Niziurski Edmund - Fałszywy trop.doc

(159 KB) Pobierz

Edmund Niziurski

„Fałszywy trop"             

© by Edmund Niziurski 1998  ilustrations by Bohdan Butenko

ISBN 83-87080-68-3

Wydawnictwo Literatura, Łódź 1998

90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19

teiyfax(0»42)630 23 81

Druk i oprawa: Pabianickie Zakłady Graficzne SA

Pabianice, ul. P. Skargi 40/42

Zam. 439/1101/98

rużynowy Szyrmer stał pośrodku polany i bawił się zegarkiem. Jego wypukłe oczy za grubymi okularami błądziły z tajemniczym uśmiechem po otaczającym chłopców lesie.

-  Ósma  czternaście! - mruknął wreszcie,   chowając zegarek do kieszeni.  - Uwaga, za minutę zaczynamy.

Wszyscy wpatrywali się w niego z natężeniem.

-  Już!  - Szyrmer podniósł do góry rękę.

Harcerze rozbiegli się po polance. Było świeżo po deszczu. Ten niezdara Jęczyk oczywiście od razu się pośliznął i rąbnął jak długi. Chudy i złośliwy Karaśkiewicz zaraz to zauważył i zachichotał szyderczo. Jęczyk czerwony ze wstydu poderwał się i dopadł chłopców, którzy pospiesznie przepatrywali brzeg lasu. Każdy chciał pierwszy natrafić na ślad różowych. Lecz oto w jednym miejscu już ktoś krzyknął przeraźliwie grubym głosem:

3EST MSTf

To Kuba Babas zwany pospolicie Biszkoptem. Można go było od razu poznać po tym zachrypniętym głosie. Chłopcy rzucili się do niego. Babas pokazywał triumfalnie skrawek czerwonej wstążeczki. Zauważył na jałowcu. „O... tak była zawieszona!" - tłumaczył podniecony.

Ale w tej samej chwili rozległy się wrzaski po drugiej stronie polanki. To Karaśkiewicz wołał chłopaków, wymachując kawałkiem fioletowej bibułki nadzianym na kij, jak chorągiewka. Znalazł tę bibułkę pod sosną na mchu. To na pewno ten ślad, o którym mówił druh. Więc teraz znów wszyscy dla odmiany rzucili się do Ka-raśkiewicza. Wszyscy, oprócz Jęczyka. Jęczyk nie lubił Karaśkiewicza i wolał zostać przy Babasie.

Z drugiej grupy nawoływano ich:

-  Babas, Jęczyk! Chodźcie! Mamy ślad różowych.

-  My też mamy - odkrzyknęli,   podnosząc  do  góry znalezioną wstążeczkę.

Karaśkiewicz podbiegł do nich zaniepokojony.

-  Pokażcie!

Oglądał podejrzliwie czerwony skrawek.

-  Co to jest, do licha. Dwa ślady? To niemożliwe. Druhu drużynowy!

-  Druhu drużynowy, dwa ślady odkryto. I co teraz? Drużynowy Szyrmer czyścił chusteczką okulary.

-  Jeden ślad grupa różowych zrobiła umyślnie dla zmylenia was - powiedział.  - Jest to ślad fałszywy.

-  Tak, ale który?

Szyrmer uśmiechnął się zagadkowo.

-  A... tego nie mogę wam powiedzieć. Musicie rozwiązać sami ten problem.

Z przeraźliwymi okrzykami: „Hura na różowych!" rozbiegli się na dwie strony.

Szyrmer zagwizdał.

-  Stop! Jeszcze jedna uwaga. Za dużo robicie hałasu. Tropienie musi się odbywać w absolutnej ciszy. Wszelkie wrzaski są niedopuszczalne. Ładnie by wyglądali na wojnie zwiadowcy, gdyby tak wrzeszczeli jak wy.

-  Tak jest, druhu drużynowy!  - bąknęli chłopcy i ruszyli powtórnie w stronę lasu. Tym razem w zupełnej ciszy.

Karaśkiewicz dawał Jęczykowi i Babasowi znaki, żeby szli za jego śladem, ale oni wzruszyli tylko pogardliwie ramionami. Z jakiej racji jego ślad ma być akurat tym prawdziwym? Zresztą tuż obok jałowca, na którym wisiała wstążka, zauważyli zarośniętą przez wrzosy i borówki, ledwo dostrzegalną ścieżynkę. To ich utwierdzało w przekonaniu, że są na dobrym tropie. Dlatego bez namysłu poszli w tym kierunku.

Kiedy się obejrzeli po raz ostatni, zauważyli, że urażony Karaśkiewicz pokazuje im język i robi taką minę, jakby mówił: „Nie chcecie iść ze mną, to nie. Jeszcze zobaczycie, kto miał rację".

Ano zobaczą. Ruszyli pospiesznie rozglądając się za następnym śladem. Las był gęsty, taki, jaki spotykamy w wilgotnych nadmorskich okolicach zachodniego Wybrzeża. Duże drzewa rosły wprawdzie rzadko, ale tym bujniej krzewiło się podszycie. Czerwone jarzębiny, leszczyny, czarne olsze, jeżyny, tworzyły miejscami nieprzebytą zaporę. Mokre gałęzie biły ich po oczach, czepiały się ubrania.

Mieli wrażenie, że są pierwszymi od wielu lat ludźmi na tej ścieżce. Po trzech minutach takiego przedzierania się przez „dżunglę" Jęczyk miał wszystkiego dosyć i od razu ogarnęły go zasadnicze wątpliwości, czy wybrali właściwą drogę.

Kie

jy tjnm

-  Słuchaj, Biszkopt! - odezwał się do Babasa - myślisz, że różowi naprawdę mogli iść tędy?... Przecież musieliby zostawić jakieś ślady na krzakach, nadłamane gałązki, strącone liście.

-  Głupi... - mruknął  Babas - nie znasz różowych. To spryciarze. Oni czołgali się naumyślnie dołem, żeby nas zmylić. O, popatrz... są ślady. Nie bój się, ja mam węch.

Rzeczywiście, na zarośniętej ścieżce widać było kilka rozgniecionych borówek. Jęczyk pomyślał, że to mógł zrobić niekoniecznie człowiek, ale postanowił zaufać „węchowi" Kuby Babasa.

Wkrótce jednak wyszli na małą polankę i ścieżka zatarła się zupełnie. Stanęli bezradnie.

, PAto?

Ale Kuba był wciąż dobrej myśli.

-  Nie bądź jęczykiem - mruknął.  - Zamiast kwękać, „przeczesz" lepiej te krzaczki. Tu musi być ślad.

Jęczyk jednak stracił jakoś zupełnie przekonanie do tego śladu. Postanowił wrócić i iść tropem Karaśkiewicza. Cofnął się już nawet dwa kroki, gdy wtem wzrok jego padł na rozłożysty, przypłaszczony do ziemi krzak jeżyn i serce zabiło mu mocno.

-  Patrz, Kuba - krzyknął - znak!

-  Pokaż - Babas doskoczył podniecony.

Z kolców jednej z gałązek zwisała długa na palec, zielona nitka.

-  No   widzisz -   powiedział   Babas.   Rozpromieniony zdjął nitkę i schował do kieszeni bluzy.  - Mówiłem ci, że dobrze idziemy. O, patrz, nawet jeżyny podeptali - pokazywał podniecony. - No, teraz bracie, to już nam pójdzie gładko. Tylko patrzeć, jak Karaśkiewicz dołączy do nas.

-  Może zaczekamy na nich - Jęczyk zaproponował nieśmiało.

-  Jeszcze czego. Mogli iść od razu z nami - oburzył się Kuba i pociągnął Jęczyka za sobą.

;..i "-J

;.,„

 

 

¦vł

Las, w którym się znaleźli teraz, był zupełnie inny. Szli jakby wąwozem między dwoma garbami zadrzewionych wysokimi sosnami wydm. Zamiast krzaczastego podszycia rosła tu bujna, wysoka trawa.

Trop był wyraźny. Przed nimi na tle zielonej płaszczyzny leśnego runa ciągnęła się ciemniejsza smuga mokrej przydeptanej trawy. Znać, że przechodziło tędy parę osób.

Uszli tak może sto metrów, gdy nagle ślad skręcił gwałtownie pod górę. Wysoki bór skończył się niespodziewanie i ustąpił miejsca młodemu mieszanemu laskowi składającemu się głównie z dębów, leszczyny i brzózek.

Tu znów zgubili ślad. Dopiero po kilkuminutowych poszukiwaniach Kuba zauważył w jednym miejscu na zwartej ścianie zieleni dziwnie obwisłe gałązki. Stwierdzili, że są nadłamane i to świeżo, bo jeszcze nie zwiędły. Znać, że się ktoś tędy niedawno przedzierał. Ruszyli bez namysłu tym tropem. Był to najcięższy odcinek drogi. Trop jakby umyślnie prowadził przez największe gąszcze. Droga była i męcząca i przykra. Potykali się o jakieś stare pniaki, zapadali w jakieś dziury.

4

Najgorsze, że szli i szli, a końca tego piekielnego lasu I nie było widać. Jęczyk chciał przynajmniej odpocząć, ale Kuba, choć sam narzekał, popychał go bezlitośnie na-przód, mamiąc nadzieją, że to się niedługo skończy. W poprzednich zawodach tropienie nie trwało nigdy dłużej niż pół godziny. Wreszcie po półgodzinnym chyba marszu las zaczął się przerzedzać.

-  Bo to już chyba koniec - mruknął Kuba. Zebrali siły i ruszyli biegiem naprzód. Byli przekonani,

że za chwilę ujrzą różowy proporczyk i chłopców z pierwszego zastępu.

Istotnie, jakby na potwierdzenie ich przypuszczeń las skończył się zupełnie i ujrzeli przed sobą zachęcający zagajnik. Taki mały zagajnik oznaczał normalnie kres poszukiwań. Zwykle na widocznym miejscu powiewał proporczyk, a obok siedział przyboczny z sygnałówką, żeby obwieścić koniec zabawy.

Tym razem jednak czekało ich nowe rozczarowanie. Zagajnik był pusty.

-  Co to może znaczyć? - zdenerwował się na dobre Kuba.

Jęczyk spojrzał na niego zaniepokojony.

-  Ty, Biszkopt, a jak my naprawdę źle poszliśmy?

-  Jak to, przecież cały czas tropiliśmy po śladzie -mruknął Kuba. - No, trudno, musimy szukać dalej.

Pochylili się nad ziemią, ale śladów nie było.

C

\ \ Ul 11*1 / i i" ' '  ' 'f*

I lasu

»ć, ale

I na-ańczy. łu-rba

Ziemię zagajnika pokrywały twarde mchy albo zeschłe igliwie.

Nagle Kuba zatrzymał Jęczyka:

- Patrz! Tędy szli! - krzyknął uradowany.

-  No, nie widzisz? Pajęczyna zerwana.

-  Ech, nie wiadomo kiedy.

-  Jak to nie wiadomo?... Teraz, przed chwilą, o patrz, jeszcze pająk biega...

Jęczyk spojrzał ciekawie... Istotnie, zdenerwowany pająk z białym krzyżem na grzbiecie biegł po zerwanej sieci, a potem zaczął spuszczać się na „linie ratunkowej" ku ziemi.

Jednocześnie zdawało się chłopcom, że usłyszeli charakterystyczny szelest i trzask suchych gałązek, jaki powoduje człowiek przeciskający się przez gęsty zagajnik. Po chwili trzask się powtórzył. Jęczyk znieruchomiał.

- Słyszałeś? - uścisnął Babasa za rękę.

~rr~

patrz,

:ia-iki podajnik. Bał.

Babas stał z rozwartymi szeroko ustami.

-  Słyszałem - wyszeptał.

Nie wiadomo dlaczego, zrobiło im się jakoś nieprzyjemnie. Po prostu zaczęli się bać.

Nasłuchiwali jeszcze przez chwilę, ale szelest zamarł i nie powtórzył się. I w ogóle cały zagajnik wydał się martwy. Może się przesłyszeli.

-  No, idziemy? - Jęczyk zapytał niepewnie.

-  Idziemy - szepnął Kuba.

Ale ledwie zrobili krok, w krzakach znów coś zaszura-ło. Popatrzyli po sobie... i nagle wszystko zaczęło się im wydawać dziwne i niepokojące. Dlaczego tak długo szli? Nie mieli wprawdzie zegarka, ale od dłuższego czasu burczało im już solidnie w brzuchach, a ten zegarek nie zawodził ich nigdy. Być może dzisiaj trochę się pospieszył, ale w każdym razie musiało już być po szóstej. Bolały ich łydki i stopy. Zrobili chyba z pięć kilometrów. Niemożliwe, żeby różowi zapuścili się tak daleko. Zresztą, gdyby trop był prawdziwy, to Karaśkiewicz powinien dawno dołączyć się do nich, do Kuby i Jęczyka. Dlaczego nie dołączył? No i co znaczył ten szelest? Jeśli to mimo wszystko :óżowi, dlaczego się kryją? Czyżby wciąż jeszcze szli przed nimi? Niemożliwe. Od dawna powinni czekać na nich przy proporczyku.

-  Zawołamy do nich - wykrztusił Jęczyk.                   I

-  A... a jak to nie są oni?... - szepnął Kuba.               }   f Właśnie. Jęczykowi też ta myśl nie dawała już dawno ^«

spokoju, ale odpędzał ją uporczywie. No, bo jeśli nie oni, ^łt to kto? Komu by się chciało taki kawał przedzierać przez najgorszą gęstwinę? Dookoła rozciągało się bezludzie. Kolonia harcerska mieściła się w leśniczówce w odległości czterech kilometrów od dawnego PGR Żernowo. A może to w ogóle nie był człowiek, tylko jakieś zwierzę... dzik na przykład? Nie, dzik nie mógł zostawić zielonej nitki na jeżynach i łamać gałęzi na wysokości półtora metra. Więc kto?

Jęczyka przeszedł nieprzyjemny dreszcz.

- Wróćmy lepiej - szepnął.  - To na pewno nie był ślad różowych.

Babas zawahał się.

Swoją drogą dziwny z niego chłopak. Nawet teraz jego zdezorientowane i wystraszone oczka świeciły ciekawością. Zwlekał czegoś, rozglądał się.

A

 

-  No, chodź, Biszkopt - powtórzył Jęczyk, pociągając io niecierpliwie.

-  Zaraz... zaraz... tylko... tylko... jeszcze zobaczę, co się tam ruszało.

Kuba oblizał spieczone wargi, podciągnął spodnie i roz-

lił ostrożnie gałęzie. Po chwili zniknął w gęstwinie.

Zostać samemu jeszcze bardziej nieprzyjemnie. Jęczyk •» estchnął zrezygnowany i z walącym jak młot sercem ru-I za Kubą.

Chyba dobry kwadrans krążyli tak po całym zagajniku, ale nie natrafili na nic ciekawego czy podejrzanego. Powo-| zaczęło im się robić jakoś raźniej na duszy.

-  Wiesz co, Jęczyk, zdawało nam się chyba - powiedział Babas. - Tu nikogo nie ma. Niepotrzebnie nastraszyliśmy się.

-  Może tylko zając się spłoszył - zauważył Jęczyk.

-  Albo lis...

-  Trudno, mieliśmy pecha. Każdemu, bracie, się zdarza. Najgorsze, że Karaśkiewicz będzie się śmiał. Jakby człowiek był winny. Za śladem przecież szliśmy. Kto mógł wiedzieć...

-  No... chodźmy już, chodźmy - rzekł zrezygnowany Jęczyk.

-  Zaraz bracie, tylko musimy znaleźć jakąś lepszą drogę, bo nie myślę znów się szarpać po tych krzaczkach.

To mówiąc, Kuba wyciągnął kompas, który nosił na sznurku u szyi.

-  Najlepiej od razu walić na południe - orzekł głośno. - Tam bracie, jest ta droga... no wiesz... ta co idzie pod lasem, a potem maszerujemy prosto na zachód i jesteśmy w domu.

-  No, to jazda - powiedział Jęczyk. - Tylko szybko. Rzucili się na przełaj...

I nagle... To było tym bardziej straszne, że niespodziewane. Gdzieś niedaleko rozległy się trzy ogłuszające strzały. Jednocześnie nie dalej jak pół metra od Jęczyka pociski ścięły wierzchołek choinki.

 

Chłopcy padli odruchowo na ziemię i razełŁJj&k sparaliżowani, nasłuchując. Ale strzały się nie powtórzyły. Najmniejszy szmer nie zakłócał ciszy. Chłopcy patrzyli po sobie z przerażeniem.

Co to było? Kto strzelał? Straż Graniczna... czy jakiś myśliwy... A może przestępca graniczny? Ośmielony ciszą, podejdzie teraz i zatłucze ich.

Wszystko, co słyszeli o przestępcach kryjących się w przygranicznych lasach, stanęło im w jednej chwili przed oczami. Myśl chłopców pracowała gorączkowo: -Co robić? Co robić? Uciekać... Tak, uciekać. Wyrwać się stąd za wszelką cenę.

Łatwo powiedzieć, kiedy ze strachu nie można zrobić najmniejszego ruchu, nawet podnieść głowy. Ale również i wtedy gdyby mogli się ruszać, nie ruszyliby się za nic, wstrzymaliby nawet bicie serca, żeby ich nie zdradziło. Ale ono łomotało jak na złość głośno... przeraźliwie głośno...

Sami nie wiedzieli, jak długo przeleżeli w ten sposób. Może dziesięć minut, a może pół godziny. Wreszcie Ję-czyk nie wytrzymał dłużej i przewrócił się ostrożnie na drugi bok. Suche igliwie zaszeleściło, aż go ciarki przeszły. Nic się jednak nie stało.

Wtedy zaczęli ostrożnie czołgać się naprzód. Przeczoł-gali się może dwadzieścia metrów i znajdowali się właśnie za wykrotem starego dębu, gdy wtem do uszu ich dobiegł wyraźny szelest i jakby szmer głosów. Wychylili się ostrożnie z wykrotu i serca im zamarły.

Tuż nad sobą poprzez szparę w gałęziach jałowca, za na pół zbutwiałym pniem ujrzeli dwu ludzi.

Leżeli rozpłaszczeni na mchu i dyszeli głośno jak miechy. W rękach mieli pistolety dużego kalibru. Raz po raz niespokojnie unosili głowy i rozglądali się dookoła, ale gdzieś ponad głowami chłopców. Nie przyszło im widać do $owy, że ktoś się może czaić dosłownie o dwa metry od nich.

 

Chłopcy zastygli w bezruchu. Bali się, że najlżejszy szelest może ich zdradzić... Z szeroko otwartymi oczyma przyglądali się nieznajomym.

„To oni... - pomyśleli od razu - to oni przedzierali się przez zarośla, to oni strzelali".

Byli to młodzi mężczyźni, lat około trzydziestu. Jeden z nich chudy i łysawy blondyn w okularach, z wypchaną teczką w lewej ręce, ubrany w samodziałową marynarkę w zieloną kratę, przypominałby skromnego urzędnika na wczasach, gdyby nie to, że w drugiej łapie zaciskał potężny pistolet. Chłopcy pomyśleli od razu o tej wełnianej nitce, którą znaleźli... Tak, to na pewno z marynarki tego typa.

Drugi z mężczyzn, muskularny brunet, podobny był raczej do turysty. Miał brązową, welwetową wiatrówkę, wycieczkowe wibramy na nogach, a na ramionach plecak. Obok niego leżał podłużny pakunek ściągnięty rzemieniami.

'ifin

 

 

Chłopcy zastanawiali się, kim są te typy. Dlaczego przedzierali się przez największe zarośla? Dlaczego strzelali? Dlaczego są tacy wystraszeni?

-  Nie,  musiało ci się zdawać...  - usłyszeli wyraźny szept.  - Nic nie słychać.

-  Tak, to pewnie zając - odparł ten łysy.

-  No i po co strzelałeś, idioto? - syknął z wściekłością Czarny.

-  Byłbym przysiągł, że widziałem zielone mundury.

-  Człowieku, zastanów się, gdyby to byli oni, odpowiedzieliby ogniem.

-  Chyba, że ich uziemiłem za pierwszym zamachem.

 

 

 

Chłopców przeszedł dreszcz. Tak, teraz nie mieli już żadnej wątpliwości, że to są przestępcy. Bandyci jacyś, a może... a może prawdziwi szpiedzy.

-  No to idź, sprawdź - rzekł do Łysego Czarny.

-  Żartujesz chyba - wzdrygnął się Łysy.

-  No mówię, idź. Zostaw tylko landryny na wszelki wypadek.

-  Nie mam już landryn.

-  Jak to, nie masz?

-  No... jak się wyłoniło to... to niebezpieczeństwo, pozbyłem się... tego pudełka.

-  Co takiego?...

-  Rzuciłem je... Żeby nie znaleźli przy nas.

-  W krzaki... - pokazał ręką za siebie.

-  Ty tchórzu!... Idź natychmiast szukać. I nie wracaj mi bez pudełka.  No,  podnoś  się,  mamucie.  - Czarny szturchnął go pistoletem.

-  Nie... nie... - Łysy jeszcze bardziej przypłaszczył się do mchu. Na jego łysinie pojawiły się błyszczące krople potu. - To zasadzka... nie wolno nam się ruszać... oni tam są - bełkotał.

-  Ty  bohaterze,   wysiadłeś już  zupełnie - mruknął Czarny z pogardą, wstał i ruszył w krzaki.

Po chwili wrócił niosąc z sobą kolorowe błyszczące blaszane pudełko i... niebieską, harcerską chustę. Był bardzo zdenerwowany.

Chłopcy spojrzeli po sobie przerażeni. Dopiero teraz Babas zauważył, że Jęczyk nie ma na szyi chusty. Musiała zostać na krzakach, gdy przedzierali się przez zarośla.

-  Co to? - wyszeptał Łysy.

-  Nie widzisz, chustka harcerska.

-  Więc jednak szli za nami...

-  Tak, to do nich strzelałeś.

-  Oni muszą tu gdzieś być...  - zaniepokoił się Łysy.

-  Wątpię. Na pewno po tych strzałach uciekli, gdzie pieprz rośnie. Chodź, nie mamy czasu. Te twoje fatalne strzały. Zaraz tu może przyjść patrol.

 

fonowyt.

Na twar kiej ulgi.

Chłopi ce.

-  Szpieg

czyk.

Babas sk

-  Słuch

-  Co

-  Spr

-  Daj AleBi Wtei

 

'rTrtu

-  Nie... nie... - znów spocił się Łysy - musisz zobaczyć... upewnić się... mogą nas śledzić... Musisz zbadać dokładnie teraz krzak po krzaku.

Czarny zasapał zdenerwowany, ale ruszył z powrotem w las. Chłopcy skulili się za krzakami jałowca. Ale choć serca łomotały im ze strachu, nie spuszczali Łysego z oczu.

Typ otworzył pudełko, wysypał na ręce garść landryn, a potem wyjął z pudełka kilka maleńkich kaset magnetofonowych i magnetowidowych...

Na twarzy pojawił mu się uśmiech zadowolenia i głębokiej ulgi.

Chłopcy spojrzeli po sobie i uścisnęli się mocno za ręce.

-  Szpieg... - szepnął do samego ucha Babasowi Ję-czyk.

Babas skinął głową i szepnął:

-  Słuchaj ja mam w kieszeni straszak.

-  Co chcesz zrobić? - przestraszył się Jęczyk.

-  Spróbuję mu...

-  Daj spokój...

Ale Babas już wyciągnął straszak.

W tej samej chwili rozległ się za nimi ostry głos:

V

'

'J

To Czarny doskoczył do nich z wyciągniętą bronią. Że też się tak mogli zagapić... Nie... nic by im nie pomogło. Nie mogli się przecież ruszyć. Najmniejszy ruch zdradziłby ich obecność. Czarny i tak w końcu by ich odnalazł.

Łysy na widok chłopców oniemiał w pierwszej chwili, a potem z wściekłością dopadł do Jęczyka i chwycił go za kołnierz.

-  Jest tam jeszcze kto? - zadyszał, potrącając gwałtownie chłopców. - Mów zaraz, jest tam jeszcze kto?

-  Nie...  nie ma nikogo - wykrztusił przerażony Ję-czyk.

-  Czy to wy szliście za nami od godziny?

-  Chy... chyba...  - wyjąkał Babas.

-  Wiecie, kto my jesteśmy?

-  Nie... jak mydło kocham, nie! - zapewniał gorączkowo Babas.

-  Nie kłam, bo ci nos rozkwaszę. Odpowiadaj! Mów prawdę, za kogo nas uważasz. No?...

-  Nie ośmieszaj się - mruknął ten drugi w wiatrówce. - Jasne, że cię nie uważają za anioła. To jest zresztą zupełnie obojętne, za kogo nas uważają...

Ale Łysy nie zwracał na niego uwagi... Spocony, z rozbieganymi nerwowo oczyma indagował dalej chłopca.

-  Dlaczego szliście za nami krok w krok?

 

 

to hfl

-

ny. dzJ

ITLc

żeby szul tów.

*-!

zbh zdui

 

-  My... my nie chcieliśmy - wykrztusił Jęczyk.

-  My myśleliśmy...  - szepnął Babas.

-  Myśleliśmy...

-  Myśleliśmy, że to różowi - dodał Babas.

-  Co za różowi? - zmarszczył brwi Łysy.

-  No... różowi.

-  Tylko bez głupich żartów.

Łysy zamierzył się pięścią, ale Czarny powstrzymał go.

-  Czego się złościsz na chłopaków? Nie rozumiesz, że to harcerze? Bawili się w podchody albo w tropienie. Nie zgadłem, chłopaki?

-  Tak jest, proszę pana...

-  Co za pech! - wycedził przez zaciśnięte zęby Łysy.

-  Pech jak pech, ale głupota. Oczywiście z twojej strony... Żeby tak się zbłaźnić... - zasapał Czarny.

-  Zamknij się - przerwał mu Łysy.  - Kto mógł wiedzieć, że takie łebki mogą się pętać w tej okolicy. Zresztą mają zielone mundury... to mnie zmyliło.

-  Nie skrzecz, zabandażuj lepiej dzioby tym ptaszkom, żeby nie przyszła im ochota popisywać się głosem. Ob-szukaj, czy nie mają przy sobie jakichś ostrych przedmiotów, którymi nie wolno bawić się dzieciom.

Łysy zaczął obmacywać chłopców. Wyciągnął scyzoryk z bluzy Jęczyka, a z kieszeni Babasa straszak. Oglądał go zdumiony.

- POPĄTR2

-  Nie, to tylko zabawka na ślepe naboje do straszenia wróbli - rzekł Czarny.

Sprawdził magazynek, a widząc, że jest pusty, zwrócił Babasowi. Potem jednak coś nagle przyszło mu na myśl.

-  Chodź no tu, chłopcze! - powiedział.  - Chodź tu, chłopcze, z tym straszakiem. Słuchaj,  Łysy, mam pomysł... Położę na drodze ten straszak i chustę. To załatwi sprawę tych  twoich głupich  demaskujących  strzałów. Straż będzie myślała, że to harcerze strzelali.

-  A potem? - zapytał Łysy.

Czarny pochylił się do ucha Łysego i szeptał mu coś przez chwilę...

Chłopcy zdrętwieli... A więc na dodatek ich chusta i straszak mają posłużyć do oszukania Straży.

Co za perfidny pomysł... Co robić? Spojrzeli na siebie bezradni.

To czyi

szedi

 

To trwało ledwie sekundę. Babas otrząsnął się nagle...

-  Daj tę zieloną nitkę! - szepnął gorączkowo do Jęczyka.

-  Po co?

-  Daj.' - syknął Babas i wyszarpnął Jęczykowi z rąk nitkę. Zerwał z dębczaka zielony liść, zawinął w niego nitkę i kryjąc się za jego plecami, żeby szpiedzy nie widzieli, wsunął liść z nitką do magazynku straszaka.

Jęczyk przyglądał mu się oniemiały. Nic nie rozumiał.

-  No, daj no, braciszku, tę zabawkę. - Czarny podszedł do Babasa i zabrał mu straszak.

-  Do zobaczenia za pięć minut, bohaterowie! - pomachał mu szyderczo niebieską chustą Jęczyka i oddalił się szybko w stronę drogi.

Łysy tymczasem skrępował chłopcom ręce, a w pasie przewiązał ich linką. Drugi koniec sznura trzymał w dłoni, żeby mu nie uciekli.

W strażnicy Straży Granicznej patrol składał dowódcy, podporucznikowi Groźniakowi, meldunek o strzałach i znalezieniu straszaka oraz niebieskiej chusty harcerskiej na drodze leśnej.

-  Znów chłopcy z kolonii,  poruczniku - zakończyli skwaszeni.

-  Tak, znów ci chłopcy z kolonii - westchnął porucznik.

Podporucznik miał w ogóle dość chłopców i pomyślał, że dręczy go szczególny pech. Żeby choć raz unieszkodliwić prawdziwego przestępcę! W tej przeklętej dziurze nie ma przestępców granicznych i podporucznik Groźniak nigdy nie wykaże swoich nadzwyczajnych talentów... i nie odznaczy się bohaterskim czynem, do którego tęskniło jego żołnierskie, ofiarne serce.

Podporucznik odprawił żołnierza i pomyślał, że trzeba będzie pojechać z tym straszakiem na kolonię i stanowczo przemówić do słuchu wychowawcom i chłopcom, żeby wreszcie zrozumieli, że strzelanie i urządzanie podchodów w pasie granicznym to skandal.

A w ogóle podporucznik Groźniak postanowił sobie, że w najbliższym czasie zwróci się do odpowiednich władz, żeby na przyszłość nie organizowano żadnych kolonii ani obozów w pobliżu strażnicy i w ogóle w strefie granicznej. A jeśli będą jakieś opory i wątpliwości, złoży ten straszak jako corpus delicti, czyli dowód przestępstwa.

Podporucznik Groźniak westchnął ciężko... Pomyślał, że nie będzie go mógł załączyć jako corpus delicti odpowiednim władzom, lecz będzie musiał zwrócić chłopcu... gdyż mogłyby być skargi, że zabiera dzieciom zabawki... i tego by jeszcze brakowało. Odda więc jeszcze dziś ten straszak, ale przed tym wyjmie z magazynka resztę na-boi, pozbawi go zdolności huku i straszenia.

ni st przy

 

Wysunął więc magazynek, ale ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że nie było ani jednego naboju. Znajdował się tam zwinięty liść dębu a w nim  zielona   nitka.

- Co za diabeł? - mruknął podporucznik Groźniak.

Wziął nitkę w palce i oglądał ją ze zdumieniem.

Potem machnął ręką, wrzucił straszak do szuflady biurka i próbował wziąć się do załatwienia sprawy mundurowej, ale zielona nitka nie dawała mu spokoju. Odłożył więc sprawy mundurowe, wyjął straszak z szuflady i znów obejrzał nitkę. Przyszło mu do głowy, że właściwie to dosyć dziwna historia z tą nitką i nie namyślając się dłużej kazał zbudzić sierżanta Pieczabę. Pieczaba miał dwie ubiegłe noce pod rząd służbę i zjawił się w piżamo-wej kurtce, zaspany i ziewający przeraźliwie od ucha do ucha.

Jego oczka były jeszcze mniejsze niż zwykle i prawie niewidoczne pod napuchłymi powiekami. Chwiejąc się, stanął przed podporucznikiem i usiłował bezskutecznie przybrać postawę służbową, zasadniczą.

Podporucznik spojrzał na niego z troską. Odkąd zachorował drugi sierżant Kozuń, Pieczaba ustawicznie był na nogach, miał za niego nocną słu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin