John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 25-26].pdf

(247 KB) Pobierz
John Flanagan - Zwiadowca 02 - Płonący Most [rozdz 25-26]
ROZDZIA ł 25
25
Czterej Skandianie i ich więźniowie przez całą resztę dnia i znaczną część wieczoru
przemierzali jałowy, chłostany wiatrami płaskowyż. Dopiero kilka godzin po zmroku Erak
zarządził postój. Zmęczeni, Will i Evanlyn z ulgą usiedli na kamienistej ziemi. Ból głowy ustąpił
w ciągu dnia, jednak Will wciąż jeszcze odczuwał tępe dudnienie gdzieś w jej wnętrzu.
Zakrzepła krew w miejscu, gdzie zraniła go ostra krawędź kamienia, swędziała wściekle,
wiedział jednak, że jeśli spróbuje zdrapać strup, rana otworzy się na nowo i znów zacznie
krwawić.
Erak nie kazał ich związać. Wyjaśnił im tylko, że nie mają dokąd uciekać.
- Na tym płaskowyżu aż roi się od wargalów - stwierdził szorstko. - Jeśli wolicie mieć z nimi do
czynienia, proszę bardzo, droga wolna.
Nawet nie próbowali więc ucieczki i szli posłusznie, otoczeni Skandianami, mijając przez cały
dzień kolejne oddziały wargalów. Kierowali się wciąż na północny wschód, ku Wąwozowi
Trzech Kroków. Teraz czterej Skandianie zrzucili ciężkie toboły na ziemię, a Nordel zaczął
zbierać drwa na ognisko. Svengal cisnął do stóp Evanlyn spory miedziany kociołek i wskazał
ręką w stronę strumienia, który szemrał pośród pobliskich skał opodal.
- Przynieś wody - rozkazał. Przez chwilę wahała się, potem jednak wzruszyła ramionami,
wzięła kociołek i wstała, stękając cicho, gdy obolałe mięśnie i stawy znów musiały dźwignąć
cały jej ciężar.
- Chodź, Willu - rzuciła niedbałym tonem. - Pomożesz mi.
Erak grzebał w swoich rzeczach, ale na dźwięk jej głosu odwrócił się natychmiast.
- Nie! - krzyknął ostro, aż wszyscy towarzysze popatrzyli na niego. Wskazał wyciągniętym
palcem na Evan-lyn. - Ty możesz sobie iść - oznajmił. - Bo wiem, że wrócisz. Jednak z tym
zwiadowcą to inna sprawa. Mógłby próbować dać drapaka, jeśli nie ma dość oleju w głowie.
Will, który to właśnie miał zamiar uczynić, próbował udawać zaskoczenie.
- Nie jestem zwiadowcą - zaprotestował. - Jestem tylko uczniem.
Erak parsknął krótkim śmiechem.
- Skoro tak powiadasz - odparł. - Ale tam przy moście kładłeś wargalów pokotem jak przystało
na zwiadowcę. Zostaniesz tutaj, żebym miał na ciebie oko.
Will uśmiechnął się blado do Evanlyn i usiadł znowu, wydając z siebie westchnienie ulgi, gdy
oparł plecy0 duży kamień. Wiedział, że za parę chwil będzie mu twardo i niewygodnie, ale póki
co był szczęśliwy, mogąc odpocząć.
Skandianie urządzali obozowisko. Szybko uwinęli się z rozpalaniem ognia, a kiedy Evanlyn
wróciła z wodą, Eraki Svengal wrzucili do kociołka kawałki suszonego mięsa na potrawkę.
Jedzenie było mdłe, właściwie pozbawione smaku, ale przynajmniej była to gorąca strawa,
która napełniła żołądki. Will przez kilka długich chwil wspominał z melancholią smakołyki
przygotowywane w kuchni zamkowej. Potem z jeszcze większym smutkiem pomyślał, że
przysmaki przyrządzane pod pieczą groźnego Chubba, mistrza chochli, a także czas spędzony
w lesie z Haltem, należą już tylko do wspomnień. W jego myślach pojawiły się nieproszone
obrazy: pomyślał o Wyrwiju, o Gilanie i Horace'em. Przypomniał mu się Zamek Redmont w
ROZDZIA
225
299681327.002.png
ostatnich promieniach zachodzącego słońca i jego mury połyskujące czerwienią, jakby świeciły
własnym światłem. Poczuł, że pieką go powieki, a do oczu zaczynają napływać łzy, domagając
się ujścia. Otarł je ukradkiem wierzchem dłoni. Nagle posiłek stał się jeszcze bardziej
pozbawiony smaku niż przedtem.
Evanlyn chyba wyczuła ogarniający go smutek. Poczuł jej ciepłą, drobną dłoń na swojej i
wiedział, że patrzy na niego. Nie potrafił jednak spojrzeć w te zielone oczy w obawie, że
naprawdę się rozbeczy.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła. Chciał odpowiedzieć, ale jakoś zabrakło mu słów.
Pokręcił tylko głową w milczeniu, wpatrując się intensywnie w podrapane dno drewnianej
miski, którą przydzielili mu Skandianie.
Obozowali w pewnej odległości od drogi, na szczycie niewielkiego wzniesienia, Erak uznał
bowiem, że chce widzieć, kiedy ktoś się będzie zbliżał. Nagle zza odległego o kilkaset metrów
zakrętu drogi wyłoniła się spora grupa jeźdźców, za którymi podążał oddział wargalów,
biegnących, by dotrzymać kroku wierzchowcom. Znów usłyszeli miarowe pomruki stworów, a
Will i tym razem poczuł ciarki na grzbiecie.
Erak czym prędzej odwrócił się w stronę Evanlyn i Willa.
- Prędko! Wy dwoje schowajcie się za tamte skały, jeśli wam życie miłe! Mamy tu Morgaratha
we własnej osobie. Nordel, Horak, podejdźcie do ognia, żeby ich zasłonić!
Willowi i Evanlyn nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Zgięci wpół, pomknęli ku skałom.
Tymczasem dwaj Skandianie zgodnie z poleceniem Eraka, wstali i podeszli do ognia, stając w
jego świetle, by zwrócić na siebie uwagę nadjeżdżających. Dwie drobne postacie przemknęły
niepostrzeżenie w półmroku.
Mrukliwe skandowanie oraz tętent kopyt końskich zbliżały się coraz bardziej. Will leżał na
brzuchu, zakrywając Evanlyn ręką i połą płaszcza. Tak jak poprzednio nasunął kaptur na
głowę, by twarz jego znalazła się w cieniu. Skała, za którą leżeli, była pęknięta i choć wiedział,
że wiele ryzykuje, nie mógł się powstrzymać i zerknął przez wąską szczelinę.
Miał widok tylko na niewielki wycinek przestrzeni. Erak stał po drugiej stronie ogniska, twarzą
do nadjeżdżających. Will uświadomił sobie, że Skandianin specjalnie ustawił się akurat w tym
miejscu. Kiedy jeźdźcy zatrzymają się, płonące ognisko znajdzie się dokładnie między nimi, a
kryjówką jego i Evanlyn. Jeśli któryś z nich popatrzy w tę stronę, spojrzy prosto w jasne pło-
mienie. Potraktował to jako lekcję taktyki, którą postanowił zapamiętać na przyszłość.
Odgłosy kopyt umilkły, a pomruki wargalów urwały się nagle. Przez chwilę lub dwie panowała
cisza. A potem rozległ się czyjś głos. Nienaturalnie wysoki, a zarazem wężowy, syczący.
- Kapitanie Eraku, dokąd zmierzasz?
Will przycisnął twarz do szczeliny, starając się ujrzeć mówiącego. Nie miał wątpliwości, że ten
zimny, kąśliwy głos należał do Morgaratha. Brzmiał w nim lód i nienawiść. Mrożący krew w
żyłach, jakby ktoś skrobał gwoździem o kamień... Ciarki przeszły go po karku i czuł, że Evanlyn
drży pod jego ręką.
Jednak nawet jeśli głos ten zrobił podobne wrażenie na Eraku, Skandianin nie dał tego po sobie
poznać.
-Jestem jarlem, lordzie Morgarath - sprostował spokojnie. - Nie kapitanem.
299681327.003.png
- Doprawdy - odparł lodowaty głos. - Muszę spróbować to zapamiętać, na wypadek gdyby
kiedyś zaczęło mnie to obchodzić. A teraz... kapitanie - powtórzył, kładąc nacisk na to słowo -
powtarzam, dokąd zmierzasz?
Dał się słyszeć brzęk końskiej uprzęży i przez swą szparę Will dostrzegł zbliżającego się białego
konia. Jednak nie wspaniałego białego rumaka o lśniącej sierści, jakiego mógłby dosiadać
wytworny rycerz. Wierzchowiec Morgaratha był wielki, biały jak śmierć, o dzikich,
niespokojnych oczach. Will przekrzywił głowę nieco na bok, dzięki czemu zdołał dojrzeć
trzymającą niedbale wodze dłoń w czarnej rękawicy. Twarzy jeźdźca nie było jednak widać.
- Pomyśleliśmy, że przyłączymy się do wojsk waszej wysokości u Wąwozu Trzech Kroków -
oświadczył Erak. - Przypuszczam bowiem, że wasza wysokość nie zrezygnuje z ataku, nawet
pomimo zniszczenia mostu.
Morgarath zaklął na to wspomnienie. Czując jego gniew, biały koń postąpił kilka kroków na
bok i teraz Will mógł podziwiać mrocznego władcę w całej okazałości.
Był niezwykle wysoki, ale chudy, cały w czerni. Pochylił się w siodle podczas rozmowy ze
Skandianami, a przygarbione ramiona i czarny płaszcz nadawały mu wygląd sępa.
Miał pociągłą twarz, spiczasty nos i wystające kości policzkowe. Skóra na licu była trupio blada,
jak sierść jego wierzchowca. Także długie lecz rzednące włosy były niemal zupełnie białe. Tym
bardziej kontrastowały z nimi przepastne czarne oczy. Był gładko ogolony, a jego usta
wyglądały jak wąska czerwona rana pośród bladości oblicza. Gdy Will spoglądał na niego,
władca Deszczu i Nocy jakby wyczuł obecność chłopca. Spojrzał w tamtą stronę, za Eraka i jego
trzech towarzyszy, próbując przebić wzrokiem ciemności. Will zamarł i wstrzymał oddech, gdy
te czarne, potworne oczy sondowały noc. Jednak blask ognia nie pozwolił Morgarathowi
niczego dojrzeć, toteż po chwili znów wpił wzrok w Eraka.
- Tak - odparł. - Atakujemy zgodnie z planem. Teraz, gdy siły Duncana zajęły pozycje, pozwoli
nam wyjść na równiny, nim przypuścimy atak. Ten głupiec sądzi, że ma nad nami przewagę,
więc będzie chciał szybko się z nami uporać.
- A właśnie wtedy Horth uderzy na niego z tyłu - dokończył Erak ze złowieszczym chichotem.
Morgarath spoglądał na niego z kamienną twarzą, przechylając głowę na bok. Ta ptasia poza
znów przywiodła Willowi na myśl sępa.
- Właśnie tak - przytaknął Morgarath. - Lepiej by się stało, gdybyśmy przypuścili atak
oskrzydlający z dwóch stron, tak jak zamierzałem uprzednio, ale jedno uderzenie też powinno
wystarczyć.
-I mnie się tak zdaje, panie - zgodził się z nim Erak i nastało dłuższe milczenie. Najwyraźniej
Morgaratha mało obchodziło, czy Erak zgadza się z nim czy nie.
- Byłoby też lepiej, gdyby twoi rodacy nie opuścili nas - odezwał się wreszcie Morgarath. -
Powiedziano mi, że Ovlak pożeglował z powrotem do Skandii ze swymi ludźmi. A miał przebyć
południowe urwiska i dołączyć do nas.
Erak rozłożył ręce, na znak, że nie pozwoli się winić za coś, na co nie ma wpływu.
- Ovlak to zwykły najemnik - stwierdził. - Takim jak on nie można ufać. Walczą tylko dla
zysku.
- A ty... niby nie? - w głosie Morgaratha słychać było lodowatą drwinę.
299681327.004.png
Erak wyprostował się dumnie.
- Danego słowa dotrzymam - oświadczył. Morgarath znów przypatrywał mu się w milczeniu
przez długą chwilę. Skandianin spokojnie wytrzymał jego spojrzenie i to w końcu Morgarath
odwrócił wzrok.
- Chirath powiadomił mnie, że wzięliście jeńca przy moście. Ponoć wielkiego wojownika. Nie
widzę go tu - i znów Morgarath próbował przebić wzrokiem ciemności czerniejące za blaskiem
ognia. Erak zaśmiał się chrapliwie.
- Jeżeli Chirath to ten przywódca wargalów waszej wysokości, on również go nie widział -
odparł kpiącym tonem. - Większość czasu spędził w ukryciu, z nosem przy ziemi, żeby uniknąć
strzał.
- A co z tym więźniem? - Morgarath nie dał się zbić z tropu.
- Nie żyje - wyjaśnił Erak. - Zabiliśmy go i rzuciliśmy w przepaść.
- Bardzo mi się to nie podoba - oświadczył Morgarath, a Willa przeszedł zimny dreszcz. -
Wolałbym dostać go w swoje ręce, żeby mu odpłacić cierpieniem za to, że pokrzyżował moje
plany. Trzeba było przyprowadzić go do mnie żywcem.
- No cóż, tak właśnie byśmy uczynili, gdyby nie to, że zasypywał nas gradem strzał. Strzelać z
łuku to on umiał, nie ma co. Nie dało rady dostać go żywego.
Znów nastało milczenie, gdy Morgarath rozważał w myślach tę odpowiedź. Wydawało się, że
go nie usatysfakcjonowała.
- Ostrzegam cię, kapitanie. Nie jestem z ciebie zadowolony.
Tym razem to Erak nic nie odpowiedział. Wykonał nawet ruch, jakby miał wzruszyć
ramionami, jak gdyby aprobata czy dezaprobata Morgaratha zupełnie go nie interesowała.
Wreszcie władca Deszczu i Nocy zebrał wodze i potrząsnął nimi, spinając konia ostrogami i
odwracając go od ogniska.
- Zobaczymy się u Wąwozu Trzech Kroków, kapitanie!
- zawołał przez ramię. Jednak w następnej chwili, jakby przypomniał sobie o czymś i zawrócił
konia. - I jeszcze jedno, kapitanie. Nawet nie myśl o dezercji. Będziesz walczyć u naszego boku
aż do końca.
Erak skinął głową.
- Już mówiłem, wasza wysokość. Danego słowa dotrzymam.
Tym razem Morgarath uśmiechnął się, końce wąskich ust uniosły się, lecz twarz pozostała jak z
kamienia.
- O tak, kapitanie. Dotrzymasz - syknął cicho. Spiął konia ostrogami i ruszył z miejsca galopem.
Wargalowie podążyli za nim, znów rozległ się rytmiczny pomruk i tupot ich stóp w
ciemnościach. Will zdał sobie sprawę, że w swej kryjówce za skałami niemal zupełnie
wstrzymał oddech. Odetchnął teraz pełną piersią i usłyszał, że także Skandianie odetchnęli z
ulgą.
299681327.005.png
- Bogowie wszystkich bitew - odezwał się Erak. - To ci dopiero straszydło.
- Wygląda, jakby już umarł i poszedł do piekieł - dodał Svengal, a obaj pozostali najwyraźniej
byli tego samego zdania.
Erak obszedł ognisko i stanął nad Willem i Evanlyn, wciąż skulonymi za skałami.
- Słyszeliście? - spytał. Will skinął głową. Evanlyn nadal leżała twarzą do ziemi. Erak trącił ją
czubkiem buta.
- A ty, dzieweczko? Słyszałaś także?
Dopiero teraz uniosła głowę. Łzy przerażenia spływały po jej umorusanej twarzy, pozostawiając
jasny ślad. Także przytaknęła ruchem głowy, niezdolna wypowiedzieć ani słowa. Erak spojrzał
w dal, tam gdzie zniknął Morgarath ze swymi wargalami.
- A więc pamiętajcie, na wypadek, gdyby zachciało wam się ucieczki - rzekł. - Oto, co was
czeka, jeśli nie będziecie się nas trzymać.
ROZDZIA ł 26
26
Równina Uthal była ogromną płaską i otwartą przestrzenią, pokrytą kołyszącymi się soczystymi
i zielonymi trawami. Rosło na niej niewiele drzew, choć monotonię pejzażu urozmaicały
wznoszące się tu i ówdzie pagórki. W pewnej odległości za pozycjami zajmowanymi przez
armię Araluenu równina zaczynała unosić się stopniowo, tworząc niski grzbiet.
Bliżej mokradeł, gdzie formowały się oddziały wargalów, pośród traw wił się strumień.
Zazwyczaj był tylko wąską strużką, ale niedawne wiosenne deszcze sprawiły, że wezbrał, toteż
grunt oddzielający stwory od Aralueńczyków stał się grząski i miękki, uniemożliwiając jakąkol-
wiek próbę natarcia ze strony aralueńskiej ciężkiej jazdy.
Baron Fergus z Caraway przysłonił dłonią oczy przed blaskiem południowego słońca i
spoglądał przez równinę ku ujściu Wąwozu Trzech Kroków.
- Niemało ich - stwierdził spokojnie.
- A będzie jeszcze więcej - baron Arald sprawdzał, czy jego wielki dwuręczny miecz łatwo
wychodzi z pochwy.
Obaj baronowie jechali powoli na bojowych rumakach wzdłuż frontu armii Duncana
sformowanej już w szyku. Arald uważał, że to wskazane dla morale wojska, by ludzie widzieli
swych dowódców, jak beztrosko gawędzą sobie, przyglądając się nieprzyjaciołom,
wyłaniającym się z wąskiego przejścia pośród gór i rozpełzającym z wolna po równinie. Z
oddali dobiegał ich charakterystyczny, rytmiczny odgłos wydawany przez wargalów, którzy
biegli truchtem, by zająć swoje pozycje.
- Grają mi na nerwach tym swoim wyciem - mruknął Fergus, a Arald skinieniem głowy
przyznał mu rację. Spojrzał, na pozór od niechcenia, ku szeregom aralueńskich wojsk. Jako się
rzekło, armia zajęła już swe pozycje, ale głównodowodzący sir David polecił, by żołnierze
pozostawali póki co „na spocznij". Tak więc jeźdźcy nie dosiedli jeszcze wierzchowców, a
piechota i łucznicy siedzieli na trawie.
- Nie ma sensu męczyć ich niepotrzebnie w tym słońcu - stwierdził sir David. Ta sama myśl
przyświecała mu, gdy kazał kuchmistrzom przygotować duże ilości chłodnych napojów i
ROZDZIA
226
299681327.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin