JERZY JARZĘBSKI o Miłoszu.doc

(167 KB) Pobierz

JERZY JARZĘBSKI

Być wieszczem

Kończąc przed dwudziestu laty naukę w szkole podstawowej, posługiwałem się zeszytami, na których okładce wydrukowano podobiznę charakterystycznej głowy i podpis: "Julian Tuwim - najwybitniejszy poeta polski XX wieku". Któż dziś tak sądzi! Możemy jeszcze teraz zrekonstruować splot przyczyn, które doprowadziły do tej intronizacji ad usum delphini, ale - rzecz pewna - więcej tu będzie mowy o kompromisie gustów, racjach politycznych itd. niż o wartości samej poezji. Także w innych, mniej kontrowersyjnych przypadkach procedura przyznawania tytułu "największego" mało ma jednak wspólnego z obiektywnym odważaniem zasług i walorów. Trzeba otwarcie powiedzieć, że takie kwalifikacje nastręczają wiele trudności, choć uwielbia je mniej wyrobiona publiczność. Nobel dla Czesława Miłosza niejako uwalnia rozdawców szarż od zastanowienia i właśnie dlatego wydaje się tak niebezpieczny: każde pokolenie powinno przecie zdać sobie sprawę, za co swoich Wielkich kocha i z pomocą jakich kryteriów ich sobie wybiera. Każdy czytelnik poezji w Polsce, który dotąd poprzestawał na wierszach dostępnych w obiegu oficjalnym, witając z dumą werdykt akademików ze Sztokholmu, będzie teraz musiał przyznać nagrodę raz jeszcze - we własnym sercu - a potem przystoi mu sprawdzić, jak zmieniła się cała polska literatura pod wpływem triumfalnego powrotu samotnika z Berkeley. Tekst niniejszy jest próbą takich właśnie rozważań.

Uznać kogoś "największym pisarzem", cóż znaczy? Przecież nie: że "najlepsze książki pisze"! Które dzieło "obiektywnie" lepsze, niech zmierzy, kto potrafi. Mickiewicz więc nie dlatego największy, że sprawniej od innych piórem poruszał, ale dlatego, że współczesnych przewyższył osobowością, siłą wizji, że biografia jego, stopiona z twórczością, stała się "losem wzorcowym" poety-rewolucjonisty, poety-tułacza. Od tamtych czasów każdy, kto pretenduje do stolca "pierwszego pisarza Rzplitej", musi zmierzyć się z romantyczną legendą i ten jeden stopień, który dzieli pozycję pisarza "świetnego" od "największego", stanowi zarazem granicę między bytem "profesjonalnym" twórcy a jego zmitologizowaną funkcją "wieszcza". Używam tego terminu, którego nie da się już dziś wymówić inaczej niż ze szczyptą ironii. Nie ma jednak, jak się zdaje, innego słowa, którym przekazać by można szczególną treść społeczną, jaką niesie z sobą rola pisarza-duchowego przywódcy w Polsce. Owa rola zresztą w ostatnich dziesięcioleciach bywała wyszydzana przez tych publicystów, którzy bronić chcieli państwowego monopolu na rząd dusz - z drugiej strony praktyka badań literackich separujących dzieło od osoby autora doprowadziła do tego, iż pytania o twórcę jako osobowość-zwornik, kojarzącą treści biograficzne, literackie i społeczne, zaczęły brzmieć jakoś podejrzanie nienaukowo. W efekcie powstała niesłychana dezorientacja co do "nieśmiertelnych", chaos kryteriów i na koniec wszelkie potencjalne spory na ten temat pokryła aura niepowagi. Poniższe uwagi o restytucji "funkcji wieszcza" w polskiej literaturze muszą więc być już u korzeni zarażone drwiną - nie z osób, lecz z samego procederu przyznawania wieszczej sakry. Nie widzę jednak powodu, by z takiej zabawy nie miały wynikać całkiem poważne wnioski. Jeśli Tuwim patronował niegdyś szkolnym hierarchiom wielkości, to później generacja moja wzrastała w przekonaniu, iż polska literatura współczesna ma trzech "geniuszów": Witkacego, Schulza i Gombrowicza. Kiedy się dziś zastanawiam nad kryteriami, jakie stosowano przy takim wyborze, dochodzę do wniosku, że decydowało z początku nowatorstwo formy i uniwersalność problematyki. Moje pokolenie od dzieciństwa wychowywało się w kulcie nowoczesności. Spóźnione potomstwo Mrożkowego Stomila - podziwialiśmy znów rozbijanie i odnawianie formy, marzyliśmy też o hierarchiach nie obciążonych narodowym handicapem, o Panteonach, w których nikt posągów nie pyta o miejsce narodzin i ojczysty język, a tym mniej - o "słuszność" wyznawanej ideologii. Dlatego jako trzynastolatek pisywałem wiersze, oglądając się na Białoszewskiego, obmyślałem nowe metafory i gardziłem rytmiczną strofą, nie myśląc ani przez chwilę, by poetycka wielkość miała być czymś innym, jak tylko darem składania błyszczących świeżością zdań i obrazów. Był rok 1960 i z dziecinnej, wydłużonej perspektywy zdawało mi się, że te cztery lata, przez które Polska rozkoszowała się odkrywaniem na nowo światowej kultury i literatury, trwają niezwykle długo, że cała epoka stoi pod znakiem muzyki elektronicznej, abstrakcjonizmu, teatru absurdu, eksperymentów nad zdefektowanym językiem.

Dzisiaj, kiedy w lekturze Witkacego, Schulza i Gombrowicza nie fascynuje już deformacja świata czy modny kiedyś "absurd", dostrzegamy zaś w ich twórczości elementy całkiem poważnych "pozytywnych" programów, skład wieszczej trójcy zaczyna budzić zastrzeżenia. Nie dlatego, by zbladła wartość któregoś z dzieł. Raczej z powodu ewolucji czytelniczych oczekiwań. Otóż, chyba na dobre poczęliśmy rozdzielać to, co jest literacką czy intelektualną rewelacją, od tego, co stanowi powołanie "wieszcza" - a więc przywódczej charyzmy, spontanicznego odpowiadania na aktualną społeczną potrzebę, proroczego talentu. Z tego punktu widzenia Schulz - samotnik i indywidualista - nie mógłby "wieszczej" roli odgrywać, Witkacy znów zbyt radykalnie odwrócił się od przewidywanej przyszłości i choć niejedno jego proroctwo się sprawdziło, jest już wyraźnie pisarzem minionej epoki. Dziś z wymienionej trójki twórcą naprawdę żywym i aktualnym jest tylko Gombrowicz. Do niego właśnie dołączył Miłosz. To jasne, że Nobel dla Miłosza nie zmienił w sposób znaczący hierarchii obowiązujących wśród badaczy literatury; nagroda jest uwieńczeniem wieloletnich zmagań o przywrócenie poety polskiej publiczności. Od mniej więcej pięciolecia proces rewindykacyjny szczególnie jednak zyskał na sile i, jak sądzę, ma to ścisły związek z opisanymi powyżej przemianami społecznego wizerunku "wieszcza". Nowy, dwubiegunowy "układ sił" w polskiej literaturze lat ostatnich wywodzi się zapewne z powszechnie odczuwanej potrzeby duchowego przywództwa - i w tym sensie Miłosz z Gombrowiczem idealnie wprost spełniają te marzenia. Jednocześnie Miłosz dołącza do swego starszego kolegi na zasadach ideowego dopełnienia i polemiki. Jego pojawienie się jako "konkurenta" do pozycji "pierwszego pióra Rzeczpospolitej" wydobyło jakby nowe walory z pozycji zajmowanej przez Gombrowicza, uwydatniło treść społeczną jego pisarstwa, problematyczność rozwiązań ideologicznych, uwikłało go w dialog i walkę. Może więc jest tak, iż "wieszczem" można zostać wtedy dopiero, gdy spotka się na swej drodze współzawodnika do rządu dusz? Chcę tu powiedzieć tylko tyle, że zastąpienie w społecznej świadomości triady Witkacy - Schulz - Gombrowicz dwubiegunową relacją Gombrowicz - Miłosz nie jest tylko prostą "zmianą warty", ale jednocześnie - próbą restytucji dawnej roli pisarza jako "nauczyciela życia". Może i nie przypadkiem zadaniu temu sprostali dwaj emigranci, spragnieni przez dziesiątki lat prawdziwego, rozumiejącego czytelnika, a zarazem oderwani od małych krajowych spraw i sprawek, dysponujący więc perspektywą i ugruntowaną dzięki temu hierarchią wartości.

Jak widać, nie ma ucieczki od romantycznego wzorca "wieszczej" kondycji i biografii. Miłosz nigdy nie przestanie podkreślać osobistych niejako więzów łączących go z Mickiewiczem, Gombrowicz z Trans-Atlantyku uczyni Pana Tadeusza á re-bours, stawiając sobie za zadanie wyzwolić Polaków z okowów romantycznego stereotypu *1. Rzecz nie kończy się bynajmniej na zapożyczeniach lub polemice w sferze artystycznej; obaj współcześni pisarze podejmują trud szczególnej "autostylizacji": projektując swoją sylwetkę i biogram - nawiązują chętnie do mickiewiczowskiego wzorca.

Na tym tle łatwo zresztą odkryć generalne różnice między nimi. Jak udowadniał Leonard Neuger *2, Gombrowicz swój życiorys przyrządził w retrospekcji tak, by się on stał w głównych punktach negatywem schematu romantycznej biografii, Aleksander Fiut z kolei, pisząc o poetyckiej mitologizacji własnego losu u Miłosza, tytułuje swój artykuł: Poeta w roli ucznia, świadka i pielgrzyma*3, odwołuje się zatem do kategorii o wyraźnie romantycznej proweniencji. W samej rzeczy żadna z tych ról nie pasowałaby do Gombrowicza. Jest już raczej: "mistrzem", "uciekinierem" i "heretykiem", a więc podjęty przez Miłosza wzorzec odwraca na nice. Czy jednak wykracza poza repertuar romantycznych stereotypów osobowych? Mimo wszystko - nie; przecie i "mistrzem" być pragnie na wzór wielkiego Adama i z "ucieczki" swej przed udziałem w masakrze tłumaczy się, odwołując do Mickiewiczowskiej biografii. Nawet "herezję" inscenizuje sobie romantycznie, każąc swemu protagoniście, Henrykowi ze Ślubu, poddać się "wyższym koniecznościom" - na wzór Konrada, Balladyny czy Pankracego. Tyle że u Gombrowicza człowiek sam sobie sacrum wytwarza, nie musi więc pielgrzymować za nim po świecie - stanowiąc, jako osoba, zawsze aksjologiczne centrum rzeczywistości, w której przeżywa swoje przygody. Jeżeli więc zajmować się tu będziemy relacjami zachodzącymi między Gombrowiczem a Miłoszem, to przede wszystkim w dwu odmiennych aspektach: interesuje nas z jednej strony rozbieżność temperamentów, ideologii, rozwiązań artystycznych, z drugiej - autostylizacja, wybór spomiędzy istniejących w tradycji ról społecznych i biograficznych wzorców.

Sytuacja obydwu pisarzy miała pewne wspólne cechy: poróżnieni od początku z konserwatywną lub nieprzejednaną emigracją, mieszkając na dwóch krańcach świata, poczęli się spotykać na łamach "Kultury". Spotkania te miały charakter ciągłego dialogu: recenzowali i omawiali nawzajem swe książki, prowadzili dyskusje i - szanując wzajemnie swoje poglądy - nigdy się w gruncie rzeczy nie mogli zgodzić. Kontakty osobiste, nader przyjazne, miały miejsce dopiero we Francji, pod koniec życia Gombrowicza; pozostało z tych czasów świetne zdjęcie obu panów, reprodukowane później w tomie l'Herne *4.

Trudno byłoby znaleźć polemikę, w której partnerzy tak często dawaliby wyraz afirmacji osoby adwersarza; rzec by można, iż osobowości ich przyciągały się niczym dwa bieguny magnesu o odmiennych znakach. Daje się to zauważyć już od pierwszego starcia, sprowokowanego słynnym esejem Gombrowicza Przeciw poetom *5, podobna kurtuazja i obustronna fascynacja towarzyszy następnym dyskusjom: wokół Trans-Atlantyku *6, Zniewolonego umysłu *7 i Zdobycia władzy *8, Rodzinnej Europy*9, Człowieka wśród skorpionów *10. To Miłosz wreszcie pisze w "Kulturze" najpiękniejsze chyba słowa pożegnania dla zmarłego twórcy Ferdydurke *11, niebawem poświęci mu świetny esej krytyczny *12, a następnie sporo miejsca w Ziemi Ulro *13. Ostateczny wniosek na temat wartości Gombrowicza nie wypada wszelako jednoznacznie:

Jak ja, osobiście, oceniam Gombrowicza-pisarza? Ośmielam się twierdzić, że dzieło jego jest wybitne, ale tylko jak na krainę Ulro, w której powstało. *14

Nie trzeba tego rozumieć jako formuły dyskredytującej: ostatecznie wszyscy siedzimy w "ziemi Ulro" - nie wyłączając Miłosza. Przymierzony tu zostaje Gombrowicz do jakiejś "absolutnej skali", osądza się krytycznie nie pisarza, lecz epokę, która go zrodziła. Ale w podtekście możemy jeszcze odczytać - że w istocie nie dzieło, a osobowość autora rzeczywiście Miłosza fascynuje. Obaj pisarze wzajem się portretują i jeśli każdy z nich pretenduje do rządu dusz, to zależy mu także, by ze swego punktu widzenia wyznaczyć rolę adwersarzowi - i zarazem zdać sobie sprawę z własnych ograniczeń. Przegląd takich "szkiców do portretu" rozpoczniemy od postaci Gombrowicza.

Gombrowicz to virtu umysłu - mówi Miłosz. - Być może ta właściwość polega na odwadze bezlitosnego odrzucania wszystkiego co mniej ważne, zatrzymywania tego tylko co naprawdę ważne. *15

Podziwiałem go. Przebywać z nim to było jak wchodzić w budynek o jasnej, przejrzystej architekturze. Pisząc przeciwko sztywnej, zastanej Formie ukształtował siebie, sam był dziełem przez siebie zbudowanym, w przeciwieństwie do tak wielu piszących, którzy wierzą, że ich brud i ciemność zostaną okupione przez ich literackie dzieło. *16

I później, w Ziemi Ulro:

Podziwiamy u innych to, czego nam najbardziej brak. Nie przyznałbym sobie ani części tego zdrowego sensu, jaki stanowił silną stronę "tego wariata Gombrowicza",. nie w zgodzie też żyły ze sobą różne piętra mojej natury, tak że zawsze przypominałem pojazd z bajki ciągniony przez raka, rybę i łabędzia. *17

Dziwne to wyznanie. Przyzwyczailiśmy się do wizji Gombrowicza "ciemnego", chimerycznego, za-supłanego wewnętrznie (głównie zresztą eseje Marii Janion to przekonanie upowszechniły); Miłosz zaś podziwiany był za klasyczny umiar, skrystalizowanie systemu wartości, obronę ładu uniwersum. Zaiste, on właśnie zdawał się nosić w duszy "platynowy metr", odporny na szaleństwa tego świata. Czyż nie tym wreszcie uzasadniano przyznanie mu nagrody Nobla?

"Podziwiamy u innych to, czego nam najbardziej brak". A cóż podziwiał Gombrowicz w Miłoszu?

Miłosz jest pierwszorzędną siłą. To pisarz o jasno określonym zadaniu, powołany do przyśpieszenia naszego tempa, abyśmy nadążyli epoce - i o wspaniałym talencie, znakomicie przystosowany do wypełnienia tych przeznaczeń swoich. Posiada on coś na wagę złota, co nazwałbym "wolą rzeczywistości", a zarazem wyczucie punktów drastycznych naszego kryzysu. Należy do nielicznych, których słowa mają znaczenie (jedynie co może go zgubić, to pośpiech). *18

To przy okazji rozważań nad Zniewolonym umysłem. O Zdobyciu władzy napisze Gombrowicz:

Bardzo silna książka. Miłosz to dla mnie przeżycie. Jedyny z pisarzy na emigracji, którego naprawdę zmoczyła ta burza. Innych - nie. Byli wprawdzie na deszczu, ale z parasolami. Miłosz został zmoczony do nitki, a w końcu huragan zdarł z niego ubranie - wrócił nagi. Cieszcie się, że przyzwoitości stało się zadość! Przynajmniej jeden z was jest nagi. Wy, reszta, jesteście nieprzyzwoici - w waszych pantalonach i kurteczkach rozmaitego fasonu, z waszymi krawatami i chusteczkami do nosa. Cóż za wstyd! *19

Zamknijmy na razie tę paradę cytatów wyimkiem z refleksji nad Rodzinną Europą:

Miłosz, który jest zanurzony w Życiu i w Historii, powie, że nie ma większego kłamstwa, niż definicja, i że jedyną prawdą jest ta, której się nie obejmuje. Owszem. Tylko że... przy czytaniu Miłosza zalecam ostrożność, gdyż on jest - tak twierdzę - osobiście zainteresowany w zamazywaniu konturu.

On dla mnie zalicza się do autorów, którym osobiste życie dyktuje dzieło. Nie zawsze tak bywa. Gdyby moje życie wypadło inaczej, kto wie, czy tak wiele zmieniłoby się w moich książkach. Ale Miłosz! Pomijając wiersze, cała jego literatura jest związana z jego osobistą sytuacją literacką, czyli z osobistą jego historią, tudzież historią jego czasów. *20

Widzimy już z grubsza, jakie zamiary przyświecają obydwu portrecistom: Gombrowicz czyni Miłosza przede wszystkim człowiekiem odartym (z wiar? z wartości?), ciężko doświadczonym przez życie, i eksploatującym te doświadczenia w literaturze. Miłosz z kolei podziwia u Gombrowicza dzielność umysłu i serca, wewnętrzną równowagę uodporniającą na szaleństwa tego świata. Miałbyż więc autor Ferdydurke cierpieć skrycie z powodu swej separacji, oddalenia od dziejowej burzy, organicznej niemożności nawiązania kontaktu ze zbiorowością? A Miłosz - z przyczyny wewnętrznego nieskrystalizowania, rozdźwięku między popędem współuczestnictwa a potrzebą dystansu? Sporo światła na te sprawy rzuca przeprowadzona w 1953 r. na łamach "Kultury" dyskusja między pisarzami *21. Od tej chwili będą się wzajem określać poprzez stosunek do aktualnych wydarzeń, przez wizję uczestnictwa sztuki w życiu.

Hipoteza, jakoby te wzajemne określenia opierały się głównie na odczuciu własnych niedostatków, wydaje się całkiem podobna prawdzie; osobowości adwersarzy nie przenikają się bowiem bez widocznego trudu. Zdumiewa najbardziej stosunkowo niewielkie zainteresowanie, jakie mają wzajem dla swej "właściwej" twórczości pisarskiej. Miłosz, który na łamach "Kultury" recenzował regularnie bieżące pozycje literatury polskiej i obcej, poświęcił w końcu ledwie trochę miejsca Trans-Atlantykowi, wyrażał się pochlebnie o Dzienniku, pozostałe utwory zbywając milczeniem. Nie liczę tu uniwersyteckich wykładów i omówień w Historii literatury polskiej - mają one jednak inny charakter.

I vice versa: Gombrowicza Miłosz fascynuje jako osobowość, inteligencja, ceni jego eseje, powieści, natomiast poezji właściwie nie dostrzega: "Pomijając wiersze, cała jego literatura jest związana z jego osobistą sytuacją literacką". Pomijając wiersze!

Ale i tam, gdzie mowa o duchowej sylwecie adwersarza, sytuacja bywa niejasna. Uwagi Gombrowicza o Miłoszu-człowieku są dosyć szkicowe i niewiele moglibyśmy z nich wyczytać o autorze omawianych w Dzienniku książek. Nacisk w tych sprawozdaniach pada raczej na temat przez Miłosza podjęty i stąd właśnie rozwija się meandryczny tok rozważań diarysty - fakt to dość niezwykły, jeśli się weźmie pod uwagę wcześniejsze jego obyczaje recenzenckie. Inaczej w relacji odwrotnej: Miłosz wielokrotnie portretuje Gombrowicza jako fascynującą osobowość, ale swój wizerunek rozpina na tylu antytezach, że w końcu stajemy wśród nich nieco zagubieni. Boć przecie raz jest u niego Gombrowicz "jasny", pogodnie walczący o własną godność i suwerenność, a zaraz potem w tonacji intelektu "mroczny", poddany demonom swej epoki; raz wkłada mu się w usta sentencję: "Żadnego prawa moralnego we mnie" - innym razem przypomina się jego określenie celu literatury: "by mógł dojść do głosu nasz najprostszy, najzwyklejszy odruch moralny" *22. W zakończeniu eseju Kim jest Gombrowicz? okazuje się, że również subiektywizm i zamknięcie w obrębie jednostkowej świadomości bohatera szkicu równoważone są przez "stronice najbardziej ożywcze, najbardziej gwałtowne, o sprawdzającym bólu, zwierząt i ludzi", które "zdają się przywracać istnienie obiektywnej zasady (...) świata" *23. Nie są to wcale bałamuctwa ani "błędy"; Miłosz pewnie w większości wypadków ma rację, tyle że uzgodnić powyższe antytezy można dopiero za cenę bardziej drobiazgowych roztrząsań, o co autor esejów zdaje się nie dbać. Portret przyjaciela buduje z serii zestawień: "ja a Gombrowicz", przy czym zasada scalająca wizerunek ma swoją siedzibę w osobie portrecisty, a seria "odbić", jaką Miłosz uzyskuje, porównując siebie z autorem Ferdydurke, służy głównie zabiegom autokreacyjnym.

Reasumując: próżno by szukać u obydwu pisarzy bezstronnego, "obiektywnego" zainteresowania dla postaci i dzieła adwersarza. Pisząc o sobie wzajem, w rzeczywistości szukają lustra dla własnych rysów. Podług mnie, podkreślana tak często przez Miłosza "jasność" osobowości Gombrowicza, będąc - na to zgoda - istotnym komponentem jego "gestu" wobec świata, jest zarazem swego rodzaju postulatem portrecisty wobec pisarskiego geniuszu w ogóle. Powinien on (geniusz) służyć ładowi jednostki i uniwersum, wykazywać się duchową i umysłową energią, przeciwstawiać się nihilistycznemu popędowi destrukcji. Gombrowicz odpowiada na to apologią twórczości wolnej od doraźnych serwitutów, wymierzonej przeto w zagadnienia uniwersalne. Na przecięciu tych dwu postulatów można wytyczyć linię porozumienia "wieszcza Miłosza" z "wieszczem Gombrowiczem". Składa się na nią: szacunek dla "rzeczywistości", przejęcie się bólem istnienia*24, dążenie do ustanowienia pewnego ładu egzystencji, pozwalającego - na społecznie konstruktywne oddziaływanie. "Ładu" tego nie należy mylić z "doktryną": obaj pisarze królują wśród antytez i sprzeczności, usiłując jedynie zachować konsekwencję naczelnego "gestu" życiowego.

Właśnie natura owego "gestu" różni ich zasadniczo i sprawia, że swoje "wieszcze" role odgrywają na społecznej arenie odmiennie. Aby sięgnąć do istoty tej odmienności, odwołajmy się do wypowiedzi Miłosza z Rozmów z Aleksandrem Fiutem:

Gdyby nie pokrewne losy (emigracja, późny rozgłos etc.), nikt by Gombrowicza i mnie nie zestawiał. A jeżeli już zestawiać, kluczem byłby różny stosunek do swego środowiska - domu rodzinnego, rodziców, krewnych etc. *25

Godna zastanowienia uwaga! Drapując postacie obydwu pisarzy w szaty "wieszczów", warto pamiętać, że wieszcz ofiarować musi narodowi całego siebie - wraz ze wszystkimi meandrami swego życiorysu i kompletem społecznych uwikłań.

To oczywiste: będąc bowiem świadkiem epoki, prorokiem i nauczycielem życia, jest zarazem - "syntezą narodowego losu", wzorcem człowieka, nadczułą sondą, jaką społeczeństwo zapuszcza w dzieje, aby za jej pośrednictwem poznać dominantę swego przeznaczenia, odebrać przestrogę dotyczącą historycznych zagrożeń, a może także receptę na ich pokonanie. Otóż ta właśnie nadwrażliwość obliczona jest u Miłosza i Gombrowicza na odbiór w odmiennych zakresach fal; zapewne ich "byt familijny" i stosunek do rodziny mogłyby istotnie ujawnić różnice sięgające samego jądra osobowości, rudymentów sporu, jaki każdy z nich wiedzie ze światem.

Można powiedzieć w wielkim skrócie: Miłosz ceni Rodzinę, przechowuje pamięć utraconego dzieciństwa, w poezji, prozie i wspomnieniach odbudowuje skrzętnie krajobraz stron ojczystych i pamięć o ludziach spotykanych w latach młodości. Rodzina jest dla niego centrum porządku świata, nic dziwnego, że w tym samym ciągu skojarzeń znajdzie się też Bóg i sfera wartości kultury. Niepokój religijny Miłosza, nostalgia i próby restytucji mitologicznego ładu uniwersum znajdują się na jednej linii myślenia i odczuwania. Dobrze o tym świadczą tak różne utwory, jak Świat, Dolina Issy, Myśl o Azji, Grób matki, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada.

Inaczej u Gombrowicza: ten jest w wiecznej niezgodnie z rodzicami, ciotkami itp., słowem z całą rozbudowaną ziemiańską familią. "Życie rodzinne" i liczne, powstałe na tym gruncie konwenanse i stereotypy zdają się przytłaczać Gombrowicza; przez całe życie rozgrywa w coraz to nowej obsadzie główny dramat swego istnienia: bunt przeciwko strupieszałej Formie, reprezentowanej i uświęconej przez rodzicielski autorytet, a zarazem - bunt przeciw Formie własnej, którą otoczenie mu narzuca. "Dramat rodzinny" to esencja wszystkich niemal jego utworów. Rodzina może oczywiście zmienić się w "ojczyznę", "państwo", ancien regime - bunt niedorostka przekształci się w rewolucję społeczną, a ostatecznie - w Kosmosie widać to najlepiej - nałoży się na dwudziestowieczne procesy przemian światopoglądowych: uciekinier z ojcowskiego domu napotka na swej drodze wszechświat domagający się na nowo uporządkowania i przyswojenia przez jednostkę, która wyparła się wszelkich tradycyjnych wykładni sensu uniwersum *26 .

Myślę, że w tym punkcie istniało wcale niezłe porozumienie między Miłoszem a Gombrowiczem, tzn. że pierwszy pojmował dobrze, o co drugiemu chodzi, choć sam jego poglądów nie podzielał. Idzie mi o te ustępy Ziemi Ulro, gdzie mowa o "ciemnej tonacji" intelektu Gombrowicza, właściwej całej myśli XX w. Istotnie: jeśli przeczytamy Kosmos dokładnie, okaże się, iż dla Gombrowicza jako jednostki uwikłanej w określony czas historyczny i szczególną biografię nie ma w powieści ocalenia. Będąc rekapitulacją wszystkich dotychczasowych prób owładnięcia światem, jakie znamy z wcześniejszych utworów jego autora, kończy się Kosmos właściwie deklaracją bezradności (nie da się Leny posiąść inaczej, jak tylko zabijając). Gest autora, który zamyka powieść likwidującą wszystkie problemy nawałnicą, jest - zgoda - władczy, ale też dość kurczowy. - Co dalej? - pytamy całkiem zasadnie. Otóż - nic, a przynajmniej nic dla Gombrowiczowskiego bohatera, który wężowiska własnej duszy w obrębie skończonego, jednostkowego życia nie zdołał rozplątać. Gombrowicz jest "jasny", gdy zdaje się mówić: - Moja prywatna choroba jest, być może, nieuleczalna, ale następnym pokoleniom zostawiam w spadku gest suwerennego uchylenia się Formie. Poczekajmy, co one z nim poczną. W każdym razie świat zmierza ku takiej rewolucji, którą ja w swoich książkach przeczułem i zapowiedziałem. Miłosz ma więc rację, nazywając Gombrowicza "optymistą". Jeśli widzi on dla świata zagrożenie, to głównie ze strony instytucji i mechanizmów niszczących niepodległość jednostki, podporządkowujących ją Formule, Idei, Prawdzie Naukowej. Tu w głosie Gombrowicza słychać ton bliski Miłoszowemu. W świetnym Wykładzie Nobla poeta mówi:

Nie jest łatwo odróżnić rzeczywistość od iluzji, kiedy żyje się w okresie wielkiego przewrotu, który zaczął się paręset lat temu na małym zachodnim półwyspie euroazjatyckiego lądu, po to żeby za jednego ludzkiego życia objąć całą planetę jednym kultem - nauki i techniki. A szczególnie trudno było opierać się rozlicznym pokusom na tych obszarach Europy, gdzie zwyrodniałe idee panowania nad ludźmi niby nad Naturą doprowadziły do paroksyzmów rewolucji i wojny, kosztujących niezliczone miliony ludzkich istnień, zabijanych fizycznie czy duchowo. *27

Ta wzięta w spadku po Swedenborgu i Blake'u krytyka człowieka poddanego abstrakcyjnym, "naukowym" prawdom istotnie jest Gombrowiczowska z ducha. Przypominają się z Dziennika filipiki przeciw uczonym i III akt Operetki, gdzie szalejące Doktryny spustoszyły egzystencję jednostek. Ostateczne wnioski prowadzą jednak Miłosza w nieco inną stronę. Spytajmy: na czym właściwie polega zagrożenie człowieka przez Doktrynę i Formę u Gombrowicza? Traci "autentyczność", na mocy obłędnych rozumowań sam sobie zaprzecza i siebie nienawidzi (jak profesor-marksista z Operetki znęcający się masochistycznie nad "burżujem" w sobie), wikła się w beznadziejne kłębowiska społecznych samoudręczeń (jak członkowie Klubu Kawalerów Ostrogi z Trans-Atlantyku), przekreśla - jak uczeni - własną indywidualność na rzecz pokornej służby "czystemu poznaniu". Wszystkie te wersje samozaprzeczeń polegają na wyparciu się swobody i spontaniczności istnienia. Gombrowiczowi nie marzy się oczywiście człowiek wyzwolony z wszelkich ograniczeń - jesteśmy wszak stwarzani bez przerwy poprzez nasze bezładne, różnorakie kontakty z Innymi. Rzecz w tym, by nie pozwolić na zaskorupienie starych masek na twarzy, by nie zaprzestać nigdy walki przeciw deformacji. Człowiek Gombrowiczowski musi więc stale zapominać; pisarz mówi mu: - zajmij się samym sobą, wzgląd na instytucje, uznane wartości, antenatów pęta cię w sposób niedopuszczalny, istotny będziesz zawsze tylko ty sam i to, co potrafisz zrobić ze swym rodowodem. Polakom powie Gombrowicz:

Gdybyście nawet byli narodem tak ubogim w wielkość, że największym artystą waszym byłby Tetmajer lub Konopnicka, lecz gdybyście umieli mówić o nich ze swobodą ludzi duchowo wolnych, z umiarem i trzeźwością ludzi dojrzałych, gdyby słowa wasze obejmowały horyzont nie zaścianka, lecz świata... wówczas nawet Tetmajer stałby się wam tytułem do chwały. *28

Dlatego również praca Miłosza nad Historią literatury czy antologią współczesnej poezji polskiej zda się Gombrowiczowi trudem absurdalnie zbędnym: "Że też ty chcesz tracić czas na głupstwa! Czy wyobrażasz sobie Nietzschego, który by antologie wydawał!"*29. Pojęcie literatury jako służby ogółowi i powszechnie uznanym wartościom jest dlań obce najzupełniej. Jeśli uważa się jednak za jednostkę społecznie pożyteczną, to dlatego tylko, iż daje swym życiem przykład, a jego dzieło wytrąca czytelników ze stereotypu istnienia i poznania, otwierając przed nimi nowe światy. Gombrowicz - niczym umierający Żyd ze znanej anegdoty - zostawia potomnym "tylko jedną dobrą radę": - Bądźcie autentyczni i suwerenni! Mało obchodzi go zaś, jakie treści wypełnią egzystencję spadkobierców; ważny jest gest życiowy, postawa wobec form i wartości.

W tym punkcie kończy się na dobre porozumienie między Gombrowiczem a Miłoszem. Trzeba sięgnąć do Ziemi Ulro, aby zrozumieć, jak dalekie konsekwencje wywodzi poeta z przełomu, który od kilku stuleci doprowadził do upowszechnienia "naukowego światopoglądu". Miłosz powołuje się tu na Swedenborga, który pierwszy zrozumiał, ku czemu w istocie wiodą odkrycia Newtona:

Zwyczajni ludzie, czy niepiśmienni, czy trochę piśmienni, tylko niejasno przeczuwali, co się przygotowuje i niepokoje Swedenborga były jeszcze im obce. On jednak należał do europejskiej elity naukowej i zdawał sobie sprawę, że Natura pojęta jako zespół matematycznych stosunków zaczyna w wyobraźni wykształconych zajmować miejsce Boga. Wszechświat ukazywał się jako nieskończoność absolutnej, pustej przestrzeni Newtona (odrzucono nawet przestrzeń Kartezjusza wypełnioną 'wirami') i w niej to krążyły porażające umysł swoją nieskończoną wielością planety i systemy planetarne, tak że detronizacja człowieka, zaczęta w chwili, kiedy Ziemia straciła swoje stanowisko, została dokonana. Ale religia chrześcijańska to centralne stanowisko Ziemi i człowieka zakładała. Teraz wiara religijna była jeszcze na ustach ludzi, ale już nie w ich sercach: Swedenborg, wierny w tym Wiekowi Rozumu, uważał, że człowiek nie potrafi wierzyć w coś, co jest przeciwne rozumieniu. Samo chrześcijaństwo natomiast wchodziło jego zdaniem w fazę ostatecznego upadku. *30

Skutki tych procesów oglądamy, podług Miłosza, w literaturze XIX w.:

Dostojewski należy już do innego okresu i jego główni bohaterowie, inteligenci-rezonerzy, cierpią na brak tej uładzonej ziemi-ogrodu, która w Panu Tadeuszu występuje w całej swojej krasie. Podobnie zresztą jak ich poprzednicy, Oniegin Puszkina i Pieczorin Lermontowa, są oni mieszkańcami Infernalnego Miasta, krainy wydziedziczenia i każdy z nich zmienia się stopniowo w Spectre, upiora wyabstrahowanego intelektu. Człowiek z Podziemia, Raskolnikow, Ipolit Terentjew, Stawrogin, Kiriłłow, Iwan Karamazow są zarazem krwią z krwi, kością z kości ich twórcy, i rozdwojony w sobie, niszczony od środka przez "światopogląd naukowy", Dostojewski walczy rozpaczliwie, dlatego też pisze nieliteracką literaturę i, niestety, literaturę już na miarę naszych błąkań się w dwudziestym wieku. *31

Sprzeciw wobec abstrakcyjnej Doktryny u Gombrowicza odbywa się pod hasłem obrony praw jednostki, u Miłosza - gwoli ochrony substancji świata. Pouczające mogłoby być porównanie profitów, jakie obaj czerpią z lektury Dostojewskiego: pierwszy fascynuje się treścią psychospołeczną jego książek (wspomnieć warto koncepcję zbiorowej kreacji "imperatywu moralnego" u Raskolnikowa, wyłożoną w Dzienniku *32), drugi próbuje przełożyć na język współczesny zawarte tam dylematy metafizyczne. Autorowi Ziemi Ulro w znacznie mniejszej mierze doskwiera ucisk Formy, jego "ból istnienia" innej jest proweniencji - wynika z właściwego mieszkańcom Infernalnego Miasta poczucia przemijania, znikliwości istnienia, niepewności co do Istoty, Natury bytu - i zarazem niezbywalnego pragnienia, by egzystowała jakaś trwała Zasada, na której mógłby się oprzeć balet zmiennych kształtów tego świata. Zapewne więc nigdy nie pozwoliłby sobie na dezynwolturę, z jaką Gombrowicz oświadcza, iż Bóg rodzi się w międzyludzkiej grze, a największa głębia intelektualna potrzebna jest, by zrozumieć procesy toczące się niejako "na powierzchni" świata - w sferze kontaktów między ludźmi i fenomenami, w najbardziej elementarnych aktach umysłu uchwytującego rzeczywistość.

Tu chyba - u podstaw przyjętej ontologii - leży źródło wszelkich odmienności pomiędzy pisarzami. "Ujmując to jak najkrócej - powie Miłosz - co mnie fascynuje, to jabłko: zasada jabłka, prawidło jabłka, jabłkowatość sama w sobie. Natomiast u Gombrowicza nacisk jest położony na jabłko jako na 'fakt psychiczny', na odbicie jabłka w świadomości"*33. Dodajmy dla porządku: "położenie nacisku nie oznacza absolutyzacji: żadnym subiektywnym idealistą Gombrowicz nie jest. "Mam siebie za krańcowego realistę - powiada - Jednym z naczelnych zadań mojego pisania to przedrzeć się poprzez Nierzeczywistość do Rzeczywistości"...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin