Bułyczow Kir - Skarbonka.rtf

(22 KB) Pobierz

Kirył Bułyczow

 

Skarbonka

 

Normy moralne są różne w różnych zakątkach galaktyki, a świat tęczowych pokus, jakie roztacza przed człowiekiem nauka, bardzo pociągający. Spróbujcie postawić się na miejscu stworzenia, według nas całkowicie niemoralnego: jak by się człowiek prowadził na jego zupełnie niemoralnym miejscu? Oceńmy na przykład postępek Miszy Standala: dla mieszkańca Wielkiego Guslaru jest on całkowicie zrozumiały, ale czy potrafiliby go zaaprobować obywatele z jakiejś odległej planety? Może w nich Misza Standal wyzwoliłby uczucia nie mające nic wspólnego z przyjęciem do aprobującej wiadomości? Mogłyby z tego wyniknąć kłopoty na kosmiczną skalę...

Misza Standal siedział na skwerku przy centralnym placu miasta i czekał na autobus do Wołogdy, którym miała przyjechać Szuroczka Rodionowa. Autobus się spóźniał i róże, nabyte u ciotki Ariadny, zdążyły już zwiędnąć. Był upał. Godzina trzecia po południu.

Kiedy przybysz z kosmosu przechodził obok ławeczki, Standal nie od razu zorientował się, że to właśnie przybysz z kosmosu, tak świetnie był przebrany za człowieka.

Ale Misza zobaczył skarbonkę.

Przybysz tulił ją lewą ręką do boku tak, jak pchacz niesie kulę, wchodząc w starannie na ogół wyrysowane białe kółeczko. Skarbonka była pomalowana na zielono i żółto i z daleka mogła wyglądać jak duże jabłko.

– Pozwoli pan? – zwrócił się przybysz do Standala.

– Bardzo proszę!

Przybysz usiadł obok Standala, położył skarbonkę na kolanach i przykrył ją dłońmi. Milczał przez chwilę patrząc na dzwonnicę i latającego nad nią kruka. Potem spojrzał na Standala i powiedział:

– Autobus się spóźni. Będzie za godzinę.

Natura wyraźnie pozbawiła go umiejętności korzystania z tonu pytającego.

– Skąd pan wie? – zapytał Standal.

– Wiem.

Teraz już Standal nie miał cienia wątpliwości, że ma do czynienia z przybyszem z kosmosu.

– Z daleka pan do nas przyleciał?

Mieszkańcy sąsiednich miast nie mogli się nadziwić stoickiemu spokojowi, z jakim mieszkańcy Wielkiego Guslaru przyjmowali przybyszy z kosmosu. A przecież nie ma się czemu dziwić – siła przyzwyczajenia...

– Nazwa mojej planety niczego panu nie powie.

Standal kiwnął głową. Zgadzał się całkowicie z przybyszem.

– Byłem na kursie. A teraz tracimy tutaj czas.

– Przecież nie możemy przyspieszyć autobusu!

– Ale możemy przyspieszyć czas!

Standal uprzejmie powstrzymał się od uśmiechu.

Przybysz świdrował go wzrokiem. Miał ciemne, smutne i jakieś takie namolne spojrzenie.

– Ludzie – powiedział tonem pełnym potępienia – to wrogowie czasu. Wyrzucacie go, zabijacie, niszczycie i tratujecie.

– Nie będę się z panem spierał – odparł grzecznie Standal, spoglądając w prawo, skąd powinien nadjechać autobus.

– Już od godziny nic pan nie robi, tylko siedzi i czeka na autobus, który w tej chwili zmienia nawaloną kichę gdzieś tak w odległości czterdziestu kilometrów od pańskiego miasta. Wezmę od pana zbędny czas.

– I co się stanie?

– Autobus przyjedzie. Spotka pan swoją dziewczynę. A ja schowam sobie godzinę do tego akumulatora.

Przybysz podniósł dłonie, żeby Standal mógł lepiej przyjrzeć się skarbonce.

– Niklowo-kadmowy? – zapytał Misza, wykazując w ten sposób niejaką znajomość literatury popularnonaukowej.

– Nie, szklano-cynowy – poważnie odpowiedział przybysz. – Ale z podwójnym separatorem drewnianym. Unikalna rzecz.

– Rozumiem – odpowiedział Misza, bo oczywiście niczego nie rozumiał. – Ale po co panu czas?

Uwierzył przybyszowi od razu, chociaż problemy akumulacji czasu były dla niego czymś zupełnie nowym.

– Czas jest we wszechświecie największym skarbem, jego brak gubi całe cywilizacje. Jestem agentem zbierającym czas. To, co panu jest niepotrzebne, w innym miejscu kosztuje bajońskie sumy.

Mówiąc to przybysz wyciągnął z kieszeni srebrzysty kabelek, jeden jego koniec umocował w skarbonce, a drugi, z igłą na końcu, zbliżył do ręki Standala.

– Nic nie będzie bolało – powiedział. – Jak tylko pan dotknie końca przewodu, czas, który jest panu niepotrzebny, przemieści się do mojej skarbonki.

Upał wisiał nad miastem, autobus nie nadjeżdżał... Standal wyciągnął rękę. Co prawda powinien się liczyć z tym, że przybyszowi nie jest potrzebny czas, lecz – na przykład – krew Standala, ale prawdopodobieństwo czegoś takiego było bardzo nikłe: między przedstawicielami wysoko rozwiniętych cywilizacji, którzy trafiali do Wielkiego Guslaru, jakoś do tej pory nie było wampira.

Standal poczuł lekkie ukłucie, a potem coś trzasnęło mu w głowie.

– Dziękuję! – powiedział przybysz. – Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy.

Schował kabelek do kieszeni i wstał z ławki. Misza uprzejmie skłonił głowę i zobaczył, że cienie na ziemi wydłużyły się. Podniósł wzrok – kłębiaste obłoczki, które wisiały na niebie, gdzieś się rozpłynęły. Standal nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, bo z prawej strony pokazał się zakurzony, zmęczony autobus. Trzeba by podziękować przybyszowi, pomyślał Standal, ale gościa z galaktyki nie było już widać. Prawdopodobnie polował na innych wałkoniących się mieszkańców metropolii znad rzeki Guś. A może nie trzeba było nikomu dziękować, bo autobus po prostu przyjechał sam z siebie? A przybysz niczym nie różnił się od tych namolnych kosmitów, którzy coraz to wpadali do Wielkiego Guslaru ze swoimi notesami i magnetofonami, żeby prowadzić psychologiczne badania Ziemian.

Szuroczka bardzo się ucieszyła, że Standal na nią czekał. Standal powiedział:

– Wybacz, że róże zwiędły! Strasznie gorąco!

– Drobiazg – odparła Szuroczka. – Wstawię je do wody. Nie spóźnilibyśmy się, gdyby nie ta guma.

– Jaka guma?

– No, kicha! Straciliśmy godzinę. Albo i więcej.

Standal spojrzał na zegarek: parę minut po czwartej. Nie jest co prawda wykluczone, że lekko się na ławeczce zdrzemnął, ale mimo to miał ogromną ochotę jeszcze raz spotkać się z przybyszem. Jeżeli mówił prawdę, to w Wielkim Guslarze trafił na złotą żyłę...

Wieczorem, odprowadziwszy Szuroczkę z kina, Standal spotkał na ulicy Korneliusza Udałowa, szefa przedsiębiorstwa budowlanego. Korneliusz bardzo się spieszył.

– Misza! – powiedział. – Co będzie z naszymi sobotnimi rybkami?

– Do soboty jeszcze kawał czasu – odpowiedział Misza. – Pięć dni!

– Jeżeli nie mniej – zagadkowo powiedział Udałow i pognał dalej..

– Odprowadzę pana! – krzyknął Standal i popędził za Korneliuszem.

– Nie trzeba.

– Dlaczego?

– Spotkanie o charakterze osobistym! I wtedy Standal zapytał wprost:

– Oddaje pan czas przybyszowi z kosmosu?

– Co? – Udałow zatrzymał się. – Wiesz o tym?

– Sam oddawałem.

– To idziemy!

Szli szybko, a Korneliusz opowiadał:

– Byłem w sklepie, kupowałem żyłkę. Byli też Łożkin i Grubin. Ten przybysz słuchał, o czym mówimy, a potem podszedł do mnie i zapytał: „Ciężko, Korneliuszu Iwanowiczu?” „Co ciężko?” „Czekać ciężko. Do soboty pięć dni. Całe pięć dni do tej słodkiej chwili, kiedy będzie można popluć na robaczka, zamachnąć się szeroko i zatopić haczyk w srebrzystej toni jeziora Kopenhagen”. Jasna sprawa, człowiek człowieka zrozumiał! A on dalej: „Chciałbyś, Korneliuszu, żeby już jutro była ta słodka sobota?” „Dowcipniś!” – odpowiadam, a on mi na to: „Nie dowcipniś, nie dowcipniś! Przyjdź wieczorem do hotelu Guś, pokój numer trzy, i oddasz mi zbędny czas”. Myślę sobie: żartuje, trafiają się przecież kosmici z poczuciem humoru... Ale potem wracam do domu, na biurku bilans kwartalny, żona głowę suszy... Nie wytrzymałem, napisałem karteczkę...

– Jaką karteczkę? – przerwał Standal.

– Radził napisać. Napisz, mówi, karteczkę, że cię wysłali w delegacji. Żeby nikt nie pytał: a gdzie Udałow?

– Coś mi się ta kosmiczna dobroczynność nie podoba – powiedział Standal. Ale nie zdążył rozwinąć swojej myśli, bo stanęli przed hotelem i Korneliusz wszedł do środka.

A Standal został na ulicy, żeby poczekać i w spokoju kontynuować rozpoczęty proces myślenia.

Minęło jakieś piętnaście minut, kiedy nagle rozpoznał w świetle latarni jeszcze jedną znajomą twarz. Twarz należała do Serafimowa. Lekko opuchnięta buźka zdecydowanie znudziła się już całemu miastu, bo nigdy właściwie nie opuszczała eksponowanego miejsca na tablicy prezentującej zakały nadgusiowego grodu. Po tym jak Standal w pryncypialnym felietonie obnażył bezlitośnie to antyspołeczne indywiduum, Serafimow co prawda nie przestał zalewać swej powszechnie znanej twarzy, ale zapałał do Miszy głębokim szacunkiem, jako że dzięki niemu zyskał opinię pierwszego moczymordy w mieście.

Zobaczywszy Standala Serafimow szeroko się uśmiechnął, wyciągnął zza pazuchy wymięty wycinek z gazety i pomachał nim w charakterze powitania.

– Pamiętam! – wykrzyknął! – Podczytuję sobie. Aleś mi kota popędził!

– A pan dokąd? – zapytał surowo Misza, który w głębi swego jestestwa poczuł się odpowiedzialny za losy stworzonego przez siebie antybohatera.

– Jest tu jeden dobry człowiek – poinformował Serafimow. – Pomoże mi!

– W czym pomoże?

– Pokój numer trzy. Zbiera zbędny czas.

– A panu co do tego?

– Do wypłaty ile? Sześć dni! A z poprzedniej ile pieniążków zostało, co?

I udzielając sam sobie odpowiedzi Serafimow pogmerał ręką w kieszeni, skąd doniósł się żałosny brzęk nielicznych znajdujących się tam jeszcze monet.

– Co on panu obiecał?

– Zaśniesz, uważasz, powiada, a zbudzisz się i już wypłata!

– A do wypłaty kto będzie za pana pracował?

– Jaka praca! – westchnął Serafimow. – Czysta resocjalizacja.

I z tymi słowami na ustach zniknął w drzwiach hotelu.

Przez następne pół godziny wchodzili w te drzwi różni ludzie. Niektórzy wracali, niektórzy nie. Wybiła godzina jedenasta, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin