Montgomery Lucy Maud_Zapach wiatru_opowiadania.rtf

(924 KB) Pobierz
Zapach wiatru

 

Lucy Maud
Montgomery

 

Zapach wiatru

 

Tytuł oryginału
Along the Shore: Tales by the See

 

 

Przełożyła Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz


Zapach wiatru

 

Porywisty wrześniowy wiatr smagał wody Racicot Harbour. Przynosił słony zapach morza, hulał wokół wznoszącej się na urwisku, ponurej latarni morskiej, omiatał ławice piachu i długi, wąski przesmyk ciemnoniebieskiej wody. Huczał pośród masztów łodzi stojących na kotwicy i kominów wioski rybackiej. Wicher świszczał i śpiewał o wielu rzeczach, lecz każdy słyszał w jego zawodzeniu to, co mu w duszy grało. Nora Shelley, która stała w drzwiach rodzinnego domu — pobielanej chaty tkwiącej wśród szarych piasków — wyłowiła w śpiewie wiatru nową nutę. Śpiewał jej często o dalekim świecie, za którym tak tęskniła, lecz nigdy wcześniej w pieśni tej nie było nadziei spełnienia.

„Gdzieś tam hen czeka cię nowe, wspaniałe życie — szumiał wiatr. — Musisz tylko wyciągnąć rękę, a wszystko, czego pragnęłaś, będzie twoje”.

Nora wychyliła się za próg i wystawiła twarz na podmuchy wiatru. Kochała ten północno — zachodni wicher, swego starego, wiernego przyjaciela. Nora była bardzo smukła, biel jej cery przypominała pianę morską zastygającą na plaży, a oczy miały ten niepokojący odcień błękitu, jakiego nabiera woda po pięknym zachodzie słońca. Jej włosy były czarne jak noc, a usta rozkwitały dojrzałą czerwienią na tle nieskazitelnie czystej twarzy. Była bez wątpienia najpiękniejszą z dziewcząt mieszkających w okolicy przystani, ale niezbyt ją lubiano. Zarówno kobiety, jak mężczyźni uważali, że jest za dumna. Nawet przyjaciele czuli się w obowiązku usprawiedliwiać w duchu jej odmienność.

Nora zamknęła za sobą drzwi, by nie słyszeć głosów dobiegających z wnętrza chaty. Kiedy podejmowała decyzję, chciała być sam na sam z wiatrem. Przed nią roztaczał się widok na łachy piachu, które pokrywały łagodne zbocze schodzące do szafirowych wód przystani. Były usiane drobnymi kamykami i utwardzone przez krzewiący się jasny bluszcz. Wokół tkwiły małe, przysadziste chaty, niewiele różniące się od jej domu. W pobliżu chałup bawiły się hałaśliwe dzieciaki. Łodzie do połowu makreli kołysały się na wodzie, za nimi rysował się w oddali ostry wierzchołek Sandy Point, który obsiadły białe mewy. W dole, na nabrzeżu, tuż przed rybaczówką Joe, stała gromada mężczyzn, którzy śmiali się i głośno o czymś rozprawiali. Nora znała to wszystko na pamięć.

Naprzeciw przystani, na otoczonym jodłami cyplu, wznosił się Dalveigh. John Cameron, bezdzietny milioner, wybudował tam przed dwoma laty letni dom i nadał mu nazwę szkockiej posiadłości przodków. Dla rybaków z Racicot ten dom i posiadłość były jak urzeczywistnienie bajecznego snu. Niewielu z nich widziało kiedykolwiek coś podobnego.

Nora Shelley dobrze znała Dalveigh. Tego lata często gościła u Cameronów. Piękno i luksus ich otoczenia z dziwną łatwością przemawiały do jej natury. Czuła się stworzona do takiego życia. I mogłaby tak żyć, gdyby tylko zechciała.

Właściwie dokonała już wyboru i dobrze o tym wiedziała. Jednak chciała poudawać trochę dla przyjemności, że nie podjęła jeszcze decyzji. Chciała poigrać czule ze starymi uczuciami, które poruszały jej serce i domagały się, by zachowała je w pamięci.

Wewnątrz chaty, w głównej izbie, siedziało czworo ludzi. Pokój miał niski sufit, zniszczoną, wypaczoną miejscami podłogę, a na okopconych ścianach wisiały sieci rybackie i nieprzemakalne ubrania. John Cameron i jego żona zostali usadzeni na honorowych miejscach pośrodku izby. Pani Cameron była przystojną, elegancką damą o wiecznie niezadowolonym wyrazie twarzy. Nawet ci mniej krytyczni mieszkańcy Racicot uważali, że „zadziera nosa”. Jej mąż, niski, siwy pan, miał czerstwą twarz o młodym wyglądzie. Był ogólnie lubiany w Racicot, gdyż znajdował wspólny język z żeglarzami i rybakami, a poza tym w Dalveigh zawsze chętnie kupowano świeże makrele.

Nathan Shelley siedział w swym ulubionym kącie przy piecu. Pochylił się do przodu i oparł ręce na kolanach. Ze względu na szacunek dla pani Cameron odłożył fajkę i trudno mu było bez niej zebrać myśli. Wolałby, żeby żona zajęła się czymkolwiek, bo czuł się nieswojo, widząc, jak siedzi bezczynnie. Od kiedy sięgał pamięcią, zdarzyło się to tylko raz — tego dnia, gdy przynieśli do domu przemokniętego do suchej nitki Neda Shelleya. Fakt ten miał miejsce po sierpniowej burzy, dziesięć lat temu.

Pani Shelley siedziała przy małym oknie o wypaczonej framudze i wpatrywała się w przystań. Płaszcz męża, który właśnie łatała, gdy weszli Cameronowie, leżał wciąż na jej kolanach, a ona splotła na nim nieruchome dłonie. Była małomówną, tęgą kobietą o flegmatycznym usposobieniu. Jej przystojna, pogodna twarz nawet nie drgnęła, gdy Cameronowie wyłuszczyli, o co im chodzi.

Chodziło im o Norę. Ci bogacze, dla których życie było tak szczodre, chcieli mieć i ten jeden kwiatek, co nigdy dla nich nie zakwitł. John Cameron zręcznie wyłożył swoją prośbę.

— Będziemy ją traktować jak własną córkę — powiedział. — Pokochaliśmy ją tego lata. Jest piękna i mądra, zasługuje na więcej, niż jej może dać Racicot. Wy macie jeszcze inne dzieci, a my jesteśmy bezdzietni. Poza tym nie odbierzemy wam jej na zawsze. Będziecie widywali ją każdego lata, gdy przyjedziemy do Dalveigh.

— To nie to samo — odparł sucho Nathan. — Stanie się częścią waszego życia, nie będzie już należeć do nas. Nieważne, ile ma się dzieci, żadnego nie chce się stracić. Ale chyba nasze uczucia nie powinny zawadzać szczęściu Nory. Jest mądra i zawsze pragnęła czegoś więcej, niż możemy jej dać. Też taki kiedyś byłem. Boże, jak ja nie cierpiałem tego Racicot! Wreszcie się stąd wyrwałem, wyjechałem do miasta i podjąłem tam pracę. Na nic się to nie zdało. Za długo zwlekałem z wyjazdem, morze weszło mi w krew. Wytrzymałem bez niego dwa lata, ale musiałem wrócić. Jestem tu od tamtej pory. Może z nią będzie inaczej. Jest młodsza, niż ja wtedy byłem. Jeśli tęsknota nie będzie jej doskwierać, może zdoła odciąć się na dobre od życia na wybrzeżu. Nie wiecie jednak, jak morze wzywa tych, którzy do niego należą.

Cameron uśmiechnął się pod nosem. Pomyślał, że stary wilk morski ma skłonność do poetyzowania. Najwidoczniej po nim Nora odziedziczyła zdolności i oryginalność. W przystojnej, flegmatycznej matce nie było nic szczególnego.

— Co powiesz na to, żono? — spytał wreszcie Shelley.

— Niech Nora zdecyduje — odparła, jak zwykle cedząc słowa.

Wreszcie Nora weszła do chaty, a jej osmagana wiatrem twarz była olśniewająco piękna. Zastanawiała się, jak ma powiedzieć rodzicom o swej decyzji. Spojrzała ze wzruszeniem na matkę.

— Zostajesz czy wyjeżdżasz? — spytał szorstko ojciec.

— Myślę, że wyjadę… — zaczęła wolno Nora, lecz gdy tylko dostrzegła wyraz twarzy matki, podbiegła do niej i zarzuciła jej ramiona na szyję.

— Ale nigdy o tobie nie zapomnę, mamo! — zawołała. — Zawsze będę cię kochać, ciebie i ojca.

Matka wyswobodziła się z uścisku Nory i pchnęła ją lekko w stronę Cameronów.

— Idź — powiedziała cicho. — Teraz należysz do nich.

Niebawem wieść rozeszła się po okolicy. Zanim nastał wieczór, wszyscy w Racicot już wiedzieli, że Cameronowie zamierzają adoptować Norę Shelley i zabrać ją ze sobą. Nowina wywołała wielkie zdziwienie i jeszcze większą zawiść.

Miejscowe kobiety kręciły z dezaprobatą głowami.

— Nora jest pewnie w siódmym niebie — mówiły. — Przecież zawsze uważała się za kogoś lepszego. Nathan Shelley i jego żona strasznie ją rozpuścili. Ciekawe, co na to Rob Fletcher?

Nora prosiła brata, by powiadomił o wszystkim Roba Fletchera, ale ubiegła go Merran Andrews. Dopadła Roba, nim zdążył na dobre przybić do brzegu. O zachodzie słońca właśnie wracał z połowu.

— Słyszałeś najnowsze wieści, Rob? — spytała. — Nora wyjeżdża i ma zostać prawdziwą damą. Cameronowie dostali tego lata bzika na jej punkcie i zamierzają ją adoptować.

Merran dawno już zagięła parol na Roba. Był on dobrze zbudowanym, przystojnym chłopakiem, a do tego jeszcze bogatym. Pod każdym względem stanowił najlepszą partię w okolicy. Wzgardził jej względami z powodu Nory, więc z przyjemnością zadała mu cios, choć później zamierzała mu to wynagrodzić.

Mimo opalenizny widać było, że twarz Roba zbladła, ale nie pozwolił, by zuchwałe, czarne oczy Merran zajrzały mu w serce.

— To wspaniale — odparł spokojnie. — Została stworzona do czegoś lepszego niż życie w Racicot.

— Chcesz, zdaje się, powiedzieć, że zawsze uważała się za kogoś lepszego od zwykłych ludzi — stwierdziła zgryźliwie Merran.

Rob spotkał Norę dopiero następnego wieczora, gdy przypłynęła łodzią z Dalveigh. Przycumował łódkę i pomógł Norze wysiąść. Szli wzdłuż plaży, w uszach szumiał im północno–zachodni wiatr, a wielka gwiazda latarni morskiej jaśniała blado na tle nieba wyzłoconego przez jesienny zachód słońca. Nora była zmieszana i miała to sobie za złe. Przecież Rob Fletcher nic dla niej nie znaczył. Był tylko dobrym przyjacielem, któremu zwierzała się ze swych dziwnych myśli i pragnień. Dlaczego z jego powodu miałoby się jej krajać serce? Chciała, by wreszcie się odezwał, lecz on szedł w milczeniu, z lekko pochyloną głową.

— Słyszałeś pewnie, że wyjeżdżam, Rob? — spytała wreszcie.

— Tak, słyszałem to od mniej więcej stu osób — odparł.

— To wspaniale, prawda? — rzuciła nieco wyzywającym tonem.

— No, nie wiem — zaczął wolno Rob. — Jak patrzeć na to z zewnątrz, tak się zdaje. Ale gdy głębiej się zastanowić, to może wcale tak nie jest. Czy myślisz, że zdołasz zupełnie bezboleśnie wyrzucić z serca dwadzieścia lat życia?

— Och, będę tęskniła za domem, jeśli o to ci chodzi — odparła Nora z rozdrażnieniem. — Wiem, że na początku tak będzie, ale wszyscy sobie jakoś z tym radzą. Poza tym nie wyjeżdżam stąd na dobre. Wrócę tu następnego lata, zawsze będę latem przyjeżdżała.

— To już będzie co innego — upierał się Rob, mając na myśli to samo co Nathan Shelley. — Zostaniesz prawdziwą damą i pewnie wyjdzie ci to na dobre, ale nie będziesz już taka sama. Nowe życie cię odmieni. Może nie od razu, ale wreszcie tak się stanie. Będziesz jedną z nich, a niejedną z nas. Ale czy będziesz szczęśliwa? Właśnie nad tym się zastanawiam.

Nora poczułaby się dotknięta, gdyby usłyszała to od kogoś innego. Jednak nigdy nie złościła się na Roba.

— Myślę, że będę — powiedziała w zamyśleniu. — Tak czy owak muszę jechać. Wydaje mi się, że nawet gdybym chciała, nie mogłabym się temu oprzeć. Coś mnie tam wzywa, od czasu gdy będąc małą dziewczynką odkryłam, że poza Racicot rozciąga się szeroki świat. I zawsze mi się wydawało, że pewnego dnia odnajdę do niego drogę. Dlatego właśnie nadal chodziłam do szkoły, długo po tym, gdy inne dziewczyny z niej zrezygnowały. Matka uważała, że powinnam siedzieć w domu. Mówiła, że jak zbyt wiele nauczę się z książek, stanę się rozgoryczona. Że będę zbyt różnić się od ludzi, wśród których żyję. Ale ojciec pozwalał mi się uczyć, on mnie rozumiał. Mówił, że w młodości był taki sam. Uczyłam się więc, czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce. Wydaje mi się, jakbym przez całe życie szła wąską ścieżką. A teraz jest tak, jakby otworzono przede mną bramę. Wcale nie kusi mnie luksus, rozrywki, piękny dom i stroje, choć miejscowi ludzie tak właśnie sądzą. Nawet moja matka tak myśli. Po prostu wydaje mi się, że to, czego zawsze pragnęłam, jest w zasięgu ręki, więc muszę wyjechać. Muszę, Rob.

— Tak, jeśli tak czujesz, to rzeczywiście musisz — odparł, patrząc łagodnie na jej zmartwioną twarz. — Dla własnego dobra. Naprawdę w to wierzę i nie jestem na tyle samolubny, by nie mieć nadziei, że znajdziesz wszystko, czego tak pragniesz. Jednak to cię odmieni. Nora, Nora! Cóż ja bez ciebie pocznę?

Przeraziła ją nagła namiętność, z jaką wyrzucił z siebie te słowa.

— Przestań, Rob, przestań! Nie będziesz długo za mną tęsknił. Jest tyle innych dziewczyn.

— Daj spokój. Nie rzucaj mi tej suchej kości na pocieszenie. Nie ma żadnych innych dziewczyn i nigdy nie było. Zawsze liczyłaś się tylko ty, Noro, i dobrze o tym wiesz.

— Przykro mi — powiedziała cicho.

— Nie musi ci być przykro — odparł Rob ponuro. — W końcu wolę cię kochać niż nie kochać, choć będę przez to cierpieć. Nie miałem wielkiej nadziei, że za mnie wyjdziesz, więc nie czuję się zawiedziony. Zawsze wiedziałem, że nie dorastam ci do pięt. Rybak Rob Fletcher nie może równać się z dziewczyną, która pasuje do Cameronów.

— Nigdy mi to przez myśl nie przeszło — zaoponowała Nora.

— Wiem — powiedział spokojnie, zamykając się znów w sobie. — Ale to prawda, więc teraz muszę cię stracić. Nigdy nie będzie dla mnie istnieć żadna inna, Noro.

Odprowadził ją do domu i odszedł. Patrzyła na rosłą sylwetkę Roba. Wreszcie znikł w mroku. Nora poczuła wściekłość, gdy łzy napłynęły jej do oczu, a w sercu odezwała się ostra tęsknota. Przez krótką chwilę żałowała swej decyzji, pomyślała, że zostanie, że nie może wyjechać. Wtedy naprzeciw przystani rozbłysły światła Dalveigh. Za nimi lśniło nowe życie, które wabiło i przywoływało Norę. Nie, musi jechać, już wybrała. Teraz nie ma odwrotu.

 

Nora Shelley odjechała z Cameronami i Dalveigh opustoszał. Potem nadeszła zima, a wioska rybacka pogrążyła się w bezczynności typowej dla tej pory roku. Był to czas na długie spacery, plotki, wzajemne odwiedziny i leniwe pykanie fajki pod piecem sąsiadów, kiedy to snuto opowieści o morzu i połowach. Mieszkańcy Racicot Harbour odrabiali zaległości w życiu towarzyskim. Latem, gdy pracowało się po osiemnaście godzin na dobę, nie było na to czasu. W zimie było go pod dostatkiem — na śmiechy, plotki, zaloty i wesela, a nawet — na marzenia, którym oddawał się w samotności Rob Fletcher.

Podczas ubogiej w wydarzenia zimy każdy drobiazg nabierał znaczenia. Cotygodniowy list od Nory Shelley do rodziców był przedmiotem powszechnego zainteresowania. Gdy za sprawą kierowniczki poczty ludzie dowiadywali się o jego nadejściu w sklepie w Cove, wieczorem kuchnia Shelleyów pękała w szwach. List odczytywała na głos Isobel Shelley, młodsza siostra Nory, bo uczęszczała do szkoły wystarczająco długo, by poprawnie wymawiać słowa i wyjaśniać, gdzie znajdują się opisywane miejscowości.

Cameronowie spędzili jesień w Nowym Jorku, a zimą ruszyli na południe. Nora opisywała nowe życie z dużą swadą. W pierwszych kilku listach przyznawała, że bardzo tęskni za domem, ale po jakimś czasie przestała już o tym wspominać. Niewiele pisała o sobie, za to szczegółowo rozwodziła się na temat zwiedzanych miejsc, poznawanych ludzi i wspaniałych rzeczy, które oglądała po drodze. Przesyłała serdeczne pozdrowienia dla przyjaciół i wypytywała o sprawy, które zawsze były drogie jej sercu. Jednak z czasem jej listy zaczęły sprawiać wrażenie, jakby pochodziły od innej osoby, która nie miała nic wspólnego z życiem w Racicot. Rodzice od razu to odczuli.

— Zmieniła się — mruknął Nathan. — Musiało tak być i dla niej to dobrze, a jednak boli. Straciliśmy córkę, żono, straciliśmy na zawsze.

Rob Fletcher też przychodził, by posłuchać, co pisze Nora, lecz podczas gdy inni szeptali i wydziwiali, siedział w milczeniu. Miejscowi uważali, że Rob bardzo się zmienił. Stał się odludkiem, wolał siedzieć w domu i czytać książki niż, jak inni, chodzić po kominkach. Ludzie kręcili tylko głowami. Musiało być coś nie w porządku z mężczyzną, który ślęczał nad książkami, podczas gdy było tyle lepszych rzeczy do roboty. Jacob Radnor też kiedyś czytał przez całą zimę, a wiosną się utopił — wyskoczył za burtę swej łodzi wprost do sieci do połowu śledzi. Tyle mu przyszło z tych całych książek.

Tego lata Cameronowie przybyli do Dalveigh nieco później, gdyż John Cameron miał kłopoty ze zdrowiem.

Tuż po pierwszym sierpnia zjawił się zarządca i służba, by przygotować dom na przyjęcie państwa, a w tydzień później przyjechali Cameronowie. Przywieźli ze sobą mnóstwo gości.

O zachodzie słońca w dniu przyjazdu Nora Shelley patrzyła na leżącą po drugiej stronie zatoki wioskę rybacką. Była zmęczona podróżą i zamierzała się tam wybrać dopiero rankiem. Jednak gdy ujrzała Racicot, zrozumiała, że musi zrobić to natychmiast. Tam była jej matka, wzywało ją tam dawne życie. Północno–zachodni wiatr omiatał wody zatoki i zawodził kusicielsko. Jego powiew wślizgnął się przez okno do eleganckiego pokoju Nory, przyniósł zapach słonych fal i napełnił jej serce gorzko — słodką tęsknotą.

Nora była piękniejsza niż kiedykolwiek. W ciągu ostatniego roku rozkwitła i osiągnęła pełnię kobiecości. Nawet Cameronowie byli zaskoczeni, że tak szybko przystosowała się do nowych warunków. Zdawało się, że pozostawiła Racicot daleko za sobą, tak jak porzuca się stare ubranie. Wspaniale radziła sobie w każdej sytuacji. Przybrani rodzice byli dumni z jej urody, spontaniczności i niesłychanego uroku. Pobłażali jej we wszystkim i byli bardzo hojni. W ciągu tych kilku krótkich miesięcy Nora żyła intensywniej i pełniej niż dotychczas. Wydawało się, że Nora Shelley po powrocie nie była już tą samą dziewczyną, która opuściła Racicot.

Jednak gdy spojrzała na fale, gdy ujrzała światło latarni morskiej i odblask zachodzącego słońca w oknach chat rybackich, gdy usłyszała wezwanie wiatru — coś wyrwało się z jej duszy. Wzruszenie zalało ją jak morska fala. Wiedziała, że musi tam pójść natychmiast, nie może zwlekać ani chwili.

Była już przebrana do kolacji, lecz drżącymi rękami zdjęła kosztowną suknię i założyła na powrót ciemny podróżny strój. Nawet nie przyczesała włosów, tylko zarzuciła na głowę purpurowy szal. Zamierzała wymknąć się cichcem na nabrzeże, poprosić Davy’ego, by spuścił na wodę małą żaglówkę, a potem przemknąć szybko przez zatokę, gnana tym cudownym wiatrem. Miała nadzieję, że nikt jej nie zauważy, ale w holu natknęła się na panią Cameron.

— Nora! — powiedziała zaskoczonym tonem.

— Och, muszę tam iść, ciociu, muszę! — zawołała gorączkowo Nora. Przestraszyła się, że pani Cameron będzie próbowała ją zatrzymać, i wiedziała, że tego nie zniesie.

— Musisz iść? Ale dokąd? Kolacja prawie gotowa…

— Nie chcę żadnej kolacji. Idę do domu, popłynę żaglówką.

— Drogie dziecko, nie bądź niemądra. Jest zbyt późno, by płynąć do przystani. Nie spodziewają się ciebie dzisiaj. Poczekaj do rana.

— Nie, och, ciocia nic nie rozumie. Muszę iść, muszę! Tam jest moja matka.

Ostatnie zdanie czy też ton, jakim zostało wypowiedziane, sprawiło, że na twarzy pani Cameron pojawił się wyraz bólu. Nie próbowała dłużej odwodzić Nory od jej zamiaru.

— No cóż, skoro musisz… — powiedziała. — Ale nie możesz płynąć sama. Nie, Noro, na to nie mogę się zgodzić. Wiatr jest za silny, a poza tym jest zbyt późno. Clark Bryant cię zawiezie.

Nora chciała zaprotestować, ale wiedziała, że to nie ma sensu. Z markotną miną, nie odzywając się ani słowem, poszła na brzeg z Clarkiem Bryantem, który próbował dostosować się do jej nastroju. Był wysokim, tęgim mężczyzną o brzydkiej, ale inteligentnej twarzy, na której malował się wyraz sarkazmu. Należał do grupy młodych milionerów, z którymi współpracował John Cameron przy realizacji swych dalekosiężnych planów finansowych. Bryant kochał się w Norze i dlatego właśnie Cameronowie zaprosili go do Dalveigh na sierpień, a on na to przystał. Nora domyślała się, o co chodzi, ale jak dotąd nie zawracała sobie tym głowy.

Lubiła Clarka Bryanta, ale w tej chwili nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie chciała go zabierać do Racicot, choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Nie była snobką i nie wstydziła się swego ubogiego domu. Ale Bryant nie należał do tego świata, był obcy, a Nora chciała ten pierwszy raz po powrocie pojechać do domu sama. Davy spuścił żaglówkę na wodę i Nora chwyciła rumpel. Znała każdy skrawek zatoki. Gdy żagiel chwycił wiatr, a łódź zaczęła mknąć po falach, Norę natychmiast opuścił posępny nastrój.

Nie przeszkadzała jej już obecność Clarka Bryanta, bo całkiem o nim zapomniała. Zważała na niego tyleż samo co na maszt, obok którego stanął. Czar morza i wiatru zawładnął jej sercem, wypełnił je dziką radością oraz bezmiernym szczęściem. Tam gdzie pod sklepieniem bladozłotego nieba rozciągało się upstrzone światełkami, mroczniejące wybrzeże, był jej dom. Cudownie było słyszeć na powitanie świst wiatru, czuć jego powiew na twarzy i słony smak pyłu wodnego na ustach, cieszyć się kołysaniem łodzi, która pruła grzbiety fal.

Gdy Clark Bryant przyjrzał się Norze, zrozumiał, że nic dla niej nie znaczy. Nigdy jeszcze nie widział, by wyglądała tak pięknie i pociągająco. Szal zsunął się jej z ramion, a głowa wznosiła się nad nim jak jakiś wspaniały kwiat o purpurowych płat...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin