Jako Wydawnictwo Czerwone i Czarne zdecydowaliśmy się publikować odcinkami na Salonie24.pl kolejną książkę, którą właśnie wydaliśmy. Tym razem będzie to "Wkurzam salon", czyli biograficzno-ideowy wywiad rzeka z czołowym polskim publicystą i pisarzem science fiction Rafałem Ziemkiewiczem przeprowadzony przez dziennikarza Rafała Geremka.
Każdego dnia z wyjątkiem sobót, niedziel i świąt będziemy zamieszczać po kolei jeden fragment książki, zaczynając od początku. Zapraszamy zawsze o godzinie 17, chyba że przed nadchodzącym odcinkiem wyjątkowo podamy inną godzinę publikacji. Życzymy ciekawej lektury.
Rozdział I.
Wieśniak
Mówisz o sobie, że jesteś ze wsi. Urodziłeś się w Piasecznie, wychowałeś w Warszawie. To taka prawicowa kokieteria?
Moja rodzina z Czerwińska poczuła się tą „wsią” trochę urażona. Pamiętamy, że Czerwińsk, z racji swego strategicznego położenia, był znaczącym ośrodkiem jeszcze w czasach, kiedy Kraków był małym gródkiem, a w miejscu przyszłej Warszawy czochrały się tury. Nazwa pojawia się w zapisach z czasów Mieszka II, a kościół, który do dziś panuje nad okolicą, zbudowany był przez Władysława Hermana, ojca Bolesława Krzywoustego; nie lokowało się takiej, na owe czasy, katedry, w byle dziurze. Prawa miejskie stracił Czerwińsk dopiero w 1865 roku i była to zemsta cara za zaangażowania mieszkańców w powstanie styczniowe. Ale zemsta, niestety, skuteczna, bo od tego czasu zaczął się zmierzch miejscowości. Mój dziadek Stanisław był przed wojną jej wieloletniem wójtem, lokalnym społecznikiem, ważnym działaczem Stronnictwa Narodowego w powiecie płockim; miał dużą bibliotekę i, jak pisałem, w jednej książce, takie szczególne dziwactwo, że nie trzymał w niej ani nawet nie czytał przekładów. Uważał, że Polak powinien czytać polskich pisarzy, zwłaszcza Reymonta, którego uważał w ogóle za największego pisarza w dziejach. Na pewno więc nie był takim znowu zwykłym, prozaicznym chłopem, ale jednak chłopem, nawet jeśli kiedyś tam, przed zaborami, moi dalecy przodkowie pieczętowali się jakimś herbem, bo takiej zdeklasowanej przez zaborców szlachty na Mazowszu było sporo. Wcześniej Stanisław był żołnierzem II Brygady Legionów, a jego młodszy brat Antoni jako ochotnik walczył między innymi pod Radzyminem w 1920 roku. Potomstwo Stanisława Czerwińsk opuściło, Antoniego w nim pozostało.
Natomiast z rodziną mojej mamy jest śmiesznie, bo mieszkała w Górze Kalwarii...
A co w tym śmiesznego?
Przed wojną Góra Kalwaria ? nazwana tak stosunkowo niedawno, na mapach z początku XIX wieku figuruje jeszcze jako tylko „Góra” ? była ważnym ośrodkiem religijnym dla Żydów i oni stanowili wielką część jej mieszkańców. Jest taki stale cenzurowany tekst Tuwima „Wiersz, w którym poeta uprasza wszystkich, aby go raczyli w dupę pocałować”, gdzie w przedostatniej zwrotce adresuje to wezwanie: „Wy, łapiduchy z Jasnej Góry, z Góry Kalwarii parchy święte... ”. Jeśli Tuwim widział w Górze Kalwarii żydowski odpowiednik Jasnej Góry, to pewnie niewiele przesadził. A śmieszne jest to, że kiedy nazwa miejscowości, z której pochodzi moja mama, padała przy ludziach żydowskiego pochodzenia, z punktu stawałem się obiektem ich zainteresowania i, odniosłem nieodparte wrażenie, rozmaitych aluzji mających mnie nakłonić, żebym już przestał udawać i dokonał tego „coming outu”, przynajmniej na gruncie towarzyskim. No więc może powinienem dodawać ? rodzina mamy mieszkała w Górze Kalwarii, ale w jej „gojowskiej” części.
Zachowała się jakaś pamięć o tej drugiej części?
Tyle co nic. Babcia, u której pomieszkiwałem jako dziecko w wakacje, czasem opowiadała o pejsatych Żydach w chałatach i myckach, i małych Żydkach, z którymi się kiedyś bawiła. Mówiła też oczywiście, co się z nimi potem stało, i że Niemcy nie chcieli oszczędzić nawet tych dzieciaków. To się mogłoby wydawać oschłe, jej opowieść, ale tak samo oschle opowiadała, jak w 1944 roku wychodzili co wieczór oglądać, jak płonie Warszawa. Myślę, że to pokolenie tyle przeżyło, że musieli w sobie wzbudzić jakąś niewrażliwość, odrętwienie na zbrodnie, bo gdyby ciągle to przeżywali, to by powariowali.
Czyli właściwie jesteś nie tyle ze wsi, co po obojgu rodzicach z małych miasteczek, powiedzmy, że z jednego zdeklasowanego.
Ale to mało istotne szczegóły. Mówię, że jestem ze wsi, bo praktycznie wszyscy współcześni Polacy pochodzą ze wsi i to raczej z chałupy niż z dworku. Najlepiej to widać we Wszystkich Świętych; miasta się wyludniają, a na drogach za rogatkami robi się jeden wielki korek. I większość Polaków strasznie się tego wsiowego pochodzenia wstydzi.
Stąd np. nienawiść Polaków do gwary, do dialektów, bo to pozostałość przeszłości wiejskiej, którą trzeba zadeptać.
Zatem ja się deklaruję otwarcie, żeby pokazać, że to żaden wstyd pamiętać, skąd ci nogi wyrastają. Ten kompleks trzeba zwalczać, bo właśnie on czyni Polaków bardzo podatnymi na manipulację. Łatwo to wyjaśnić, chociaż ktoś może mi zarzucić, że dokonuję jakiejś chałupniczej psychoanalizy...
Nie uwierzę, że ta obawa cię zniechęci do jej wygłoszenia.
Nie zniechęci, masz rację. Bo skąd się bierze ten straszny potencjał nienawiści, jaką widać w naszym życiu codziennym? To, że publiczność kabaretowa domaga się dowcipów przypominających antyżydowskie żarty ze „Szturmowca”, że każda dyskredytująca kogoś plotka jest podchwytywana bez żadnych prób weryfikacji, że nawet w środowiskach uważających się za kulturalne standardem są pogawędki, które mają upewnić rozmówców, że mają te same obiekty pogardy i że znajdują potwierdzenie swej wartości w poniżaniu i zniesławianiu tych samych osób?
W „Polactwie” wiele pisałem o podobieństwie Polaków do krajów i społeczności postkolonialnych, gdzie sukces i pozycja społeczna postrzegane są nie jako potwierdzenie osobistych zasług, ale jako cena za sprzedanie się zaborcy, nagroda za kolaborację, i gdzie istnieje z tego powodu wzajemna pogarda między elitą a, nazwijmy to, ludem. On generalnie gardzi elitą jako zdrajcami, choć poszczególne jednostki marzą, by się równie korzystnie sprzedać. Elita gardzi ludem jako ciemną masą, bo ta pogarda leczy jej poczucie winy. To ładnie widać, jeśli dzisiejsze zachowania porównamy z dawną polską inteligencją, tą od Żeromskiego. Tamta podchodziła do ludu z poczuciem misji, ze świadomością, że ma wobec niego obowiązki, a wręcz z bronowicką fascynacją. I do dziś można u niedobitków starej inteligencji pokazać ślady tej chłopomanii; mnie na przykład w głowie się nie mieściło, kiedy Zygmunt Wrzodak mógł takim ludziom jak Jan Olszewski czy Zbigniew Romaszewski dosłownie wchodzić na głowę, bo to przecież robotnik, prawdziwy robotnik, a więc ? Lud uosobiony... Najpierw myślałem, że to takie wyrachowanie, że działacz robotniczy jest nam potrzebny, żeby przyprowadzić mniej kumaty elektorat, ale przekonałem się, że nie, dla nich robotnik to nie jest ten, co mu „nie chciało się nosić teczki, musi dźwigać woreczki”, oni wciąż mają w umysłach obraz tego monumentalnego młotkowego z winiety dawnych pism PPS-u. A inteligencja z awansu, ta obrazowanszczina, na którą targetowo kieruje się „Wyborcza” czy „Polityka”, ludu, w jej języku zresztą nie ludu, tylko po prostu chamstwa, instynktownie nie znosi, bo on przypomina jej, skąd się wzięła.
Ostatnio ten postkolonialny klucz do duszy współczesnego Polaka, który proponowałem, zaczyna być stosowany i przez innych, więc nie chcę się nad tym rozwodzić. Jest też i inny czynnik, może jeszcze ważniejszy.
Rozmawiałem kiedyś z psychologiem, który zajmował się pomaganiem ofiarom przestępstw, zwłaszcza ofiarom gwałtu. I kiedy opisywał syndrom psychologiczny typowy dla osoby zgwałconej, uderzyło mnie, że pasuje on do powojennych zachowań społecznych Polaków. Ofiara gwałtu ma straszne kłopoty ze sobą i nosi w sobie poczucie winy. Wydaje się jej, że w jakiś sposób pozwoliła na to, co się stało, że nie umiała się obronić i czuje wstręt do siebie; ciężko z tym normalnie żyć.
Owa odraza, jaką Polacy czują do samych siebie, skłania, by jakoś wyodrębnić, napiętnować i odrzucić tę część siebie, na którą złoży się cały wstręt i tym samym zaznać poczucia oczyszczenia. Tworzy się więc jakąś figurę innego Polaka albo nie-Polaka, którego się nienawidzi. To może przybierać różne formy. Na przykład figury ukrytego Żyda: zaraz po Okrągłym Stole, gdy się człowiek obracał w kręgach szukających identyfikacji patriotycznej, spotykał się z tym dyskursem dość szybko. Ktoś tam zawsze szeptał, że w rządzie jeden jedyny minister, co nie jest Żydem, to jest Syryjczyk – taki dowcip krążył o gabinecie Mazowieckiego. Coś podobnego słyszy się i dziś, choć już raczej słabo. Ja niedawno miałem w pociągu rozmowę z pewnym panem, który z głębokim przekonaniem mi wyjaśniał, że wszystkie postaci życia publicznego to ludzie podstawieni. Że na przykład całą rodzinę Komorowskich wymordowali Ukraińcy i podszyli się pod nich, zawłaszczając ich dokumenty, i obecny prezydent to właśnie żaden Polak, tylko potomek naszych oprawców.
Ale tacy ludzie i zachowania to chyba dzisiaj jedynie folklor, a nie realne zagrożenie.
Owszem, ten sposób leczenia polskiego kompleksu jako powszechnie piętnowany jest po prostu niemodny, naraża na izolację i wykluczenie. Dlatego nie warto miotać gromów na garstkę maniaków kolportujących jakieś stare ubeckie „listy Żydów”, ważniejsze, by zauważać to, co ma identyczne przyczyny i jest równie paskudne, a modne, promowane i uważane za oznakę przynależności do elity.
Poczekaj; a te „listy Żydów” ? znalazłeś na którejś z nich siebie?
Tak, gdzieś u Leszka Bubla, ale to była kiepska lista. Nazywała się „listą ukrytych Żydów w środowisku dziennikarskim”, a był na niej Konstanty Gebert; no jeśli on jest „ukrytym Żydem”, to ja się pytam, jak wygląda jawny?
Pytałem tylko dlatego, że jestem ciekaw twojego „prawdziwego” nazwiska.
Też byłem ciekaw, dlatego tam zajrzałem. Niestety napisali coś w tym duchu: „Jego prawdziwego nazwiska na razie nie znamy, ale wystarczy spojrzeć na tę przebiegłą semicką twarz i poczytać, co wypisuje, żeby nie mieć wątpliwości...”. Ale skoro zapytałeś o te „prawdziwe nazwiska”, słuchaj, to jest doskonały przykład. Stereotyp jest taki, że gdy się kogoś spyta: „A jak się pan wcześniej nazywał? ”, jest to odbierane jako pytanie z podtekstem antysemickim. Wiadomo, że jeśli ktoś zmieniał nazwisko, wówczas pewnie nazywał się Aprikozenkranz albo Rapaport. Tymczasem jak się zna postaci ze współczesnego życia publicznego, które używają zmienionych nazwisk, widać prawidłowość zupełnie inną: generał Wałach przerobił się na generała Wileckiego, poseł Jagieła na Jagiełłę, posłanka Cielebąk znana jest jako posłanka Sawicka, pułkownik Lichota zmienił sobie nazwisko na Lichocki... Prawie zawsze chodzi o to, żeby ukryć nazwisko chamskie, chłopskie. To jest w dzisiejszej Polsce prawdziwy obciach! A nazywać się po żydowsku, proszę bardzo, przecież znany kompozytor zmienił sobie banalne, plebejskie nazwisko Kowalski na Preisner, zakładając pewnie słusznie, że jako Kowalski kariery nie zrobi.
Czyli twoim zdaniem, właściwym coming outem dzisiaj jest przyznanie, że się jest właściwie ze wsi?
Tak. I teraz dla dramaturgii rozmowy powinienem wyznać, że naprawdę nazywałem się Ziemniak i przerobiłem się na Ziemkiewicz. Ale to by nie była prawda. Zresztą, Ziemkiewicz też chyba brzmi wystarczająco wsiowo.
Piętnując to odcinanie się Polaków od własnych korzeni, badałeś historię swojej rodziny?
Nie za bardzo. Niestety, słabo znam rodzinne dzieje, czego dzisiaj żałuję. Ale nie wynikło to jednak z chęci zatarcia swojej chłopskości, bo ja ani mój ojciec nigdy nie mieliśmy z tym problemu. Jego ciągnęło zawsze do chłopstwa, do ziemi. Dla niego największym szczęściem było, gdy sobie prawem kaduka taki kawałek pola zaorał koło siedziby nadzoru wodnego w Górze Kalwarii, gdzie pracował. Zawsze też lubił towarzystwo prostych ludzi, różnych Osuchów czy Kuciów, strażników wodnych, z którymi się stykał, kiedy pracował w terenie.
Jak twój ojciec trafił z Czerwińska do Góry Kalwarii?
Nie tak od razu. Najpierw był w szkole lotniczej w Dęblinie, skąd, jak to opisywałem, wylano go za noszenie krzyżyka. Potem w szkole morskiej w Kołobrzegu, tam skończył budownictwo wodne, pracował przy budowie tamy we Włocławku i chyba stamtąd właśnie trafił do Góry Kalwarii, gdzie konstruowali wtedy most. A moja mama pracowała, nie powiem dokładnie gdzie, ale też przy tej budowie, jako sekretarka ? zostało jej z tego takie dziwaczne powiedzonko, że ktoś „klnie jak pijany monter na moście”. I tam się poznali. Jakiś czas mieszkali w Górze Kalwarii, potem, kiedy miałem jakieś cztery lata, dostali mieszkanie w Warszawie.
W tamtych czasach oznaczało to, że tata awansował.
Właśnie, on to nie całkiem tak odbierał! To zabawna historia: dostaliśmy mieszkanie w Warszawie, ale mój tata robił wszystko, żeby się nie dać awansować do stołecznego biura. On chciał pozostać w Górze Kalwarii, wolał codziennie dojeżdżać tam PKS-em albo na skuterze. Uwielbiał tam pracować, miał tę swoją działkę, na której sadził pomidory, ogórki i inne warzywa, no i, jak mówiłem, towarzystwo mu odpowiadało. A biura po prostu nienawidził. Mówił, że jakby musiał siedzieć dzień w dzień z tymi wszystkimi partyjnymi cwaniaczkami, toby tam umarł. I robił, co mógł, aby przez te dwadzieścia lat nie awansować ze stanowiska kierownika nadzoru wodnego, co mu się zresztą udało. Z tego powodu wstąpił nawet do partii! Musiał tak zrobić, bo po iluś latach automatycznie awans się należał jak psu buda i po prostu nie było już sposobu go uniknąć; i wtedy przewodniczący zakładowej Podstawowej Organizacji Partyjnej obiecał mu to załatwić, ale jeśli w zamian ojciec weźmie tę czerwoną legitymację. Wielu ludzi w PRL-u wstępowało do partii, żeby zrobić karierę, ale mój ojciec był chyba jedynym, który wstąpił, żeby się przed jej zrobieniem obronić.
Zabierał mnie często jako chłopaka do tej Góry Kalwarii i ta jego skłonność do prostych ludzi w naturalny sposób mi się udzielała.
Nie gniewaj się, ale mam do takich deklaracji podejrzliwy stosunek. Co chwilę jakiś aktor albo pisarz mówi, że prawdziwie mądrzy są prości górale. Za co ojciec cenił tych prostych ludzi?
To była zupełnie inna sytuacja niż aktora czy pisarza, który sobie utnie pogawędkę ze starą Maciejową, co przywozi cielęcinę albo z góralem, u którego wczasuje, i podziwia ich prosty, chłopski rozum. Mój tata sam był człowiekiem prostym i myślę, że widział w takich ludziach, strasznie to zabrzmi, ale co robić, ostoję pewnego porządku moralnego. Nie idealizował ich, ale uważał, że nawet jak są źli, to nie są przewrotni, nie potrafią być tak obłudni i cyniczni jak różni wysoko postawieni, których w życiu spotykał.
Często powołujesz się w swojej publicystyce na znajomość „zwyczajnej polskiej prowincji”. Rozumiem, że pomieszkujesz na wsi i stąd ta wiedza?
Owszem, w mieście trzyma nas praca i rok szkolny, ale poza tym wolimy mieszkać w domu zbudowanym przez teścia pod Kampinosem. Poza tym mamy z żoną spory kawał pola na Kujawach; wedle oficjalnej kwalifikacji zaliczamy się do gospodarstw średniorolnych. To jest nasza substancja, mówiąc językiem mickiewiczowskim, którą odziedziczą nasze córki. Mamy tam bardzo fajnych sąsiadów. Jednym z nich jest niezwykle obrotny gospodarz, a przy tym jeszcze działacz „Solidarności RI”, który ma dwanaścioro dzieci i utrzymuje je z rolnictwa, co po prostu trudno sobie wyobrazić. W ogóle ta wieś nie ma nic wspólnego ze stereotypami, jakimi karmią nas media, bo żeby wyżyć z ziemi, trzeba być naprawdę bystrym człowiekiem i nieźle się uwijać, zwłaszcza dobrze się orientować w zawiłościach różnych programów unijnych.
To moje „ze wsi jestem” to taki trochę antyszpan, bo skoro w dzisiejszych czasach emocją wypromowaną przez media jest pogarda dla starszych, gorzej wykształconych i tych ze wsi, ja akurat do takiego wzorca wieśniaka pasuję. I wolę być po ich stronie niż po stronie takich gówniarzy, co idą pod krzyż wyśmiewać się ze staruszek.
Idealizację prostego człowieka kiedyś skarykaturyzował za prezydentury Wałęsy rysownik Henryk Sawka: leżą pijani w rowie jacyś trzej faceci z antenkami, a Wałęsa ze swoimi przybocznymi stoi nad nimi i woła: „Przyjechałem być mądry waszą mądrością”.
Dobre i trafione. Oczywiście zdaję sobie sprawy z niebezpieczeństwa nadmiernego idealizowania „ludu”. Wielu prawicowców gotowych jest się nawet okłamywać, aby ocalić w sobie wiarę, że w Polsce jest jakiś zdrowy lud, cudowny jak z Sienkiewicza, który śpi i trzeba go tylko mocno szturchnąć krzyżem i flagą biało-czerwoną, to wstanie i pogoni łże-elitę.
Nie, po prostych Polakach historia przejechała się jak walec, są bardzo zdeprawowani, nie wygląda to wiele lepiej niż w „Dziennikach” Żeromskiego, a na pewno gorzej niż w tych uwielbianych przez dziadka Stanisława „Chłopach” Reymonta, bo tradycja została bardzo mocno skruszona i w miejsce chłopa pojawił się taki, można powiedzieć, wiejski lump. Zatem do tych ludzi trzeba dziś iść raczej z pracą u podstaw, niż po to, by od nich czerpać jakieś mądrości... Choć oczywiście nauczyć się też tego i owego można.
Mnie chodzi o co innego, o tę nienawiść i pogardę, która stała się bardzo „trendy”, o leczenie przez rzeszę półinteligentów swych kompleksów poprzez intesywne przeżywanie wyższości nad „starszymi, gorzej wykształconymi i z małych ośrodków”. To jest trucizna, którą obecna władza sączy w to społeczeństwo zupełnie świadomie, cynicznie, wiedząc, że dopóki jedna połowa społeczeństwa gardzi drugą, można nic nie robić albo wszystko, co się robi, spieprzyć, a na wybory rzucić hasło: nie pozwól, żeby buraki wróciły do władzy, zabierz babci dowód...
Mówisz mniej więcej to samo, co jeszcze kilka lat temu pisali publicyści zwalczanego przez ciebie „salonu”: ten Kaczyński cynicznie judzi motłoch przeciwko elitom, poniewiera ludźmi mądrymi, wykształconymi...
A teraz, czekaj, gdzie ja to mam, Aleksander Smolar mówi o Tusku: „Aby utrzymać się u władzy, generuje napięcie między własną partią a elitami”, czyli nieco bardziej uczonym językiem dokładnie to, co powiedziałeś przed chwilą. I dodaje kilka soczystych epitetów w typie „populista, dla władzy nie cofnie się przed niczym”… To oczywiście pokłosie ostrego ataku Tuska na dziennikarzy i ekonomistów.
Ale co z tego wynika?
Że w Polsce politycy nauczyli się odwoływać do emocji negatywnych. Do pogardy, nienawiści, poczucia wyższości. W tym sensie wszyscy oni okazali się pojętnymi uczniami Andrzeja Leppera. A Tusk bez wątpienia najbardziej pojętnym. Bo Lepper, a w ślad za nim Kaczyński i wielu innych uważało, że skoro bogatszych, ustawionych i generalnie mających powody do zadowolenia jest mniej, to gwarancją sukcesu jest wykreować się na reprezentanta tych ze społecznych nizin. Walić pięścią w stół, domagając się od warszawskich krawaciarzy więcej szacunku dla chłopa i robotnika, uderzać w „salon”, gromić oligarchów i jajogłowych.
Jak to czynią wszyscy populiści.
Wszyscy poza Tuskiem, który w odpowiednim momencie zdał sobie sprawę, że dominującą w naszym społeczeństwie emocją przestaje być resentyment, a staje się nią aspiracja do awansu. Zdał sobie sprawę, krótko mówiąc, że cham pójdzie za kimś, kto mówi: my, chamy, złoimy wam, inteligentom i elitom, tyłki. Ale jeszcze chętniej pójdzie cham za tym, kto w jego, chama, imieniu powie: my, inteligenci i elity, złoimy wam, chamy, tyłki... Przecież te jego facebookowe wojska, ci młodzi, co nasładzają się myślą, że są „wykształceni z dużych miast”, to w istocie ludzie wykształceni bardzo świeżo, często metodą wytnij-wklej albo na różnych prywatnych uczelniach, które nie wymagały od nich niczego poza opłaceniem czesnego.
Upraszczasz…
No pewnie, że upraszczam. Zjawisko jest złożone, o części przyczyn już mówiliśmy, a w „Michnikowszczyźnie” zwracałem uwagę na fakt, że w „prylu” niedobitki inteligencji żyły w takim poczuciu osaczenia, przytłoczenia przez chamów, że widać to świetnie w sławnym skeczu Kobuszewskiego, Gołasa i Michnikowskiego o hydrauliku albo w filmach Barei budowanych na schemacie „inteligent osaczony przez chamów” ? i że to wytworzyło ogromną potrzebę „salonu”, inteligenckiego azylu, na czym bardzo skutecznie zagrał Michnik. To chyba nie jest żadne odkrycie, że „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka” to, mówiąc językiem marketingu, brandy budujące u odbiorcy poczucie wyższości. Czytam, wyznaję, więc jestem inteligentem...
Ale inteligent sam w sobie to „brand” raczej słaby
Tu się mylisz bardzo! Bierzesz za dobrą monetę te inteligenckie lamenty, w których nasi intelektualiści się lubują, że nikt nas nie kocha, nikt nas nie ceni; byle cham, który się nabrał pieniędzy, chociaż nie umie jeść nożem i widelcem i zakłada białe skarpety do czarnych mokasynów, więcej w tym społeczeństwie znaczy... Archetypiczna scena z „Dnia świra”, gdy Kondrat, nauczyciel, przeżywa upokorzenie tym, że tak podle mu płacą...
No bo nauczycielom rzeczywiście podle płacą!
W stosunku do czego? Do ich wykształcenia czy do czasu pracy i dwumiesięcznych wakacji? Jak to wymierzać? Zapewne mają prawo czuć się niezadowoleni, i nie oni jedni. Ale zajrzyj do prac profesora Henryka Domańskiego, a zobaczysz czarno na białym, że grupą społeczną, która najbardziej zyskała na przemianach po 1989 roku, jest budżetówka. To są twarde, liczbowe dane. Znajdziesz tam także coś, co jest dla rozmowy na ten temat ważniejsze, badanie: kim byś chciał, żeby było twoje dziecko? Na tak zadane pytanie prawie 90 procent Polaków wybiera odpowiedź: inteligentem. Nie biznesmenem, nie księdzem, nic innego nie wydaje się dziś Polakom tak godne szacunku, tak dobre dla własnego dziecka, jak żeby było inteligentem. To pokazuje, jaka naprawdę jest siła tego brandu. I dlatego ten, kto zdobył władzę nadawania tego miana, może mobilizować tu ogromne poparcie.
Gdyby tak było, Unia Demokratyczna rządziłaby do dziś.
Właśnie nie, bo UD tego miana wszystkich poza swoim gronem pozbawiała. To był jej błąd, wynikający z głębokiego, „salonowego” odruchu. My jesteśmy prawdziwymi inteligentami, my jesteśmy od wszystkich lepsi, wy nigdy nie będziecie tacy dobrzy jak my. To budziło wściekłość i chęć pogonienia pyszałków w diabły, co też szybko wyborcy uczynili. A Platforma odwrotnie: wy, którzy na nas głosujecie, jesteście inteligentami. Jesteście elitą. Wystarczy, że jesteście z nami, a możecie się czuć lepsi od tych, którzy z nami nie są.
To było genialnie proste. Mówiąc językiem spotów kampanii z 2007 roku, Kaczyński pokazywał „salon” i mówił: zagłosujcie na mnie, to ja ten „salon” rozpędzę kijem. A Tusk odpowiadał: zagłosujcie na mnie, to ja was do tego „salonu” wprowadzę. Musiał wygrać, bo to był ten właśnie moment, kiedy Polakom zaczynało być lepiej i niczego nie chcieli tak mocno jak awansu.
Ale Tusk nie był wcale kandydatem elit. Raczej Lewica i Demokraci, Kwaśniewski, wcześniej Geremek, którego Platforma zdradziła, wychodząc z Unii Wolności...
Dlatego ten numer by się Tuskowi nie udał, gdyby „salon” nie porobił się ze strachu przed Kaczyńskim. Wtedy padło hasło „Tusku, musisz”, a tak naprawdę, właśnie oni musieli i w większości czują, że muszą nadal, choć w chwili gdy rozmawiamy, widać już, że epoka Tuska się kończy. Oczywiście, jeśli spojrzeć na to trzeźwo, PO jest raczej partią parweniuszy, ludzi takich jak Miro i jego Zbychu. Sam Tusk, powiedzmy sobie, też przecież jest człowiekiem, który rozrywki szuka na boisku, a nie w teatrze. Ale to było raczej jego siłą. W przeciwieństwie do nadętych UD-eków jawi się jako żywy dowód ? ja zostałem inteligentem i ty też możesz.
Jarosław Kaczyński bardzo często podkreśla, że Tusk nie jest inteligentem. Nie ukrywa, że uważa się za mądrzejszego i lepiej urodzonego, że nie wychowywał się na podwórku...
Że Platforma to lumpy, bo nie wiedzą, że kobiecie ustępuje się pierwszeństwa albo wstaje się, kiedy się z nią rozmawia. I poucza dziennikarzy, że „w Polsce obowiązują pewne zasady kultury”. Zawsze pisałem, że on wywodzi się z tej samej formacji umysłowej co Unia Demokratyczna, że jest taki jak to środowisko, choć został przez nie odrzucony. Chyba mnie z tego powodu nie lubi, ale to właśnie jeden z wielu dowodów. Oczywiście to dokładnie to samo wizerunkowe samobójstwo, które popełniła partia Mazowieckiego. Sugerując, że PO to lumpy, sugeruje to także jej wyborcom, a to jest przeciwskuteczne. Zwłaszcza gdy trafia na prawdziwych cymbałów, których tytuł do elitarności jest bardzo wątły i oni sobie w duchu zdają z tego sprawę.
Nawet jeżeli się z tobą zgadzam, to nie wydaje mi się, żeby warto było cymbałami określać całe rzesze ludzi, tylko dlatego że są zwolennikami PO. Motywacji mogą być dziesiątki. Używasz słowa „cymbał” trochę tak, jak kiedyś określano stronników prawicy mianem „oszołomów”.
Używam słowa „cymbał” na określenie kogoś, kto nadyma się swoją urojoną wyższością, okazuje pogardę innym, w tym własnej babci paradującej w moherze, i nawet nie jest w stanie zauważyć, że frazesy, które powtarza z dumą jako swoje własne, niezależne opinie, zostały napisane przez PR-owców i włożone mu do głowy prostym zabiegiem: „Pan jak wszyscy ludzie inteligentni i na poziomie, na pewno też przyzna, że...”.
No dobrze, skoro to takie skuteczne, to dlaczego powiedziałeś, że epoka Tuska się kończy?
Bo ten awans, jaki dał swoim zwolennikom, jest jednak tylko symboliczny. I nie może być inny. W PR-owskim matriksie PO jest partią młodych, zdolnych, ambitnych, którym zapewni ona masowy awans, realizację życiowych aspiracji. A w rzeczywistości realizuje interesy rozmaitych sitw, w tym właśnie tych, które jej młodych, naiwnych wyborców pozbawiają szansy awansu. Student prawa głosuje na rząd, który władzę nad zawodami prawniczymi oddaje korporacjom, bo wciąż wierzy, że gdy się śmieje z Kaczyńskiego i staruszek pod krzyżem, staje się częścią elity. Ale nie staje się, dostaje tylko takie subiektywne poczucie. W końcu zderzy się z rzeczywistością i uświadomi sobie, że pod władzą tego faceta jedyną szansą na prawdziwy życiowy sukces jest dla niego ożenić się z felerną córką prezesa. Pod warunkiem oczywiście, że prezes szczęśliwie ma felerną córkę. Bo jak ma ładną, to wyda ją w swojej sferze i wtedy zostaje tylko długoletnie, beznadziejne terminowanie albo wyjazd na zmywak do Anglii czy na parobka do Niemca. Myślę, że protesty przeciwko przejęciu przez rząd pieniędzy OFE ujawniły właśnie początek tego fermentu. Ale za wcześnie, by można było o tym więcej powiedzieć.
To, co ty opisujesz jako chorobę polskiej duszy, owo wypieranie własnego pochodzenia, nie jest wcale właściwie tylko Polakom. W wielu rozwiniętych państwach wypada być kosmopolitą.
Owszem, ale my mamy tendencję do zachowań wyjątkowo aberracyjnych. Z tego chłopskiego kompleksu bierze się między innymi nasza barania podległość Zachodowi. Arab, który przyjeżdża z przeludnionego Bliskiego Wschodu do Europy, nie uważa, że jest wśród ludzi lepszych od siebie. Uważa tylko, że jest wśród bogatszych. Ma swoją kulturę, swoje przyzwyczajenia dla niego nie gorsze i nie uważa, że musi naśladować ludzi, którzy myślą tylko o sobie i własnej przyjemności, w nic nie wierzą, starców oddają do umieralni, dzieci im się nie chce mieć, a jeśli mają, traktują je tylko jako kłopot, a nie jako radość i błogosławieństwo...
Natomiast zakompleksiony Polak, gdy usłyszy w swoich mediach, że Niemcy życzą sobie, żebyśmy nie głosowali na kogoś tam, bo inaczej będą się z nas śmiać, to nie wyobraża sobie, że mógłby go guzik obchodzić, co sobie o nim myślą Niemcy. Skąd, przecież nie może tolerować polityków, którzy kompromitują nas przed Europą. I tej mniej więcej połowy społeczeństwa, która nas kompromituje przed Europą.
A gdyby ktoś w Niemczech napisał w gazecie, że z Angeli Merkel śmieją się w Polsce, bo jej uroda nie mieści się w słowiańskim kanonie, to nie sądzę, żeby dla Niemców był to jakiś argument, aby na nią nie głosować.
Kiedyś sam wyśmiewałeś uroki życia wiejskiego. Pisałeś, że polegają one na użeraniu się, że ktoś pali opony, wysypuje śmieci w lesie, itd. To trochę kontrastuje z twoją pochwałą prowincji.
Bo jej symbolami faktycznie są te wianuszki śmieci w lasach, wypalane wbrew wszelkiemu rozsądkowi łąki i nieszczelne szamba. Rozumiesz, robi się szambo celowo rozszczelnione, wtedy część nieczystości idzie w ziemię, więc mniej trzeba płacić za wywóz. Obserwowałem, jak w ten sposób zniszczono piękną miejscowość w Szwajcarii Kaszubskiej, którą kiedyś regularnie odwiedzałem. W miarę jak ludzie zaczęli się budować wokół jeziora, woda w nim zaczęła się robić z kryształowej coraz bardziej śmierdząca, właśnie przez te szamba. Tak się zachowuje właśnie Polactwo – element zepchnięty całkowicie do myślenia wyłącznie o sobie, niezdolny myśleć w kategorii jakiegokolwiek dobra wspólnego. I to masz na każdym kroku.
Pamiętam, pisałeś o tym jeziorze. Był jakiś odzew?
Żadnego. Każdy powie ? no i co, ja swoje szambo uszczelnię, a inni i tak tego nie zrobią, na tych chamów przecież nie ma rady! W moim Czerwińsku też niewiele można zrobić. To potencjalnie cudowna miejscowość, która mogłaby stać się perełką na miarę Kazimierza nad Wisłą. Położona jest sześćdziesiąt kilometrów na północ od Warszawy i jako takie weekendowe miejsce wypadów byłaby czymś cudownym. Na skarpie w Czerwińsku znajdują się piękne jary, które dzisiaj są zawalone foliami od truskawek, które chamstwo tam wyrzuca i dla groszowych oszczędności kompletnie niszczy niepowtarzalny krajobraz. Zresztą jak ich przekonać, skoro Wisła na poziomie Czerwińska jest tak zatruta i aż gęsta od bakterii kałowych, że wejście do niej jest śmiertelnym zagrożeniem dla zdrowia. Bo Warszawa od wielu lat opóźnia budowę oczyszczalni ścieków. I to jest Polska właśnie, narzekamy na to dziadowskie państwo i jego elity, zwłaszcza polityczne, ale zarazem traktujemy je jako nieustające usprawiedliwienie dla siebie samych.
Zatem gdybyś na pytanie, z jaką grupą społeczną się identyfikujesz, miał odpowiedzieć poważnie, szczerze a nie przekornie, to miałbyś chyba kłopot...
„Ni to mieszczan, ni to szlachta, rodem ze wsi, żyje w miastach”, jak to śpiewał Andrzej Rosiewicz. Czyli jest ze mną tak jak z większością. Ale jest jedna, przemożna emocja, której doświadczam. Jak to pisał Kazimierz Przerwa Tetmajer: „Wolę polskie gówno na polu niż fijołki w Neapolu”. Nie idealizuje tego Polactwa, ale jestem z niego i jestem z nim. Wierzę, że po raz kolejny w naszych dziejach zdoła się z dzisiejszego skundlenia otrząsnąć.
Rozdział II.
Młody gniewny
Kiedy postanowiłeś, że będziesz pisał?
Już jako sześcio- czy siedmiolatek na pytanie „kim chciałbyś zostać?” odpowiadałem, że pisarzem. To wywoływało salwy śmiechu i uśmiechy politowania. Mówiąc delikatnie, nie miałem zbyt silnej pozycji w rodzinie. Dwaj starsi bracia zawsze próbują stłamsić młodszego i sytuacji nie zmieniło nawet pojawienie się młodszej siostry, bo jako wyczekiwana przez rodziców dziewczyna i w ogóle małolat ? różnica wieku była tu znacznie większa niż między nami, funkcjonowała na specjalnych prawach ? powodowała, iż wciąż tak jakby ja pozostawałem tym najmłodszym. Dalsza rodzina też nie traktowała mnie zbyt poważnie. Bracia byli tymi, którzy coś tam osiągają i znaczą, a ja małym „dupejejkiem”, wiecznie upupionym.
Kiedyś, gdy zarabiałem jako redaktor, dostałem do adiustacji taką powieść Josepha Hellera, tego od „Paragrafu 22”, zatytułowaną „Good as Gold” ? „Dobry jak złoto”, o Żydzie z Nowego Jorku, który pojechał, właściwie uciekł od rodziny na studia na Zachodnie Wybrzeże i został tam profesorem historii prawa, uznanym specjalistą, bardzo cenionym na swoim uniwersytecie i w kręgach fachowych. Ale od czasu do czasu musi jechać do swojej żydowskiej rodziny na Brooklyn, no bo od tradycyjnych, rodzinnych obowiązków nie ma ucieczki. I tam jest nadal traktowany przez wszystkich jako ten rodzinny głupek i nieudacznik, który cokolwiek powie, to wszyscy pękają ze śmiechu i pouczają go z politowaniem. Bracia wyrośli na szanowanych ludzi, jeden został fryzjerem, a drugi rzeźnikiem, to są poważne zawody, poważne sprawy, a ten rodzinny głupek, czym on się w ogóle zajmuje? ? jakimiś zupełnymi głupotami, nic z tego nie można zrozumieć, no, ale to w sam raz dla niego. Tak dłubię w tej powieści i myślę: „No, kurczę, skądś znam tę rodzinkę...”. Tylko z ojcem układ był inny. Ojciec w ciemno akceptował wszystko, co robiłem i on mi dawał to poczucie własnej wartości, pewności siebie.
Tata nie miał dla ciebie wymarzonego zawodu?
W każdym razie nie naciskał. Owszem, kiedy mi opowiadał o lataniu z blaskiem szczęścia w oczach, to być może chciał, żebym robił to, czego jemu zakazano. Ja jako dzieciak chyba myślałem trochę o lotnictwie, bo kiedy gdzieś tak w drugiej klasie podstawówki okazało się, że mam wadę wzroku, mama jakby odetchnęła z ulgą; mama sobie oczywiście nie wyobrażała, że mógłbym robić cokolwiek niebezpiecznego. Poważnie jednak mówiąc, to chyba się do lotnictwa mało nadaję, skoro nawet prawa jazdy do dziś nie zrobiłem.
Z lenistwa czy obawy przed ułanami za kierownicą?
Może dlatego, że zawsze miał mnie kto wozić... Kiedy miałem czas iść na kurs, to szkoda mi było czasu, bo uważałem, że się nigdy samochodu nie dorobię, wtedy to był luksus. A jak się dorobiłem, wtedy już nie miałem czasu robić tych kursów i jazd. Staram się z tego kalectwa zrobić zaletę, jak to mam w zwyczaju, i powtarzam wszystkim, że wiele związków, które znam, upadło przez dyskusję, kto prowadzi, a kto pije na imprezie. Ale, hm, brak powodów do takich sporów też niczego nie gwarantuje...
Wracając do głównego tematu: ojcu jedynemu od początku podobały się moje zainteresowania literackie. On może nawet je we mnie w jakimś stopniu wykształcił, bo sam miał w sobie ? to na pewno był wpływ dziadka Ziemkiewicza ? ogromy szacunek dla książek i ludzi, którzy je czytają, a już zwłaszcza piszą: pisarstwo to było coś, co ogromnie nobilitowało. Oczywiście, wolałby, żebym został inżynierem, ale pisarz to też ktoś... Od razu kiedy wyrosłem z książek dziecięcych, wcisnął mi „Trylogię” Sienkiewicza. Naszego narodowego krzepiciela dusz darzyłem uwielbieniem od początku, bardzo lubiłem też czytać Zofię Kossak-Szczucką.
Oprócz tego w czasach szkoły podstawowej chłonąłem dużo fantastyki dla dzieci. Pamiętam z owego czasu takie pozycje jak np. „Oko centaura” Jerzego Broszkiewicza i książki Tadeusza Twarogowskiego. Czytałem powieści Bohdana Arcta, lotnika, autora uwielbianej przeze mnie opowieści „Na progu kosmosu” o pierwszych lotach kosmicznych. W kierunku fantastyki ciągnęło mnie od lat najwcześniejszych.
Czy polityka była obecna w waszym domu?
...
hassan3