściowo gdyż na poduszce wykwitła duża mokra plama. Pusty kubek odstawił na podłogę. Tak było wygodniej. Czuł, że ogarnia go gorączka, ale nie chciał jeszcze zasnąć. Miał jeszcze chęć choć przez chwilę porozkoszować się świadomością, że nic go nie boli. A może bał się, że znów mu się przyśnią jakieś koszmary? Wzrok jakby mu się poprawił, gdyż w drugim końcu sali zobaczył łóżko, którego w dzień jeszcze nie było. Najwidoczniej musieli przynieść kogoś nowego gdy spał. O ile mógł dojrzeć był to mężczyzna w sile wieku, o ostrych rysach twarzy. Minęło kilka sekund zanim spostrzegł, że tamten również nie śpi i najwyraźniej patrzy w jego stronę. Miał chłodne, błyszczące oczy. Zygmunt odruchowo uśmiechnął się do niego. Chciał dać mu znak solidarności, który zawsze posyłają sobie ludzie połączeni nieszczęściem. Tamten drgnął i z widocznym wysiłkiem odwrócił głowę do ściany. Widocznie był albo tak chory, albo tak zniechęcony, że wolał to zrobić. Zygmunt po chwili z ulgą opuścił głowę na poduszkę. Zmęczył się. Ostatnią rzeczą, którą widział przed zaśnięciem było jego własne przedramię z wbitą igłą, która za pomocą rurki łączyła się z butlą przezroczystego płynu.

Gdy się obudził, słońce kładło się już na horyzoncie. Przeciągnął obolałe mięśnie, usiadł i rozejrzał się. Ogromna rzeka leniwie toczyła swe mętne wody. Wzdłuż niej rozciągała się zieleń najwspanialszych chyba w świecie zbóż. Palmy leniwie drgały na wietrze. Nad łódką z wrzaskiem przeleciał jakiś ptak. Powiódł za nim wzrokiem. Och, jakże mu zazdrości tej swobody!

Nagle jego uwagę zwrócił ruch w górze rzeki. Do barek płynących z południa podpływała łódź wypełniona żołnierzami, najwyraźniej szykującymi się do ich gruntownego przeszukania. Uśmiechnął się szyderczo i splunął w ich stronę. Mogą sobie szukać...

W miarę upływu czasu ruch na rzece malał. Wkrótce minęła go kawalkada rybackich łodzi płynących do przystani. Ich podobne do wywróconego sierpa półksiężyce o podniesionych rogach wywoływały w jego sercu miłe drżenie. Gdy zapadł zmrok, wypłynął na główny nurt. Jego jedynym ratunkiem było dotarcie do portów na północy. Tam na pewno uda mu się ujść pogoni. Ale wiedział, że ma przed sobą bardzo daleką drogę. Rzeka to rozlewała się szeroko, to szła wąskim korytem pomiędzy rzędami majestatycznych palm. Plątanina łodyg, trzcin i liści pływających po wodzie utrudniała wiosłowanie. Wkrótce jednak wypłynął na szerszą przestrzeń. Stąd wiodło dalej kilka odnóg. Po chwili namysłu wybrał tę, która prowadziła bezpośrednio na północ. Znalazł ją dzięki jasnemu światłu Gwiazdy Przewodniej. Nic dziwnego, nauka kapłanów nie poszła na marne. Odnoga robiła się jednak coraz bardziej płytka. Wyglądało na to, że zszedł z głównego nurtu. Przez jakiś czas miał nadzieję, że ten odcinek łączy się niżej z głównym ramieniem rzeki, lecz nadzieje okazały się płonne. Kępy trzcin i sitowia tarasowały drogę. Tracił czas na wyszukiwanie niezarośniętych miejsc. Jeśli dalej tak pójdzie będzie musiał brodzić i przepychać czółno. Nagle poczuł jak serce podchodzi mu do gardła. Z przeciwka płynęła łódź podobna do jego. Odruchowo zwilżył sobie twarz mokrą szmatą. Wiedział, że zaraz bogowie wydadzą wyrok. Na dziobie tamtego czółna stał człowiek trzymający w ręku miedziany sztylet. Mimo ciemności poznał go po sylwetce. Jego najgorszy wróg: syn Setnehata, Sail. Odruchowo chwycił za rękojeść sztyletu zatkniętego za pasem. Palce zacisnęły się kurczowo na wyrzeźbionej główce.

Dwie godziny po wschodzie słońca Sail uznał, że musiał zbiega przegapić. Przecież nie mógł on płynąć w dzień! To byłoby samobójstwo. I tak, swoją drogą Sail musiał przyznać, że ma szczęście. Rybak, którego spotkał o świcie powiedział mu o kradzieży czółna. Biedak zrozpaczony biegał wzdłuż brzegu, gdy Sail go zauważył. Tamten najwyraźniej go również dojrzał, bo zaczął nagle wymachiwać rękoma. Gdy zaintrygowany Sail podpłynął bliżej, fellach upadł na twarz i w tej pozie pozostał do końca. Jęczał na ciężkie czasy, na nieurodzaj, na nędzę i skamlał, że teraz jeszcze zabrano mu jedyne narzędzie pracy.

Informacja ta bardzo się Sailowi przydała. Postanowił popłynąć w dół rzeki i tam poczekać na uciekiniera. Dzień upłynął szybko. Dopiero o zmroku jego cierpliwość została wynagrodzona. W ostatnich blaskach dnia ujrzał zgarbioną w czółnie sylwetkę. A więc jednak. Teraz już mu nie ujdzie! Cicho popłynął za nim. Postanowił sam załatwić tę sprawę. Delikatnie wiosłował, aby tamten go nie usłyszał. Jednocześnie bał się, że może stracić go z oczu. Szczęście opuściło go w ostatniej chwili. Właśnie miał dopaść ofiary, gdy uciekinier ni stąd ni zowąd zawrócił. Sail podniósł się...

Noc uciekła, ustępując miejsca znajomemu półmrokowi sali. Zygmunt zlany był potem. Słyszał jak z boku ktoś zakaszlał. Uświadomił też sobie, że cały język ma zdrętwiały, a wargi suche i spękane. Wiedział, że jest z nim bardzo źle. To przez ten uporczywy koszmar. Odwrócił głowę. Zobaczył parę oczu, która ze skupieniem wpatrywała się w niego. To był ten nowy pacjent. Miał bardzo dziwny wyraz twarzy, zupełnie jakby na coś uparcie z napięciem oczekiwał. Zygmunt chciał poprosić go o pomoc, ale zamiast wołania z jego gardła z trudem wydobył się cichy, urywany szept. Nie miał już sił. Znów opadł na poduszkę i przez moment zbierał siły. Wiedział, że przyciski od dzwonka umieszczone są przy wezgłowiu. Wyciągnął rękę do góry. Dopiero kiedy poczuł okropny ból zrozumiał, że zrobił to zbyt gwałtownie. Białe, jasne plamki zawirowały mu pod powiekami...

Byli już kilka metrów od siebie. Ostrze noża Saila przyciągało jego wzrok jak magnes. Wszystkie mięśnie i nerwy grały w rytm jednego rozkazu: nie dać się zabić. Miał wrażenie jakby cały świat zastygł w ciszy i czekał na wynik tego pojedynku. Jego usta cicho szeptały modły do Izydy. Wierzył, że jego patronka nie pozwoli, aby Horus i Anubis już dziś ważyli jego serce. Czuł, że ich sprężone do skoku ciała są uosobieniem demona walki. Gdzieś wokół nich krążyła śmierć. Łodzie głucho stuknęły o siebie i zatrzymały się. W tym samym momencie obaj skoczyli do przodu. Z rozkoszą zobaczył, jak jego nóż prześliznął się nad ramieniem Saila i utkwił w jego sercu. Lecz nie zdążył wydać nawet okrzyku triumfu, gdy poczuł tępy ból w piersiach. W ostatnim przebłysku świadomości zrozumiał, że Sail również nie chybił...

Pielęgniarka była śmiertelnie blada. Wybiegła z sali nie zamykając nawet za sobą drzwi. Czepek przekrzywił jej się na lewą stronę i, gdyby nie żałosna mina, wyglądałaby całkiem zabawnie. Przebiegła korytarz i wpadła do drzwi z jasnoniebieską tabliczką: LEKARZ DYŻURNY.

- Panie doktorze, panie doktorze - wołała, potrząsając za ramię śpiącego na kozetce człowieka.

- Co się stało, siostro - spytał cicho.

Tak jak każdy lekarz z prawdziwego zdarzenia, potrafił szybko adaptować się do każdej sytuacji.

- Na sali trzeciej dwa zgony - odpowiedziała łamiącym się głosem - wygląda na jakieś wylewy wewnętrzne, zresztą sama nie wiem.

- Którzy to? - spytał zakładając kitel.

- Pan James Kill, którego daliśmy tam wieczorem wyliczała i pan Zygmunt Drewski. Wie pan, ten z katastrofy lotniczej.

- Tak, wiem. Już tam idziemy - mówił kierując się w stronę sali - tylko niech się pani uspokoi, bo pacjenci się pobudzą.

Pielęgniarka dreptała za nim wycierając nos chusteczką.


Andrzej Drzewiński

 

Odnowa

 

 

Epizod pierwszy

 

Zapadła noc. W górze przez zamglone szyby migotały światełka gwiazd. Wiatr pędził tabuny pierzastych chmur wspaniale fosforyzujących na ciemnym niebie. Czasza Księżyca to znikała, to ukazywała się w całej swej krasie. Artur powoli oderwał wzrok od tego widoku. “Już czas - pomyślał patrząc na cyferblat budzika stojącego na komodzie. Ostrożnie podniósł się i podszedł do stolika, skąd chwycił przygotowany przedmiot. Uchylone drzwi skrzypnęły. Zastygł w bezruchu. Nic, cisza. Tylko w kącie słychać było chrapliwy oddech. Szedł w tym kierunku. Już był obok. Oparł się o krawędź łóżka starając się jak najdokładniej umiejscowić położenie śpiącej osoby. Tak, to tu. Jeszcze raz wszystko sobie powtórzył i głęboko odetchnął. Potem uniósł obie ręce w górę i z wykrzywioną twarzą z całej siły opuścił młotek. Coś głucho chrupnęło. Nastąpiła cisza. Na szczęście nie cierpiał. Już po wszystkim, pomyślał. Uklęknął na podłodze i położył splecione dłonie na kancie łóżka. Zaczął się modlić. Na podłogę cicho kapała krew. Księżyc, który znów wyjrzał zza chmur, odbijał się skarlały w małych zwierciadełkach kropel.

 

 

Epizod drugi

 

Marlow jak zwykle patrolował południowy odcinek nadbrzeżnego pasa Florydy. Spokojnie trzymał w lewej ręce wolant. Pod nim przesuwał się białobrunatny piasek plaży. Morze było spokojne. Fale leniwie wpełzały na brzeg, aby potem równie niechętnie zsunąć się do morza. Horyzont był pusty. Za pięć minut kończy mu się lot i wraca do bary, gdzie czeka go filiżanka gorącej kawy. Z rozmyślań wyrwał go zbliżający się szum. Odwrócił głowę. Od strony słońca z pułapu 200 leciał do niego samolot. Dziwne - pomyślał. Wytężał wzrok, ale nic nie mógł dojrzeć: Morze jarzyło się tysiącem słonecznych odblasków. Zmrużone oczy zaczęły go piec. Skręcił głowę i powoli przełożył samolot na lewe skrzydło. Już po chwili leciał kursem zbieżnym. Tak, nie pomylił się, to ten sam typ co jego patrolowiec. Pomachał skrzydłami i zaklął patrząc na rozwalone radio. Dziesięć minut temu coś w nim trzasło i zamilkło na amen. Próbował je naprawić we własnym zakresie, ale to musiało być coś bardziej poważnego. Postanowił to odłożyć do powrotu do bary. Teraz tamten samolot już prawie podlatywał do niego. Pewnie zauważyli, że coś się stało z łącznością i wysłali drugi samolot dla sprawdzenia. Starał się odcyfrować jego znaki rozpoznawcze, które teraz znajdowały się w cieniu. W dole błyszczało morze. Nagle tamten zaczął nurkować w jego stronę.

- Co robisz?! - krzyknął - Co robisz, Peter, rozwalimy się!

Nic nie rozumiał, gdyż znaki rozpoznawcze były znakami samolotu jego kumpla.

- Boże, zwariował! - ryknął, gdy zobaczył dwie smugi mijające jego kadłub.

Wiedział, że takie smugi pozostawiają pociski rakietowe F-3 o dużej sile rażenia. Gwałtownie szarpnął wolant i zszedł w piekielnie ostrą pętlę, lecz było za późno. Następne pociski uderzyły bezpośrednio w jego kabinę. Poczuł okropny ból i tylko jeszcze przez moment widział gwałtownie rosnące fale.

 

 

Epizod trzeci

 

Khango skradał się bezszelestnie. Ostrożnie stawiał swe bose stopy na barwnym poszyciu dżungli. Przepełzał pod zwalonymi pniami i ostrożnie omijał wiszące liany. Za jego plecami wstawało słońce. Już niedaleko widać było pierwsze zabudowania wsi, słychać szczekanie kundli. Wkrótce był u celu.

Przed nim było wejście do chaty, bardziej okazałej niż inne. Wyjął zza przepaski dmuchawkę i ostrożnie wsunął do niej zatruty kolec przyozdobiony kępką piór. Czekał. Słońce wzniosło się w górę o dwie dłonie, gdy zasłona przy wejściu poruszyła się. Wyszedł spoza niej barczysty Murzyn. Stanął na progu, przeciągnął się i podrapał po kołtunie. Chwilę ze znudzoną miną czegoś wypatrywał. Potem kopnął świniaka snującego się po podwórku, który z głośnym kwikiem salwował się ucieczką w krzaki. Następnie obrócił się ku wnętrzu chaty. Chwilę później leżał już martwy z głową w korycie i tylko z szyi wystawała mu kępka piór. Khango nigdy nie chybiał.

 

 

Epizod czwarty

 

Andrew wisiał pięć metrów niżej. Pod nim było dobre dwieście metrów pustki, przecinanej tylko taflami lodowca. Filar Gerbramma, który trawersowali, był najtrudniejszy w tej partii. Nic dziwnego, szóstka. Maks starannie podciągał partnera. Lodowiec skrzył się tysiącami igiełek. Biała ściana ciągnęła się gdzieś tam wysoko w górę. Mieli jeszcze dobre kilkanaście metrów. Oddech zamarzał mu na ochraniaczu. Skrócił dystans do trzech metrów. W tej chwili tamtego nie widział, gdyż był na przewieszce. Tak było lepiej. Prawą ręką sięgnął do tyłu i wyciągnął długi czarny przedmiot. Słońce zabłysło na jego ostrzu, gdy przykładał go do liny. Ciął szaleńczo, byle szybciej.

Teraz, gdy patrzył w dół, mógł się tylko domyślać, gdzie leżą zwłoki. Ale mimo to ciągle słyszał ten krzyk i głuche odgłosy, które go stłumiły. Z zagryzionych warg ciekła cienka, zamarzająca błyskawicznie, strużka krwi.

 

 

Epizod piąty

 

Była jeszcze noc. Samochód z wygaszonymi światłami podjechał pod dom. Martinez otworzył drzwiczki i wysunął się z wozu. Żwir cicho zachrzęścił. Za nim wysunęło się jeszcze kilka schylonych sylwetek. Uformowali się w szereg i sprawnie pobiegli. Najpierw przez podwórko z gnijącymi w kubłach odpadkami, potem wystraszyli kota, który z przeraźliwym wrzaskiem odskoczył w bok, aż w końcu wbiegli na klatkę. Na drucie chwiała się upstrzona przez muchy żarówka. Omijając wypaczone stopnie wbiegli wyżej. Na piętrze któryś zawadził o stojące wiadro i pomyje z chlupotem polały się po schodach. Martinez rzucił przekleństwo i obiecał sobie, że po akcji policzy się z tym niedołęgą. Wbiegli na podest. Gwałtownym ruchem ręki wskazał chłopakowi zamek zamkniętych drzwi. Kadet stanął w rozkroku i nacisnął spust. Odpryski drewna i metalu wraz ze spłaszczonymi pociskami zaczęły osypywać się na podłogę. Drzwi z trzaskiem otworzyły się. Kadet zwolnił spust, chwilę się zamyślił, a potem puścił drugą serię trochę w bok. Prosto w tułów Martineza, którego jak szmacianą zabawką rzuciło na ścianę, a potem wcisnęło w kąt korytarza.

Terry schował pistolet do kabury. Ostrożnie omijając zwłoki głównego dyspozytora podszedł do pulpitu centralnego. Obrócił fotel i wcisnął się w jego wnętrze. Następnie uderzył w klawisz łączności. Na tę chwilę czekał lata. Wiedział, że teraz we wszystkich odbiornikach radiowych zapadła cisza, zaś na wszystkich ekranach telewizyjnych pojawiła się jego twarz. Wiedział również, że to, co powie, 3 miliardy ludzi będzie pamiętało do końca życia. Trzeba było zacząć:

- Ludzkości - zaczął pompatycznie - nasz plan się powiódł. Wywabiliśmy z gatunku ludzkiego zło i zbrodnię. Od dziś na świecie żyć będą tylko ludzie dobrzy. Miłujący pokój i szczęście innych ludzi. Czyli wy. Kiedy dziesięć lat temu, razem z nieliczną grupką moich współpracowników, postawiliśmy przed sobą ten cel, wydawało się nam, że jest on nieosiągalny. Niczym skalna ściana, wznosił się nad naszą przyziemnością - mówił, mając wrażenie, że trochę się zagalopował. - Jednak trzeba było działać. Jak pamiętacie, bezpośrednim bodźcem, który nas zmobilizował do działania, był test subsensoryczny. Z niesamowitą dokładnością potrafił on wykazać, czy dany osobnik posiada symptomy zła i zbrodni. Ale to nie wszystko. Pozwalał on wykryć również potencjalnego przestępcę. Mogliśmy teraz, za pomocą tej metody, wykazać, kto może stać się mordercą, bandytą, czy zwyrodnialcem. Udało mi się dość szybko pozyskać współpracowników na całym świecie, wraz z którymi przystąpiliśmy do ogólnoświatowych testowań. Robiliśmy to pod płaszczykiem UCEFA. Po dwóch latach mieliśmy pełne wyniki. Przeszły one nasze najczarniejsze przypuszczenia. To była po prostu katastrofa! Aż dla miliarda osób test wypadł negatywnie. Do tamtej pory mieliśmy nadzieję, że liczba ta nie przekroczy kilku, góra kilkunastu milionów ludzi. Gdyby tak było, staralibyśmy się przeforsować wniosek o ich odizolowaniu społecznym. Przy takim układzie plan spalił na panewce, gdyż stanowili oni zbyt dużą siłę. Wiedzieliśmy, że nie możemy ujawniać naszych wyników. Myśleliśmy długo. Nasze obrady w sumie ciągnęły się prawie rok. W końcu jednak z bólem serca uznaliśmy działanie skrytobójcze za jedyny plan dający szansę powodzenia. Większość z naszych oportunistów nazywała ten plan zbiorowym morderstwem. Pięć lat, powtarzam, pięć lat musieliśmy przekonywać niektórych z was o słuszności tego postępowania. Dzięki naszemu testowi mieliśmy ten plus, że bezbłędnie wybraliśmy osoby. Dlatego tylko ten gigantyczny spisek mógł się powieść. Jak wiecie, nie było nawet jednej wpadki! Oto co znaczy test subsensoryczny! - wytarł spocone czoło. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin