!Patricia Cornwell - Gniazdo szerszeni.pdf

(1647 KB) Pobierz
Microsoft Word - Cornwell Patricia - Gniazdo Szerszeni.rtf
Patricia Cornwell
Gniazdo Szerszeni
(Hornet’s Nest)
PrzełoŜyła Ewa Grządek
Gliniarzom
1
Tamtego ranka lato nadąsało się i wisiało ponuro nad Charlotte, a nawierzchnia jezdni
parowała od upału. Na ulicach był olbrzymi ruch, ludzie przejeŜdŜali obok nowych budowli,
torując sobie drogę ku obietnicom sukcesu, a przeszłość usuwano w cień.
Sześćdziesięciopiętrowy budynek USBank Corporate Center, który wznosił się nad centrum
miasta, wieńczyła korona, podobna do organów grających hymn dla boga mamony. Charlotte to
miasto wielkich ambicji i zmian. Rozrastało się tak szybko, Ŝe czasami traciło z oczu swoje ulice.
Rozwijało się gwałtownie jak młodzieniec w okresie pokwitania, czasami nieco niezdarnie i ze
zbyt wielkim poczuciem tego, co dawni mieszkańcy nazywali dumą.
Miasto i całe hrabstwo nazwano na cześć księŜniczki Charlotte Sophii MecklenburgStrelitz,
zanim jeszcze została Ŝoną króla Jerzego III. Po jednej stronie osiedlili się tu Niemcy, którzy
chcieli takich samych praw jak Szkoci i Irlandczycy. Po drugiej byli Anglicy. Kiedy lord
Cornwallis w 1780 roku zajął część miasta, znaną wtedy jako Queen City, i rozpoczął jego
okupację, spotkał się z taką wrogością upartych prezbiterian, Ŝe ochrzcił Charlotte mianem
amerykańskiego „gniazda szerszeni”. Dwieście lat później symbol roju stał się oficjalnym
znakiem miasta, lokalnej druŜyny koszykówki oraz departamentu policji, który czuwał nad
bezpieczeństwem wszystkich obywateli.
To, co Virginia West, zastępczyni komendantki, nosiła na ramionach śnieŜnobiałej koszuli
słuŜbowego munduru z mosięŜnymi odznakami, przypominało derwisza wirującego na
ciemnogranatowym tle. Tak naprawdę, większość gliniarzy nie miała pojęcia, co przedstawiał ów
symbol. Niektórzy myśleli, Ŝe to tornado, biała sowa lub broda. Inni byli przekonani, Ŝe ma to
jakiś związek z imprezami odbywającymi się w hali sportowej lub na nowym, wybudowanym za
dwieście trzydzieści milionów dolarów stadionie, górującym nad centrum miasta niby pojazd
kosmiczny. Virginia jednak, która nie raz juŜ została uŜądlona, doskonale wiedziała, co to
gniazdo szerszeni. Przypominała sobie o tym kaŜdego ranka, gdy jadąc do pracy, przeglądała
„The Charlotte Observer”. W ten poniedziałek była w wyjątkowo ponurym nastroju, gotowa do
prawdziwego buntu.
Miejski departament policji został przeniesiony niedawno do nowego zespołu budynków z
perłowego betonu. Kompleks nosił nazwę Centrum Zapobiegania Przestępczości i znajdował się
w samym środku miasta, przy Trade Street, tej samej ulicy, którą dawno temu weszli do
Charlotte brytyjscy najeźdźcy. Jak okiem sięgnąć, widać było dokoła nowe budowle, jakby
zmiana była wirusem, który zaatakował Ŝycie porucznik West. Na parkingu przed centrum
panował potworny bałagan, a poza tym nie całkiem jeszcze urządziła się w swoim nowym
gabinecie. Wszędzie pełno było błotnistych kałuŜ i pyłu, a ona miała nowy, słuŜbowy samochód.
Tak więc musiała co najmniej trzy razy w tygodniu odwiedzać myjnię samochodową.
Kiedy dotarła do zarezerwowanego miejsca parkingowego przy frontowej ścianie budynku,
osłupiała ze zdziwienia. Na jej miejscu stało jaskrawozielone suzuki, wyposaŜone w ulubione
przez handlarzy narkotyków chromowane zderzaki pokaźnych rozmiarów. Auto, Virginia była
tego pewna, nie raz juŜ dachowało.
Niech to szlag!
Rozejrzała się dookoła, jakby szukała śmiałka, który zdobył się na tak karygodny czyn.
Gliniarze przyjeŜdŜali i odjeŜdŜali spod budynku, transportując więźniów do znajdującego
się w nieustannym ruchu departamentu, gdzie pracowało tysiąc sześciuset policjantów oraz wielu
niezaprzysięŜonych cywilów. Virginia przez chwilę siedziała w aucie, walcząc z pokusą
sięgnięcia po przyjemnie pachnące tosty Bojangles z jajkami i bekonem, który z pewnością juŜ
wystygł. Wreszcie ustawiła samochód na płatnym miejscu parkingowym tuŜ przed błyszczącymi,
szklanymi drzwiami frontowymi i wysiadła, starając się nie upuścić Ŝadnej z najpotrzebniejszych
rzeczy: teczki, notesu, akt, gazet, śniadania i kawy.
Właśnie zamykała biodrem drzwiczki, gdy zauwaŜyła wychodzącego z budynku
przyjemniaczka, za którym jeszcze przed chwilą się rozglądała. Lansował więzienną modę:
spodnie spięte paskiem nisko na biodrach, tak Ŝe nad sprzączką wystawało jakieś piętnaście
centymetrów pastelowych bokserek. Ten zwyczaj wywodził się z więzienia, gdzie zatrzymanym
zabiera się paski, aby nie mogli się sami na nich powiesić ani teŜ uśmiercić nikogo innego.
Więzienny fason przekroczył wszelkie granice rasowe oraz socjoekonomiczne i wkrótce juŜ
połowa miasta nosiła opadające spodnie. Porucznik West zupełnie tego nie rozumiała. Zostawiła
samochód tam, gdzie go zaparkowała, i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Goguś minął ją,
mamrocząc pod nosem „dzień dobry”.
Brewster!
Jej głos zatrzymał go natychmiast, jak wycelowany w plecy pistolet.
Do cholery, co ty sobie wyobraŜasz? Parkujesz na moim miejscu?
Uśmiechnął się do niej krzywo i rozłoŜył ręce, na których zabłysły pierścionki i podróbka
roleksa, spod marynarki zaś wysunął mu się pistolet.
Spójrz tylko. Co widzisz? W całym Charlotte nie ma Ŝadnego wolnego miejsca do
parkowania.
Właśnie dlatego takim waŜnym ludziom jak ja przyznaje się je ze specjalnej puli
powiedziała do podlegającego jej detektywa, wręczając mu kluczyki od samochodu. Zwróć mi
je, gdy przestawisz wóz zaŜądała.
Virginia West miała czterdzieści dwa lata. Była atrakcyjną kobietą, za którą męŜczyźni nadal
się oglądali, ale nigdy nie wyszła za mąŜ i poświęciła się całkowicie temu, do czego, jak sądziła,
została stworzona. Miała intensywnie rude włosy, domagające się juŜ ręki fryzjera, nieco dłuŜsze,
niŜ być powinny, ciemne, bystre oczy oraz piękne ciało, na które nie zasługiwała, poniewaŜ nie
robiła absolutnie nic, aby zachować krągłości i płaskości we właściwych miejscach. Nosiła swój
mundur w taki sposób, Ŝe inne kobiety patrzyły na nią z zazdrością, ale to nie był powód, dla
którego wolała nosić policyjne błękity zamiast cywilnego ubrania. Podlegało jej ponad trzystu
bezczelnych detektywów, takich jak Ronald Brewster, i przy kaŜdej nadarzającej się okazji
naleŜało im przypominać o prawie i porządku.
Koledzy gliniarze pozdrawiali ją, gdy szła korytarzem. Skręciła w prawo, kierując się w
stronę biur, gdzie jej szefowa, Judy Hammer, decydowała o wszystkim co istotne w dziedzinie
przestrzegania prawa na tym terenie, zamieszkanym przez niemal sześć milionów łudzi. West
uwielbiała swoją przełoŜoną, ale tego ranka jej nie znosiła. Doskonale wiedziała, dlaczego
wezwano ją na to spotkanie tak wcześnie rano. Była to sprawa bez sensu i poza jej kontrolą. Po
prostu chora. Weszła do sekretariatu komendantki, gdzie kapitan Fred Horgess rozmawiał przez
telefon. Trzymając w ręku słuchawkę, potrząsnął głową w taki sposób, jakby chciał powiedzieć:
„nic na to nie mogę poradzić”. Virginia podeszła do cięŜkich drzwi z ciemnego drewna, na
których wisiała błyszcząca, mosięŜna tabliczka z nazwiskiem „Hammer”.
Nie jest dobrze ostrzegł ją, wzruszając ramionami.
Ciekawe, dlaczego nie musisz mnie o tym uprzedzać? zapytała poirytowanym głosem.
Starając się nie wypuścić niczego z rąk, zapukała w drzwi czubkiem błyszczącego, czarnego
pantofla, a potem nacisnęła łokciem klamkę, o mały włos nie wylewając kawy. Szefowa siedziała
przy zarzuconym papierami biurku, na którym stały takŜe fotografie jej dzieci i wnuków. Na
ścianie za nią wisiała tabliczka z wyrytą sentencją: „Zapobiegaj kolejnej zbrodni”. Judy Hammer,
kobieta około pięćdziesiątki, miała na sobie elegancki kostium w czarnobiałą kratkę. Telefon
dzwonił bez przerwy, ale głowę komendantki zaprzątały teraz waŜniejsze sprawy.
Virginia połoŜyła swoje rzeczy na krześle i usiadła na drugim, stojącym obok brązowej
statuetki Uskrzydlonej Wiktorii, nagrody Międzynarodowego Stowarzyszenia Szefów Policji,
którą Judy Hammer otrzymała w zeszłym roku. Do tej pory nie zadbała o to, aby postawić ją na
bardziej eksponowanym miejscu. Blisko metrowej wysokości trofeum zajmowało wciąŜ ten sam
kawałek dywanu przy biurku, czekając na przeniesienie w lepsze miejsce. Judy zdobywała takie
nagrody, poniewaŜ nie to ją motywowało. Virginia zdjęła przykrywkę z kubka kawy i para
uniosła się w górę.
Wiem, o co chodzi powiedziała a ty wiesz, co o tym myślę.
Szefowa przerwała jej gestem dłoni. Pochyliła się w jej stronę i złoŜyła ręce na blacie biurka.
Virginio, od dawna nie miałam takiego zgodnego poparcia rady miasta, szefa administracji,
burmistrza... zaczęła.
I kaŜdy z nich, łącznie z tobą, jest w błędzie odparła jej zastępczyni, mieszając śmietankę i
cukier w kawie. Nie mogę uwierzyć, Ŝe namówiłaś ich do tego, i powiem ci teraz, Ŝe znajdą
jakiś powód, aby ukręcić łeb tej sprawie, poniewaŜ tak naprawdę wcale nie są do niej przekonani.
Ty teŜ tak naprawdę tego nie chcesz. To cholerny konflikt interesów dla dziennikarza piszącego o
policji, gdy pracuje jako gliniarz wolontariusz i wychodzi z nami na ulicę.
Bibułka zaszeleściła, gdy Virginia rozwinęła tłusty tost Bojangles, którego Judy nigdy nie
wzięłaby do ust, nawet dawniej, gdy waŜyła duŜo mniej i była cały czas na nogach, pracując w
więzieniu, z nieletnimi przestępcami, pisząc raporty o popełnionych przestępstwach, zajmując się
inspekcjami, kradzieŜami samochodów, tymi wszystkimi niezwykle wyczerpującymi
obowiązkami, do których kobiety wracają, gdy juŜ nie wychodzą na patrole. Wtedy nie wierzyła,
Ŝe moŜna utyć.
No więc przypomnij sobie! ciągnęła Virginia, przełykając kęs tosta. Ostatni policyjny
reporter z „Observera” przypieprzył nam tak mocno, Ŝe pozwałaś gazetę do sądu.
Jej przełoŜona nie lubiła wspominać Weinsteina, ciekawskiego cwaniaka, tak naprawdę
kryminalistę, którego modus operandi polegał na wchodzeniu do biura dyŜurnego kapitana lub
sekcji detektywów, gdy nikogo nie było w pobliŜu. Kradł raporty wprost z biurek, drukarek i
faksów. To nieuczciwe postępowanie najdobitniej dało o sobie znać w jego artykule o Judy
Hammer, na pierwszej stronie niedzielnego wydania gazety, w którym zarzucił szefowej policji,
Ŝe wykorzystywała do prywatnych celów słuŜbowy helikopter, kazała policjantom po słuŜbie
wozić się samochodem i wykonywać róŜne prace u siebie w domu. A kiedy jej córkę zatrzymano
za jazdę po pijanemu, komendantka rzekomo uŜyła swoich wpływów, aby zniszczyć raport.
Wszystko to były wyssane z palca kłamstwa. Nawet nie miała córki.
Judy Hammer wstała z krzesła, najwyraźniej rozdraŜniona i zdenerwowana bałaganem, jaki
panował na świecie. Wyjrzała przez okno, trzymając ręce w kieszeniach spódnicy, odwrócona
tyłem do podwładnej.
„The Charlotte Observer”, miasto, oni wszyscy myślą, Ŝe ich nie rozumiemy lub mamy ich
w nosie znowu zaczęła wygłaszać swoją ewangelię. I ja wiem, Ŝe oni nie rozumieją nas. Albo
nie chcą nas rozumieć.
Virginia zmięła serwetkę śniadaniową.
„Observer” dba jedynie o to, aby po raz kolejny zdobyć nagrodę Pulitzera powiedziała.
Judy się odwróciła. Na jej twarzy malowała się taka powaga, jakiej porucznik West nigdy
jeszcze nie widziała.
Jadłam wczoraj lunch z nowym właścicielem gazety. Po raz pierwszy od co najmniej
dziesięciu lat odbyłam cywilizowaną rozmowę z kimś od nich. To cud. Rozpoczęła rytualne
krąŜenie po gabinecie, gestykulując z pasją. Uwielbiała swoje posłannictwo. Naprawdę chcemy
spróbować. Czy moŜe nam to wybuchnąć prosto w twarz? Oczywiście. Przerwała na chwilę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin